Szeregowa Ewa pojechała zimą na szkolenie. Dowiedziała się, że jest w ciąży. Lekarz poświadczył. Dowódca kursu jednak nie odesłał jej do domu. Przez dwa tygodnie stała na mrozie i przyglądała się ćwiczeniom. Mogła stracić dziecko. Seria zdarzeń, które nastąpiły później spowodowała, że wyrzucono ją z wojska.
To druga w naszym cyklu opowieść o żołnierce, dla której armia była pasją. Ale spotkało ją poniżenie. Wojsko doprowadziło do zagrożenia jej zdrowia w najbardziej delikatnym dla kobiety okresie – w ciąży. Fałszowało jej dokumentację. Spotykała się z mobbingiem i znieczulicą.
27 czerwca 2017 r., dzień przed wygaśnięciem kontraktu z wojskiem szer. Ewy, żandarmi przywieźli jej rozkaz, że nowego nie będzie. Odwołała się. Zapadała cisza.
Cztery miesiące później nagle rozdzwoniły się telefony. Co się stało, że ze zwykłą szeregową chcieli pilnie skontaktować się najwyżsi stopniem przełożeni, w tym komendant oddziału żandarmerii w Krakowie?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy cofnąć się do początku tej historii.
- W marcu 2015 r. Ewa, pielęgniarka i położna, miała 29 lat. Zakochała się w żołnierzu. To Michał zaraził ją pasją do wojska. Jego brat jeździł na misje do Afganistanu. W domu rodziców Michała o wojsku mówiło się dużo i dobrze.
On sam był wobec narzeczonej szczery: „Armia nie jest dla kobiet, kochanie” – powtarzał. Ale kiedy postanowiła wstąpić do Narodowych Sił Rezerwowych, jej decyzję uszanował. Wkrótce się pobrali.
- Pod koniec czerwca Ewa została żołnierzem zawodowym. Po raz pierwszy stawiła się w Krakowskim Oddziale Żandarmerii Wojskowej. Szybko dotarło do niej, że nie wszystko funkcjonuje tam jak należy.
Po tygodniu dostała pierwszą 24-godzinną służbę. Zmęczona wróciła do domu. Około godz. 15 zadzwonił telefon. Oficer dyżurny poinformował, że ma się stawić w jednostce o godz. 4 rano następnego dnia: „Masz patrol”.
Przed służbą przełożeni często odpytują nowych żołnierzy z regulaminu, aby sprawdzić, czy są przygotowani do zadań. Zamiast odpoczywać, Ewa zaczęła więc wertować regulamin.
Przyjechała do jednostki, kiedy było jeszcze ciemno. Nie zastała nikogo, nawet okienko oficera dyżurnego było zamknięte. Pierwsi żołnierze zaczęli przychodzić około godz. 6. – Skąd się wzięła ta 4 rano? – tego Ewa nigdy się nie dowiedziała.
Podczas odprawy oficer zaczął odpytywać ją z regulaminu. Nie szło jej najlepiej. Przypomina sobie rozmowę.
– Dlaczego pani się nie nauczyła?
– Bo miałam na to tylko kilka godzin, w dodatku byłam zmęczona po całodobowej służbie.
– A jak długo pani służy?
– Dziś jest piąty dzień.
– To kto panią dał na służbę? – zapytał zdziwiony.
- Na służbę w żandarmerii Ewa zameldowała się kilka dni po ślubie z Michałem. Gdy wyrabiała przepustkę, legitymację służbową, zezwolenia, poinformowała kadry, że niebawem będzie nosić nazwisko męża. Przełożeni kazali jej jednak wyrabiać dokumenty na to panieńskie.
Miesiąc później musiała znowu zmieniać papiery. Kobieta z administracji zaczęła jej grozić postępowaniem dyscyplinarnym.
Ewa pamięta, jak się żachnęła: – Jak to? Po pierwsze to nie jest zmyślone nazwisko, tylko moje panieńskie, a po drugie miesiąc wcześniej przełożeni kazali mi wpisywać je do dokumentów!
Tamta zamilkła.
- Ewa szybko dowiadywała się o kolejnych tajemnicach służby żandarma. W jednostkach wojskowych harmonogram zadań powstaje zwykle z miesięcznym wyprzedzeniem. Dzięki temu żołnierze wiedzą, kiedy pełnią służbę, kiedy mają ćwiczenia, a kiedy wolne. W żandarmerii w Krakowie było inaczej. Grafik powstawał z dnia na dzień. Po służbie, po południu, dzwonił do żołnierzy dyżurny i informował, co będą robić następnego dnia.
W rozmowie z Onetem potwierdza to żołnierka, która dziś – już jako oficer – służy w Warszawie: – Nic nie można było zaplanować. W oddziale w Krakowie panował niewyobrażalny bałagan. Na szczęście udało mi się stamtąd uciec.
Żołnierz z innej formacji: – Powinni planować służby z co najmniej tygodniowym wyprzedzeniem, a nie codziennie dzwonić.
Żandarm, który służył w Krakowie: – Dowódcy mówili nam, że jeśli nie będziemy odbierać telefonów prywatnych, to dostaniemy służbowe. A jeśli i tych nie będziemy odbierać, to nas zwolnią.
O planowanie zadań w krakowskim oddziale żandarmerii zapytaliśmy p.o. rzecznika prasowego KGŻW ppłk. Marcina Wiącka. Nie chciał z nami rozmawiać. Poprosił o pytania mailem. Potem odpisał m.in.: „Wyznaczenia żołnierzy do realizacji zadań w dniu poprzedzającym zdarzają się wyjątkowo, wyłącznie w razie zaistnienia konieczności realizacji zadania, którego wcześniej nie można było przewidzieć”.
5.Wkrótce szeregowa zderzyła się z kolejną dziwną praktyką. – Pracowaliśmy w ochronie lotniska Balice od 6 rano do 7 wieczorem. To 13 godzin. Jednak sztabowcy liczyli to jako 8 godzin. Jak normalny dzień służby.
Inny żandarm, który prosił, by nie ujawniać jego nazwiska: – Było nieoficjalne przyzwolenie od „starego”, dowódcy jednostki, żeby nie oddawać nadgodzin. Jeśli ktoś by się sprzeciwiał, miał być oficjalnie karany.
Szer. Ewa zaczęła wypytywać o zeszyt nadgodzin. Koledzy robili zdziwione miny: „A jest coś takiego?”. – Nikt nie wiedział, gdzie on jest – wspomina.
– Powiedziałam kolegom, że musimy walczyć o swoje, że mogę sporządzić pismo. Chodziłam i pytałam, czy się podpiszą. Wszyscy odmawiali – opowiada Ewa.
– Nie macie rodzin, nie macie co robić? – dziwiła się. Usłyszała tylko: „Nie podpiszemy, bo będą nam robić problemy, złośliwie planować dyżury, nie oddawać dni wolnych, będziemy więcej godzin robić”.
Mówiła: – I tak wyrabiacie nadgodziny, za które nikt wam nie płaci, a służby planują, jak im się podoba. Odpowiedź była niezmienna: „Nie chcemy podpaść”.
– Na początku było mi ich nawet żal, teraz już nie, bo to ludzie, którzy nie chcą niczego zmieniać – mówi. Sama się nie poddawała: – Nie chciałam nic więcej ponad to, co mi się prawnie należało.
- Po niecałym miesiącu służby sierżanci Z. i O. powiedzieli jej, że będzie zabezpieczać pielgrzymkę wojskową. Chorąży Ł. zapewnił, że dostanie zwrot kosztów. Delegację udało się jej rozliczyć dopiero po pięciu miesiącach.
– Żandarmi z Krakowa przestali nawet rozliczać wyjazdy. Mówili: „E tam, kilkaset złotych, a wiesz, ile chodzenia za tym? Nie warto i tak nie zwrócą”.
Onet poprosił Żandarmerię Wojskową o informację na temat liczby nadgodzin szer. Ewy. – Oni do tego nie dojdą – stwierdziła. – Tam jest taki bajzel w papierach, że sami nie wiedzą, co mają.
Na nasze pytanie o ten proceder tak mailem odpowiedział Rzecznik Prasowy KGŻW mjr Artur Karpienko: „W 2016 r. 39 szeregowych służących w różnych okresach w kompanii Oddziału ŻW w Krakowie realizowało zadania służbowe, w wyniku których zachodziła konieczność udzielenia średnio 30 dni wolnych każdemu żołnierzowi tego korpusu. W tym samym roku każdemu szeregowemu udzielono średnio ponad 23 dni z tytułu ponadnormatywnego wykonywania obowiązków służbowych”.
- – Oszukiwano także w sprawie wolnych dni – mówi Ewa. – Przyszłam pewnego razu do kancelarii dowódcy kompanii – chorążego H. Powiedziałam, że chcę odebrać dzień wolny. Spojrzałam do książki, a tam, zamiast cyfry 15, jest 5. – Mówię do chorążego H., że brakuje jedynki. Usłyszałam, że mam tylko pięć dni wolnych. Pytam, co się stało, z pozostałymi dziesięcioma. Chorąży kazał mi udowodnić, że pracowałam w soboty i niedziele.
Nie było to łatwe. Okazało się, że dzienniki i grafiki zadań są wypełniane ołówkiem. – Jeśli chcieli wpisać służbę, a nie wolne, to wymazywali poprzedni wpis gumką. Dopiero na koniec miesiąca wypełniali dokumenty długopisem – opowiada szer. Ewa. Sama była świadkiem takiej sytuacji.
Listopad 2015, piątek, godz. 9.20. Dowódca plutonu wzywa szer. Ewę. Mówi, że ma jechać do Komendy Głównej ŻW w Warszawie i odebrać karty z chipem. Pamięta tę rozmowę:
– Czym mam pojechać, do kogo, jak to rozliczyć?
– Masz sama zapłacić za bilety. Potem to rozliczysz.
Znając problemy z rozliczaniem delegacji powiedziała, że nie ma przy sobie pieniędzy. Dostała zaliczkę. Przydzielono jej też innego szeregowego.
Pociąg do Warszawy odjeżdżał o 10.52. Była 10.30. Spóźnili się dwie minuty. Następny odjeżdżał za dwie godziny. Szeregowy zadzwonił do dowódcy. Spytał, czy na pewno muszą jechać, bo w poniedziałek do Warszawy pojedzie ich samochód. Usłyszeli, że muszą. Do Krakowa z kartami wrócili po 19.00. – Służbę miałam skończyć o 15.30 – mówi szer. Ewa.
Z przesyłką przyszli do żandarma z wydziału kryminalnego. Usłyszeli: „Po południu dzwoniłem do waszego przełożonego, że już nie potrzebuję tych kart. I tak nie mam hasła, będzie w poniedziałek. Chciałem się tylko przez weekend nimi pobawić”.
Rozkaz w oficjalnych dokumentach na temat tego wyjazdu nigdy się nie pojawił. Żołnierze nadgodzin nie dostali.
Zapytaliśmy rzecznika KGŻW, czy prawdą jest, że w 2016 roku w oddziale krakowskim ŻW nie uwzględniało się szeregowym nadgodzin w służbie? Mjr Karpienko odpisał mailem: „Oddział ŻW w Krakowie dokonuje naliczenia i rozliczenia czasu służby zgodnie z rozporządzeniem Ministra Obrony Narodowej z dnia 26 czerwca 2008 r. w sprawie czasu służby żołnierzy zawodowych (Dz. U. z 2008 r. Nr 122 poz. 786)”.
Poprosiliśmy mjr Karpienkę o informację, ile nadgodzin wypracowali szeregowi w 2016 roku, w tym szer. Ewa. Odpisał: „Szer. [tu imię i nazwisko] w 2016 r. nie wykonywała zadań w czasie przekraczającym czas służby określony w wyżej wymienionym rozporządzeniu. Jednakże wymieniona w 2016 r. odebrała 2 dni wolnego z tytułu ponadnormatywnego czasu służby w 2015 r. Aktualnie szer. […] pozostały do wykorzystania 4 dni i 7 godzin czasu wolnego za 2015 r., których nie było możliwości udzielenia w okresie 2015-2017 r. z uwagi na wykonywane obowiązki służbowe, wykorzystywanie urlopu wypoczynkowego, przebywanie na zwolnieniach lekarskich oraz urlopie macierzyńskim i rodzicielskim”.
- Ewa ukończyła kurs profosa. Profos to żandarm, który doprowadza żołnierzy do aresztów wojskowych. – Był ciężki. Dużo nauki. Ostatni tydzień praktyka i egzamin. Dostałam czwórkę, zostałam wytypowana jako osoba wyróżniająca się – opowiada szer. Ewa.
Pewnej niedzieli miała właśnie taką służbę. – Wieczorem dostałam telefon, że do aresztu wiozą pijanego żołnierza – opowiada. Całą noc brała udział w czynnościach związanych z zatrzymaniem. Czekała z nim na izbie wytrzeźwień. Wypełniała dokumenty. O godz. 10 rano zapytała dowódcę kompanii, czy może iść do domu. Zgodził się.
Przespała ledwie kilka godzin, a był to jej czwarty dzień ponadwymiarowej służby. Zadzwonił telefon. Dowódca powiedział jej tylko, że porozmawiają następnego dnia w jednostce. Tam usłyszała: „Pani Ewo, tak nie może być, że pani jest niedyspozycyjna”.
- Jesienią została wysłana na kolejny kurs – o taktyce i posługiwaniu się bronią w sytuacjach zagrożenia. Był dla żołnierzy, którzy są już w tym biegli, a ona miała za sobą zaledwie trzy miesiące służby. Ucieszyła się.
Na początku kierownik kursu zapytał wszystkich, jak długo służą. Odpowiadali, że kilkanaście, kilka lat. Ewa:
– Trzy.
– Trzy lata?
– Trzy miesiące.
– Kto panią tu przysłał? – zdziwił się kierownik.
– Z jednostki mnie przysłali.
– Ale pani tego nie zda.
– To się jeszcze okaże – odpowiedziała na wesoło.
Dała radę, choć miała ciężej niż doświadczeni żołnierze.
- Szer. Ewa wyróżniała się od początku służby. Po kilku tygodniach w armii, wzięła już udział w zawodach strzeleckich żandarmów w Krakowie. Zajęła drugie miejsce. Zdobyła odznakę oraz puchar. Odebrała go z rąk komendanta płk. Sebastiana Kalisza.
Jesień minęła pod znakiem ciągłych służb, patroli, zabezpieczeń. Jeśli przełożeni prosili ją, zastępowała innych żołnierzy. Pracowała też w święta: 1 i 11 listopada, w Wigilię, w Sylwestra.
Tylko raz poprosiła o wolne, w dodatku w weekend. Za własne pieniądze chcieli z mężem pojechać na kurs taktyczny, organizowany przez byłego wojskowego.
– Poszłam do dowódcy i powiedziałam, że za dwa tygodnie w weekend chcę pojechać na kurs. On na to: „Nie wiem, służba, mało ludzi…” Ja: – Jadę tam za własne pieniądze, będę lepszym żołnierzem. Nie zgodził się. Napisałam oficjalne pismo do dowódcy kompanii, chorążego H. Wtedy sierżant Z. podarł je przy mnie i zgodził się na wolny weekend.
- W styczniu 2016 r. Ewa się poważnie przeziębiła, odezwały się problemy z zatokami. – Pomyślałam, że nie będę robiła tak, jak inni żołnierze, którzy chorzy przychodzą na służbę, bo boją się wziąć zwolnienie. Poszłam do lekarza. Ze zwolnienia miałam wrócić na początku lutego i w tym samym miesiącu wziąć urlop. Wniosek złożyłam jeszcze w listopadzie. Mieliśmy z mężem wyjechać na kilka tygodni za granicę, do rodziny – mówi.
Tuż przed końcem zwolnienia lekarskiego zadzwonił do Ewy podoficer z jednostki i poinformował, że jeszcze w lutym ma jechać na kurs do Mińska Mazowieckiego. Powiedziała, że przecież niedługo ma urlop. Ten odparł tylko: – Jest anulowany.
– W wojsku wysłanie żołnierza na kurs, to dowód, że się sprawdza, że jest dobry. Żandarmi wyjeżdżali na kursy za karę. Jeden był na tym samym kursie pięć razy. Marnowanie pieniędzy – opowiada Onetowi żołnierz z Krakowa.
Inny, który służył w oddziale żandarmerii w Krakowie: – To jedna z tych nieoficjalnych form karania. Żandarm, który podpadł, a ma na przykład komunię córki, nagle dowiaduje się, że w tym czasie jedzie na kurs.
- Szer. Ewa pojechała na kurs do Mińska. Na miejscu zorientowała się, że jest w ciąży. Do zakończenia kursu zostało kilka tygodni. Poszła do ginekologa. Potwierdził, że to drugi miesiąc.
Zgodnie z regulaminem zgłosiła to dowódcy kursu.
– Nie będziemy za panią odpowiadać. Będzie pani uczestniczyć w zajęciach biernie – powiedział jej kierownik kursu chorąży N.
Całymi dniami stała na poligonie i przyglądała się, jak inni ćwiczą. To był przełom lutego i marca, było zimno, kręciło jej się w głowie. Stała tak na mrozie przez dwa tygodnie od godz. 8 do 15. Przeziębiła się. W ciąży nie mogła brać leków. Było coraz gorzej.
– Przedłożyłam dowódcom kursu L4 i wróciłam do Krakowa – opowiada Ewa. – Dobrze się stało, bo już bardzo źle się czułam. Poszłam do ginekologa, który poinformował mnie, że ciąża jest zagrożona. Przez całą ciąże byłam pod kontrolą lekarzy, brałam leki. Miałam nadciśnienie – opowiada szer. Ewa.
Zadzwoniliśmy do chorążego N. Pamiętał szer. Ewę z Krakowa: – To był pierwszy przypadek żołnierki w ciąży na kursie. Zapytaliśmy, kto podjął decyzję, że Ewa ma kontynuować szkolenie „biernie”. – Szef szkolenia, pułkownik K. Tylko, że on nie żyje – powiedział chorąży.
Zapytaliśmy jaka jest procedura, gdy podczas kursu okazuje się, że żołnierka jest w ciąży. Odparł, że musi ona pójść do lekarza i przynieść zaświadczenie.
– A teraz już wiecie jak postępować? – zapytaliśmy.
– O tym decydują wyżsi przełożeni – powiedział chorąży. – Ja mogę tylko zgłosić, ale uważam, że jeśli dziewczyna byłaby w ciąży, a kurs byłby dynamiczny, miałaby ćwiczyć jakieś sztuki walki, w polu, to powinna być zwolniona z tego kursu.
– Czy nikt nie mógł zareagować? Ona tam stała, a był mróz.
– Ja nie decydowałem o sytuacji, czy ta dziewczyna stoi na jakiś zajęciach, czy siedzi. Rozumie pan?
- Choć po powrocie z Mińska była na zwolnieniu, co najmniej raz w tygodniu różne osoby z żandarmerii dzwoniły do niej i prosiły, by przyjeżdżała do jednostki załatwiać sprawy formalne. – Mąż był świadkiem takich telefonów. Często zresztą sam za mnie jeździł do żandarmerii – opowiada.
Ale kiedy kobieta z administracji kazała jej wracać do Mińska po nowe zwolnienie od lekarza, „bo dni im się nie zgadzały”, nie wytrzymała: – Nie mogę chodzić, a co dopiero jeździć 350 kilometrów!
Była już w zaawansowanej ciąży. – Tymczasem dowódca sekcji, plutonowy J., dowódca kompanii chorąży H., dowódca plutonu sierżant Z. oraz chorąży A. z działu kadr ciągle kierowali mnie do innego pokoju, innego budynku… Tam miałam dostać podpis na kwitku, albo pieczątkę. Chodziłam, załatwiałam. Nikt nie pomógł. Podczas spotkań dowódcy siedzieli, a ja stałam – mówi szer. Ewa.
- Miała zaplanowane cesarskie cięcie. Dwa tygodnie przed rozwiązaniem chciała złożyć wniosek o urlop macierzyński. W jednostce okazało się, że nie wiedzą, jak to zrobić. Kobieta w kadrach nie potrafiła odpowiedzieć na żadne pytanie Ewy. Mąż szeregowej pięć razy był w żandarmerii, żeby złożyć dokumenty. – W końcu wzory wniosków o urlop macierzyński załatwił u siebie w jednostce, bo w żandarmerii nie mieli. Powiedzieli, że jestem pierwszym takim przypadkiem – mówi szeregowa.
– U mnie wszystko załatwia się po ludzku. Wniosek o urlop macierzyński, czy ojcowski pisze się w pięć minut i jest po sprawie – opowiada Michał, mąż Ewy.
Kiedy w końcu złożył dokumenty, zadzwonili, że wszystko jest do poprawy. Pojechał szósty raz.
- Trudno stwierdzić, czy cała ta sytuacja była wynikiem nękania czy bezmyślnej biurokracji i znieczulicy przełożonych. W każdym razie po urodzeniu dziecka szer. Ewa nadal musiała załatwiać sprawy. Pewnego dnia zadzwoniła pracownica kadr i powiedziała, że Ewa ma dostarczyć do jednostki oryginał aktu urodzenia synka. Szeregowa pamięta tę rozmowę:
– Nie dam wam oryginału, jest dla mnie. Przecież mąż dostarczył wam ksero z podpisem, że jest zgodne z oryginałem. Dostaliście to.
– W kadrach powiedzieli, że musi być oryginał.
– Moment, ale przecież to wy jesteście kadrami.
Kobieta odesłała szer. Ewę do kolejnej osoby, potem jeszcze kolejnej. W końcu usłyszała, że to Komenda Główna w Warszawie zażądała oryginału. Ewa zadzwoniła tam. Usłyszała, że oryginału już nie potrzebują. Wystarczy kserokopia.
- Pod koniec czerwca 2017 r. otrzymała pismo, że żandarmeria nie przedłuża jej kontraktu. Podpisał je komendant oddziału w Krakowie płk. Kalisz.
Wkrótce miała się dowiedzieć, że wszyscy jej dowódcy opiniowali ją negatywnie, choć wcześniej oceniali na czwórki.
Pierwszą opinię wystawił zresztą Ewie dowódca kompani, który nigdy nie widział jej na oczy, gdyż niedawno został przyjęty do oddziału małopolskiego ŻW.
Płk. Kalisz tak m.in. uzasadnił swoją decyzję: „W ciągu dwuletniego kontraktu przepracowała ok. 8 miesięcy i w trakcie tego czasu nie uzyskała żadnych wyników w służbie oraz nie wykazywała inicjatywy w realizacje zlecanych zadań. Ze względu na zwolnienie lekarskie nie ukończyła kursu przekwalifikowania dla szeregowych zawodowych w Centrum Szkolenia Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim, jak również nie brała udziału w egzaminach strzeleckich i z wychowania fizycznego”.
Choć pułkownik przyznał, że szeregowa była oceniana w pierwszym roku służby dobrze, to jednak napisał, że „nie przejawiała natomiast żadnej inicjatywy w podnoszeniu swoich kwalifikacji zawodowych. Ponadto, jej oportunistyczna postawa nie rokuje na zwiększenie zaangażowania w służbie…”
- Szer. Ewa w lipcu napisała odwołanie od tej decyzji. Chciała złożyć pismo w kancelarii jawnej. Okazało się, że musi dostarczyć je do przełożonego drogą służbową. Znowu zaczęła odwiedzać jednostkę.
– Musiałam wnosić wózek po schodach. Nikt nie pomógł, tylko odsyłano mnie po kolejne pieczątki – opowiada. Szer. Ewa spędzała w budynkach krakowskiej żandarmerii długie godziny.
- Poprosiła o dokumenty z przebiegu swojej służby, między innymi dzienniki z ocenami. Chciała udowodnić, że była dobrym żołnierzem. Czekała z dzieckiem dwie godziny w biurze przepustek. Gdy przyszedł chor. H., powiedział, że skserują dzienniki i wyślą jej pocztą. Wtedy zażądała spotkania z komendantem płk. Kaliszem.
– Chce pani do niego iść? – dopytywał chorąży.
– Tak. Będę przychodzić tak długo, aż mnie przyjmie – odparła.
W końcu ją wezwali. Wzięła dziecko i poszła na piętro. W drodze chorąży H. i dowódca kompanii podporucznik P. zaczęli ją wypytywać, po co chce iść do komendanta. Odtwarza rozmowę:
– Chodzi o dzienniki.
– To jednak będzie pani pisać odwołanie?
– Już je napisałam.
– Czyli nie zgadza się pani z naszym pismem?
– Nie.
Dopiero po godzinie została wpuszczona do gabinetu komendanta. Była tam pani psycholog oraz podporucznik P. Płk Kalisz powiedział, że dzienniki zostaną jej udostępnione. Wyjaśnił, że jeśli chce iść na skargę do komendanta głównego żandarmerii gen. Tomasza Połucha, to najpierw musi o tym poinformować jego. Powiedziała, że pójdzie. Według jej relacji, dalsza rozmowa wyglądała tak:
– To porozmawiajmy. O co chodzi? – zapytał płk. Kalisz.
– Nie zgadzam się z wystawioną mi opinią, bo tam są kłamstwa.
– Proszę uważać na to, co pani mówi. To mogą być pomówienia.
– Ale ja nazywam rzeczy po imieniu. To są kłamstwa, nieprawda. Napisaliście, że obniżam morale innych żołnierzy.
– Na pewno tak nie jest napisane – żachnął się komendant.
Szeregowa przeczytała mu odpowiedni fragment pisma, które sam podpisał. Skonsternowany zmienił temat. – Chyba sam nie wiedział, co podpisał – zastanawia się Ewa. – A tam napisano, że jestem beznadziejnym i niedyspozycyjnym żołnierzem, bo jestem kobietą i urodziłam dziecko.
Na koniec płk. Kalisz kazał jej się dobrze zastanowić, czy warto dalej walczyć.
– Będę walczyć o swoje – odparła i wyszła z gabinetu. I znowu czekała kolejną godzinę na dzienniki. Dostała je bez wielu stron i niezarejestrowane w kancelarii jawnej, co oznaczało, że są nieważne.
Jej największe zdziwienie wzbudziły oceny. Z dziennika wynikało, że miała trójki ze strzelania.
Napisała o tym wszystkim do komendanta płk Kalisza. Odpisał 4 września. Jest tam takie zdanie: „Zwracam uwagę na rzetelne i dokładne sprawdzenie otrzymanych kopii i wyciągów z tego względu, że w 2015 r. otrzymała Pani 5 ocen bardzo dobrych (…) i jedną ocenę dobrą (…) ze strzelań bojowych”.
– Odsłonił się tym samym, że ma prawdziwy dziennik, a ja dostałam sfałszowany – mówi Ewa.
- Z dokumentów wynikało, że wojskową służbę Ewa kończy 13 listopada 2017 r. Napisała odwołanie do Komendanta Głównego Żandarmerii Wojskowej gen. Tomasza Połucha. – Nie wyraził zgody, bym służyła dłużej, niż do zakończenia urlopu rodzicielskiego.
Zapytaliśmy o to p.o. rzecznika prasowego KGŻW. To jego odpowiedź mailem: „Komendant Główny Żandarmerii Wojskowej swoją decyzją wydaną w trybie administracyjnym uchylił decyzję Komendanta Oddziału Żandarmerii Wojskowej w Krakowie i umorzył postępowanie jedynie w zakresie określenia w decyzji daty zwolnienia z zawodowej służby wojskowej – data ta wynika wprost z przepisu ustawy o służbie wojskowej żołnierzy zawodowych i nie powinna być wskazywana w sentencji decyzji administracyjnej. W ten sposób naprawił błąd formalnoprawny w decyzji Komendanta Oddziału ŻW w Krakowie, nie zmieniając rozstrzygnięcia co do istoty sprawy i nie ingerując w jego decyzję w przedmiocie zawarcia z zainteresowaną kolejnego kontraktu”.
- Wojskowa historia Ewy miała się skończyć w tym miejscu.
Jednak w niedzielę 22 października w Onecie ukazał się artykuł „Mobbing nie jest przestępstwem do końca, czyli jak żandarmeria nie ochroniła kapral Anny” oraz towarzyszący mu reportaż wideo. Materiały traktowały o molestowaniu i mobbingu wobec funkcjonariuszki Żandarmerii Wojskowej w Warszawie. Zapowiedzieliśmy, że to początek cyklu.
We wtorek szer. Ewa z zaskoczeniem odkryła, że na jej komórkę wielokrotnie próbowało dodzwonić się kilka osób z ŻW w Krakowie, w tym sam komendant. Zajęta swoimi sprawami nie odbierała telefonu.
Sprawa musiała być jednak pilna, bo wieczorem otrzymała od podwładnego płk. Kalisza, podporucznika P. SMS: „Proszę pilnie skontaktować się z komendantem oddziału ŻW w Krakowie w sprawie pozytywnego zakończenia sprawy i podpisania kolejnego kontraktu na pełnienie zawodowej służby wojskowej. Podaję nr tel. płk. Sebastiana Kalisza (…)”.
– Takie sprawy w wojsku załatwiają kadry. To ktoś stamtąd powinien zadzwonić. Jeśli dzwoni dowódca do szeregowego, to jest to sytuacja nadzwyczajna. Są dwie opcje: sam zorientował się, że w jego jednostce jest coś nie tak i przynajmniej tyle może naprawić. Druga, że kazali mu to zrobić jego przełożeni – komentuje gen. Stanisław Koziej, były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.
- Następnego dnia, w czwartek, Ewa oddzwoniła do płk. Kalisza.
– Dostałam informację, aby się do pana zgłosić.
– Tak, dobrze by było, gdyby pani stawiła się w oddziale, nawet dzisiaj, ponieważ podjąłem decyzję o tym, żeby zawrzeć jednak z panią kontrakt.
– Żeby kontrakt ze mną zawrzeć?
– Tak, tak.
– Dlaczego dopiero teraz, skoro mnie wyrzuciliście?
– Proszę pani, nie wiem o co pani chodzi z tym, że wyrzuciliście, bo nikt pani nie wyrzucił. Natomiast jak pani doskonale wie, ja żołnierzom daję zawsze kolejną szansę i dlatego oczekuję, że jak pani będzie dalej służyć, to przede wszystkim będzie pani lojalna, zdyscyplinowana, szkolić się pani będzie dalej. Oczywiście wszystko zgodnie z zasadami. Jest pani zainteresowana tym kontraktem?
Od tego momentu rozpoczyna się 25-minutowa wymiana zdań, podczas której szeregowa usiłuje dowiedzieć się, dlaczego sfałszowano jej dziennik, czemu ją poddawano mobbingowi, a na koniec wyrzucono. Pułkownik odpowiadał wymijająco i naciskał, by – jak powtórzył parę razy – jeszcze dziś, najpóźniej jutro podpisała kontrakt. Przekonywał, że jej się to opłaca.
Zapytaliśmy p.o. rzecznika Komendanta Głównego ŻW, czy gen. Tomasz Połuch wie, że taka rozmowa się odbyła i czy wie, że płk Kalisz nalegał, by szeregowa podpisała kontrakt jak najszybciej? Odpowiedzi nie dostaliśmy.
Sam płk Kalisz odmówił nam komentarza w tej prawie. W rozmowie telefonicznej odesłał nas do rzecznika. Powiedział, że może z nami rozmawiać tylko za zgodą komendanta głównego.
Zapytaliśmy więc rzecznika, co spowodowało, że płk Kalisz zmienił wcześniejszą decyzję i teraz chce zawrzeć z szeregową nowy kontrakt? Odpowiedzi nie dostaliśmy.
- Wzmożona aktywność nastąpiła też po stronie MON – po naszym telefonie do ppłk Anny Pęzioł-Wojtowicz, rzeczniczki resortu i pełnomocnika ds. wojskowej służby kobiet. Opowiedzieliśmy jej o sprawie szer. Ewy. Poprosiliśmy o komentarz.
Chwilę później Ewa dostała SMS od pani rzecznik: „Proszę o kontakt”. Ewa odpisała:
„Witam, w lipcu dzwoniłam do pani. Rozmawiałyśmy przez telefon, choć chciałam się spotkać osobiście. Mówiła Pani, że wie, że taka sprawa nie wygra, że mogę szukać innej jednostki (…), że mogę napisać do ministra obrony oraz złożyć sprawę do prokuratury. Czy coś się zmieniło, po kilku miesiącach? Bo rozumiem, że w tej sprawie Pani do mnie dzwoniła?”.
Do rozmowy telefonicznej obu pań doszło w sobotę 28 października. Według relacji szer. Ewy, ppłk Pęzioł-Wójtowicz przyznała, że latem rozmawiała z nią przez telefon. Tłumaczyła, że nie zrozumiała wówczas do końca, jaka jest sytuacja formalna Ewy, sądziła, że sprawa została załatwiona pozytywnie. Rzecznik MON dodała, że przecież dowódcy w wojsku wiedzą, że nie powinni zwalniać kobiet w ciąży.
Pani rzecznik potwierdziła nam, że rozmowa się odbyła oraz zaproponowała szer. Ewie spotkanie w Warszawie z nią, przewodniczącą Wojskowej Rady Kobiet oraz dyrektorem Biura Skarg i Wniosków MON.
- Tuż przed publikacją tego materiału zadzwoniliśmy jeszcze raz do szer. Ewy. Zadaliśmy tylko jedno pytanie: czy chcesz wrócić do armii? – Chcę, ale nie do takiej – odpowiedziała.
ONET.PL
Nasza Armia to obecnie zbiorowisko przypadkowych ludzi, niekompetencja, ignorancja i brak wyszkolenia jest na początku dziennym. O braku „kręgosłupa” nie wspomnę, za to wazeliniarstwo i kolesiostwo rozwija się jak nigdy.