I jak tu nie straszyć Kaczyńskim?

Chodzi o coś więcej, niż wojnę plemion. Obiektywnie patrząc prezes PiS jest naprawdę straszny. Dzisiejsi zwolennicy polskiego „kochajmy się” wpadają w moralną pułapkę.

 Ciekawa polemika toczyła się w ostatnim tygodniu na łamach „Wyborczej” pomiędzy publicystą gazety Grzegorzem Sroczyńskim, a Aleksandrem Smolarem. Momenty były? Owszem, w polemicznym ferworze temperatura się wyraźnie podniosła, nawet u zwykle wyważonego i unikającego ostrych ocen Smolara.

Kto ciekaw, to sobie wygugluje. Tymczasem pokrótce zarysuję przedmiot sporu. Otóż Sroczyński zaapelował do „polityków PiS”, aby pochylili się nad emocjami „ludu kodowskiego” i miast go obrażać, poszli za jego marzeniami. Czyli żeby schowali swoje ustrojowe projekty do kieszeni i wzięli się do roboty nad naprawianiem tych obszarów państwa, które bezpośrednio wpływają na życie obywateli. Hm… Apel może słuszny, lecz pięknoduchowski, a nawet dziecięco naiwny. Pomijający elementarną naturę rządów PiS, które owymi marzeniami (wcale zresztą nie typowymi wyłącznie dla „ludu kodowskiego”) wampirycznie się żywią, aby siać destrukcję demokratycznych wartości i rujnować międzynarodową pozycję Polski. To trochę tak, jak apelować do hrabiego Draculi, aby dał sobie spokój z konsumpcją dziewiczej krwi, tylko wykorzystał swój osobisty powab do opowiadania młodym dziewczętom pięknych bajek na dobranoc.

Na mijanie się Sroczyńskiego z realiami słusznie więc zwrócił uwagę Aleksander Smolar – idąc wszakże dużo dalej. Mianowicie zarzucił oponentowi, iż relatywizuje elementarne prawdy o obecnych wydarzeniach w Polsce, które prowadzą do gwałtu zadanego naszej demokracji. A wszystko to zapachniało Smolarowi ideologicznym, antyliberalnym zacietrzewieniem będącym udziałem popularnego publicysty, który od kilku już lat reprezentuje twardą, antybalcerowiczowską linię na łamach „Gazety”. Nie dość więc, pisze Smolar, że Sroczyński świadomie bądź nie wykonuje pisowską robotę, to jeszcze podważa tożsamościowe fundamenty zasłużonego dla Polski środowiska.

Medialna wojna totalna

I tutaj mam pewien problem, bo akurat „Gazecie” trudno zarzucać odejście od kanonu jej wartości. Wręcz przeciwnie – w ogniu totalnej wojny politycznej, podobnie jak inne pisma i środowiska stojące po tej samej stronie barykady, jeszcze bardziej się opancerzyła. I cóż, tak pewnie musi teraz być – choć chciałoby się czasem poobcować z czymś odmiennym, nieoczekiwanym, paradoksalnym. Czytając odbijającego się od monolitu macierzystej redakcji Sroczyńskiego często przypomina mi się Stefan Kisielewski i jego dialektyka przeciwieństw. Metodą Kisiela na legalizację siebie jako jedynego jawnego opozycjonisty funkcjonującego w oficjalnym życiu PRL było podkreślanie konieczności „konfliktu przeciwieństw”. Że jeśli marksizm ma być uniwersalnym mechanizmem tłumaczenia świata, to jego słuszność można wykazać tylko w polemicznym starciu z innym systemem wartości. Tej niewdzięcznej roli reprezentowania „niesłusznej” racji Kisiel podejmował się nader chętnie, bo wiedział przecież doskonale, co tak naprawdę jest słuszne, a co nie.

Nie taki Kaczyński straszny?

Chlastanie „Gazety” za Sroczyńskiego wydaje mi się zatem grubą przesadą, bo wskazywana przez niego jałowość twardej antypisowskiej retoryki i „straszenia Kaczyńskim” nieco daje do myślenia. Po tylu latach obustronnej łomotaniny łatwo wykształcić odruchy i reagować jak pies Pawłowa. Sroczyński pomaga przemyśleć tę postawę. Aby ją zarzucić? No, jeśli o mnie chodzi – to nie. Raczej po to, aby się w niej nie zatracić i pamiętać, że chodzi o coś więcej, niż wojnę plemion. Że od kwestii „kto kogo” są jednak sprawy istotniejsze. I że dla „straszenia Kaczyńskim” – choć estetycznie ono wątpliwe i politycznie niezbyt skuteczne – mimo wszystko nie ma rozsądnej alternatywy. Bo Kaczyński, obiektywnie patrząc na dzisiejszą Polskę, jest straszny.

A że Sroczyński – przynajmniej w obrębie swych tekstów – nie chce tego dostrzec, to… po prostu się myli. Myli się teraz, gdy apeluje do PiS o wyrzeczenie się wampirycznych skłonności. Ale i mylił się chwilę wcześniej, gdy z troską pochylał się nad krzywdą „ludu pisowskiego” i zwracał się do własnego środowiska, aby wzięło sobie tę wrażliwość do serca. I nie była to broń Boże pomyłka moralna, lecz wyłącznie intelektualna.

Ostra polaryzacja gwarantem utrzymania władzy

Kiedyś sam byłem zwolennikiem poszukiwania płaszczyzny dialogu i porozumienia z „ludem pisowskim”. I nadal uważam, że był na to czas – ale w okolicach 2008 roku. Wtedy, gdy IV RP upadła i przyszłość całego projektu politycznego Kaczyńskiego stanęła pod znakiem zapytania. Rządząca wówczas Platforma miała wszelkie możliwości, aby podjąć próbę zniwelowania polityczno-kulturowej przepaści, która podzieliła Polaków. Nie po to, aby odstąpić od własnego, europejskiego kursu i łudzić wizją powrotu do przednowoczesnego raju utraconego. Po to, aby wskazać racjonalne pole do kompromisu, uwzględniającego i obiektywne realia naszego świata, i potrzeby tej części społeczeństwa, która z tradycyjną wersją polskości mocno się zżyła. Trudne, ale nie niemożliwe, skoro inne kraje z podobnym kompleksem potrafiły się z tym uporać.

Platforma tego nie zrobiła, bo Tusk skalkulował, że ostra polaryzacja jest gwarantem utrzymania władzy jego formacji. A potem wydarzył się Smoleńsk i było już po zawodach. Kumulowane przez lata poczucie krzywdy i wykluczenia – słuszne czy nie – napompowało realizowany dziś autorytarny projekt, zapewniając PiS stabilne poparcie dla obecnej polityki, destrukcyjnej i katastrofalnej. Dziś już nie ma się nad czym pochylać, tu trzeba walczyć.

A wszelkie wskazywane przez Sroczyńskiego społeczne bolączki – niskie płace, śmieciówki, brak dostępu do usług prawnych, kolejki do lekarza – nie mają tu wiele do rzeczy. Diagnoza, że brak wrażliwości obozu liberalno-demokratycznego na te kwestie stanowi źródło jego ostatniej klęski, jest prawdziwa tylko do pewnego stopnia. Lecz ta półprawda nie jest prawdą, bierze się bowiem z ahistorycznego myślenia. To tak jak z głośnymi, oskarżycielskimi wywiadami tegoż autora z intelektualistami III RP, którzy po latach biją się w piersi za bezwarunkowe poparcie dla Balcerowicza (sławetne „Byliśmy głupi!” Marcina Króla). Owszem, po latach widać, że wrażliwością na krzywdę i wykluczenie polskie elity faktycznie nie grzeszyły i przyznanie się do błędu budzi szacunek. Ale – podkreślam – po latach. Wtedy nie było dla Balcerowicza realnej alternatywy, bo alternatywne szkoły ekonomiczne były w odwrocie, a wsparcie Zachodu dla polskiej transformacji uzależnione było od wierności konsensusowi waszyngtońskiemu. Taki był klimat tamtej epoki, z której wyrastały określone nadzieje i aspiracje. To, że dziś one się zmieniły, nie unieważnia przecież przeszłości.

Podobnie było z „ciepłą wodą w kranie” Tuska. Ona długo odpowiadała na realne zapotrzebowanie społeczne i jeśli należało PO za coś krytykować, to za koniunkturalizm i prowadzenie polityki pomijającej elementarną prawdę, że poza „dziś” jest też jakieś „jutro”, o które należy zadbać. Ale robienie z tej ekipy liberalnego krwiopijcy opętanego misją budowania autostrad dla posiadaczy mercedesów jest nonsensem. Przypuszczam wręcz, że po latach Tusk będzie wskazywany przez historyków jako ten, który przestawił wajchę z neoliberalnej na keynesistowską. A że nie dostrzegł w porę problemu płac i śmieciówek? Prawdę mówiąc, to nikt nie dostrzegł. Opozycyjne wtedy PiS pytlujące na lewo i prawo o zamachu smoleńskim też nie. Jeśli nawet stroiło się w szaty obrońcy zubożałego ludu, to przeważnie już stymulowało ów lud tożsamościowymi symbolami – kwestie ekonomiczne traktując po łebkach albo i z buta.

Europa zaścianka

Mleko wylało się w sądnym roku wyborczym i obie partie nagle rzuciły się na te tematy jak wygłodniałe psy na dorodną kość. Tyle, że dla PO było już na to za późno, więc skorzystała główna partia opozycyjna. Zresztą PiS nie miało żadnych ograniczeń w obiecywaniu złotych gór z budżetu, więc ów dopalacz miał podwójną moc. A że Kaczyńskiemu inne tematy tak naprawdę chodziły po głowie; a wszystkich obiecanek bez ogólnej katastrofy spełnić teraz nie sposób; a do tego do rzetelnej propaństwowej roboty obecna ekipa nie jest zdolna z racji mizernych kompetencji i wariackiej ideologii… To i oni kiedyś się pewnie na tym przejadą. I nie zdziwiłbym się, jeśli za kilka lat obowiązywać będzie pogląd, że Kaczyński poległ, bo nie spełnił modernizacyjnych nadziei Polaków i zapędził ich do antyliberalnego, odwróconego od Europy zaścianka. Oczywiście pojawią się wtedy głośno wołający: „A nie mówiłem?”

Co z tego ma wynikać? Że nie wolno dowolnie ze sobą mieszać różnych porządków. Dziś w Polsce najistotniejszy spór toczy się o ustrojową konstrukcję państwa i demokratyczne wartości. I jeśli nawet dla większości społeczeństwa ten prymat nie jest oczywisty, to miarą odpowiedzialności polskiej inteligencji jest utrzymanie tej hierarchii. Niezależnie od tego wszystkie obozy siłą rzeczy będą zmuszone toczyć rywalizację na innych polach – stosunków społecznych, jakości usług publicznych, kultury. Jedno z drugim nie koliduje, dopóki jest traktowane rozdzielnie. Kolidować zacznie, gdy pojawi się tendencja do handlowania demokratycznymi wartościami. Że zgodźmy się oddać to i owo z pakietu naszych praw obywatelskich, a może tamci wezmą to za dobrą monetę i – jak powiada pan prezydent – „odbudujemy wspólnotę”. Otóż nie – bo to władza zawsze kontroluje pole kompromisu. Osiem lat temu można było negocjować go na obszarze demokratycznym. Dziś – na autorytarnym i antyeuropejskim. A to wielka różnica.

Moralne intuicje są więc chwalebne, lecz nie warto ich zgrywać w kolizji z rozumem. Bo cierpi wtedy i jedno, i drugie.

RAFAŁ KALUKIN

Więcej postów