Nowoczesne rakiety za miliardy nie odstraszą wrogów. To tylko droga zabawka

Supernowoczesne rakiety JASSM to technologiczne cacka, marzenie każdej armii na świecie. Z chirurgiczną precyzją potrafią niszczyć cele odległe nawet o setki kilometrów. Resort obrony o zakupach wypowiada się w samych superlatywach. Niewiele jednak słychać o tym, że rakiety ogołocą nasz budżet z miliardów złotych i – co gorsza – że do pełnego ich wykorzystania brakuje nam odpowiednich systemów.

– Kupujemy drogą zabawkę, która niszczy odległe cele, a nie mamy urządzeń, które pozwalają je identyfikować i rozpoznawać. Czym mamy to robić? Wyczytać z brudnego palca? – kpi Wojciech Łuczak, ekspert ds. bezpieczeństwa i obronności.

Rakiety JASSM nawet w podstawowej wersji to piekielnie skuteczna broń. Na 8 sekund przed uderzeniem w cel uruchamiają kamerę, która pozwala na ostatnie korekty toru lotu. Dzięki temu trafiają z dokładnością do 2,5 metra. Broń jest wszechstronna i w zależności od celu może uderzyć w niego pod różnymi kątami, co pozwala na niszczenie nawet wzmocnionych bunkrów.

Dwie ćwiczebne rakiety JASSM dotrą do Polski jeszcze w tym roku. W przyszłym dostaniemy całą partię zakontraktowanych 40 pocisków. Umowa z Amerykanami obejmuje nie tylko sprzedaż samych rakiet, ale również pakiet modernizacyjny dla będących na wyposażeniu polskiego lotnictwa samolotów F-16, z pokładu których pociski będą odpalane. Za to wszystko polscy podatnicy zapłacą pół miliarda dolarów czyli około 3,8 mld zł.

Za kosmiczne pieniądze kupujemy kosmiczną technologię, dzięki której zdolności odstraszania ewentualnych przeciwników Polski wzrosną w sposób do tej pory niespotykany. Trudny do wykrycia JASSM lecąc na małej wysokości, dostarcza półtonową bombę na odległość do 370 kilometrów. Zapewne ze względu na swoje właściwości poprzednia ekipa nie wahała się nazywać ich „odstraszającymi kłami Tuska”.

Pytanie tylko, na ile te kły mogą skutecznie ranić. – Nie mamy własnego systemu identyfikacji celów, nie mamy narzędzi do tego by, tłumacząc najprościej, widzieć na takie odległości. Nie mamy też przejrzystego systemu podejmowania decyzji o użyciu takiej broni. Żeby ta droga zabawka działała, musi być do niej dedykowany cały system – mówi nam Wojciech Łuczak, ekspert ds. wojskowości.

Za to „widzenie” na setki kilometrów powinien odpowiadać nasz własny system satelitarny. Obecnie w tym zakresie korzystamy z wiedzy i sprzętu naszych sojuszników, m.in. z 4 włoskich satelitów zwiadowczych. Nie jest to jednak dostęp bezpośredni. – To oznacza stratę cennego czasu na zgłoszenie takiej prośby w warunkach, kiedy decyzję trzeba podjąć natychmiast – przekonuje Łuczak.

500+ albo własny wywiad satelitarny

Rzecz w tym, że takie rozwiązania są bardzo drogie. Własnymi satelitami wojskowymi dysponują światowe potęgi i kilka państw europejskich, które rozwinęły własne programy kosmiczne. – W Polsce obywatele nie zgodziliby się na taki wydatek. Mogłoby się okazać, że nie mielibyśmy środków na program 500+ – przekonuje Bartosz Głowacki, ekspert ds. lotnictwa wojskowego miesięcznika „Skrzydlata Polska”. Zgadza się z Łuczakiem, że całkowita niezależność wywiadowcza jest dużo większym gwarantem bezpieczeństwa, ale może być po prostu poza naszym zasięgiem.

– Tą drogą poszła Francja. Tylko proszę sobie porównać ich PKB z naszym – mówi Głowacki. Wartość wypracowanego PKB we Francji jest sześciokrotnie większa niż polskiego. Dlatego ekspert ze „Skrzydlatej Polski” przekonuje, że pozostaje nam liczyć na dobrą współpracę z sojusznikami z NATO. – Miejmy tylko nadzieję, że nie zostaniemy sami jak we wrześniu 1939 – gorzko zauważa.

Okazuje się, że problemem jest nawet samo oszacowanie kosztów zakupu rakiet JASSM.

– MON w zależności od prezentowanych komunikatów raz mówi o 250 mln dolarów, a innym razem słyszymy, że to jednak dwukrotnie większe pieniądze – tłumaczy Bartosz Głowacki.

Ministerstwo w odpowiedzi na nasze szczegółowe pytania dotyczące przetargu po blisko dwóch tygodniach przesłało nam jedynie dwa linki do informacji opublikowanych na stronach Inspektoratu Uzbrojenia, który odpowiada za przetargi i zakupy dla wojska. Możemy przeczytać tam, że koszty zakupu zamkną się w kwocie 250 mln dolarów. Jednak drugi z komunikatów wskazuje, że pojawiały się i ciągle pojawiają wątpliwości dotyczące ceny ich zakupu.

„W odniesieniu do wartości umowy należy podkreślić, iż ceny jednostkowe pocisków JASSM będą takie same jak ceny pocisków przeznaczonych dla Sił Zbrojnych USA (…) Ponieważ jednak kontrakt ma charakter kompleksowy i obejmuje również modernizację oprogramowania i wybranych systemów pokładowych samolotów F 16 oraz organizację systemu eksploatacji pocisków, jego całkowita wartość przekracza wartość dostawy samych pocisków” – czytamy w komunikacie.

Jak duża jest ta rozbieżność? Pierwsze rakiety kosztowały wojsko amerykańskie 1,1 mln dolarów za sztukę. Według informacji przekazanych przez Departament Obrony USA w połowie grudnia 2013 Lockheed Martin podpisał z amerykańskim lotnictwem kolejny już kontrakt na dostawę 440 rakiet JASSM za 449 mln dol. Polska za 40 pocisków ma zapłacić 250 mln dol. Modernizacja spłaconych ostatecznie w tym roku samolotów F-16, za które zapłaciliśmy 3,6 mld dolarów, będzie więc bardzo kosztowna.

Amerykanie nie chcą drażnić Rosjan

W lutym mówiło się nieoficjalnie, że byliśmy zainteresowani rakietami w wersji JASSM ER o zasięgu do tysiąca kilometrów. Pomysł jednak upadł.

– Nie jest tajemnicą, że USA ciągle nie chcą drażnić Rosjan, sprzedając tak agresywne uzbrojenie. Pytanie tylko, czy po zimnowojennych incydentach nad Bałtykiem nie czas na zmianę tego podejścia? – zastanawia się Głowacki, który przekonuje, że samym posiadaniem bardziej zaawansowanych rakiet pokazalibyśmy Rosjanom, że nie boimy się ich prowokacji.

Najważniejsze jednak pozostaje pytanie, czy Polska ma szansę na wywiadowczą niezależność. Mający w pamięci początek II wojny światowej politycy zdecydowali przed laty, że jednak warto mieć takie ambicje. Projekt nazywał się Mazovia. Satelita wojskowy o tej samej nazwie miał znaleźć się w ciągu 4 lat na orbicie polarnej i dostarczać stamtąd informacji zwiadowczych. Było to w 2010 roku, ale na planach się skończyło. Obecnie odpowiadający za nasze bezpieczeństwo szukają innych rozwiązań i planują przyspieszyć dostęp do informacji z satelitów sojuszniczych.

Do 2017 r. ma to zapewnić wojskowe centrum rozpoznania satelitarnego budowane w Białobrzegach pod Warszawą. Większe zdolności NATO do obserwowania sytuacji w Europie ma dać także nowa baza na Sycylii. Za pośrednictwem 5 maszyn Global Hawk, które będą latać praktycznie bez przerwy na wysokości 20 km, polscy sojusznicy będą mieli pełen przegląd i wiedzę na temat każdego ruchu wojsk setki kilometrów od naszych granic. Pełną zdolność operacyjną sycylijska jednostka ma zyskać w 2018 roku.

To jednak nie uspokaja Wojciecha Łuczaka. – Z włoskimi satelitami jak i z Global Hawkami jest ten sam problem. Nie są nasze. Nie może być tak, że my kupujemy bardzo drogie systemy bojowe, a od sojuszników zależeć będzie na ile jesteśmy w stanie je wykorzystać. Musimy mieć własne satelity i kanały przekazywania obrazu z orbity. Kropka – kwituje ekspert.

Donbas pokazał jak się wygrywa wojny

W ocenie obu naszych rozmówców bardzo istotny na współczesnym polu walki jest też system bezzałogowych samolotów rozpoznania, które latają na wysokości 20-30 km i są w stanie rejestrować informacje o zmianach daleko za linią frontu, w dodatku w czasie rzeczywistym. – I znowu. Kupujemy sprzęt, ale nie ma spójnego systemu rozpoznania. Kolejny wielki błąd. Tym większy, że to najbardziej wydajny i opłacalny ekonomicznie w eksploatacji sposób na uzyskiwanie wiedzy na temat ruchów przeciwnika – przekonuje Łuczak.

Udowodniły to m.in. działania na wschodzie Ukrainy. Rosjanie byli pod tym względem bardzo dobrze przygotowani. W ocenie ekspertów wojskowych odrobili lekcję z konfliktu z Gruzją z 2008 roku i doinwestowali swoje jednostki, na których wyposażeniu są nowoczesne samoloty bezzałogowe. Moskwa kupuje je teraz na potęgę, co dostrzegli również natowscy wojskowi w Syrii, gdzie pojawiły się najnowocześniejsze maszyny, latające w rosyjskich barwach. Ukraińcom tego zabrakło najbardziej i nawet w sytuacjach, kiedy mieli przewagę liczebną i artyleryjską, przegrywali z separatystami, którzy widzieli wszystko jak na dłoni.

Wartość takich maszyn udowadniają również późniejsze rozpaczliwe próby Ukraińców zniwelowania tej przewagi, gdy zaczęli wykorzystywać drony cywilne, które można kupić w sklepach modelarskich. Nierzadko przerabiali też proste zabawkowe drony, doklejając taśmą telefony komórkowe, których kamery rejestrowały obraz.

– Nawet posiadając najnowocześniejsze rakiety musimy po prostu wiedzieć, do czego strzelamy. Wojna w Donbasie pokazała, że współczesne konflikty zbrojne wygrywa ten, który widzi pierwszy i pierwszy strzela w najbardziej cenne dla przeciwnika obiekty i systemy jego uzbrojenia, a nie ten kto ma drogie zabawki – mówi Łuczak.

„Widzę z góry, rozpoznaję cele, atakuję z dużą precyzją, oceniam skuteczność ognia, zmieniam pozycję”. Taki zdaniem Łuczaka jest skuteczny łańcuch wykorzystania wojsk rakietowych i artyleryjskich. Według eksperta bezwzględnie należy wyciągnąć wnioski z wojny ukraińskiej, szczególnie w odniesieniu do najświeższych zakupów polskiego wojska. Podobnie jest z inną chlubą naszej armii – rakietami Kongsberg.

Rakiety polecą 200 km, radary widzą na 20 km

W ostatnich latach, by wzmocnić nasze zabezpieczenie od morza, powołano dwa nowoczesne Nadbrzeżne Dywizjony Rakietowe, które są wyposażone w bardzo nowoczesne pociski przeciwokrętowe: Kongsberg Naval Strike Missile. Wewnętrzny komputer można zaprogramować tak, by pocisk uderzył w któryś z najsłabszych punktów w okręcie i zniszczył go jednym trafieniem. W ten sposób, jeśli wierzyć słowom byłego szefa MON Tomasza Siemoniaka, chronione jest całe nasze wybrzeże.

Jest tylko pewien problem. Wprawdzie rakiety mają zasięg ponad 200 km, ale w dywizjonach za rozpoznanie celów odpowiadają polskie zestawy radiolokacyjne Odra. Według różnych informacji ich możliwości rozpoznania celów kształtują się od 20 do 50 km. Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której niewidomemu daje się precyzyjny karabin snajperski. Za rakiety i wyposażenie dodatkowe dla obu dywizjonów zapłaciliśmy już ponad 1,7 mld zł.

Jak na początku marca poinformował Inspektorat Uzbrojenia, rozpoczęły się negocjacje w sprawie zakupu innej naszej nadziei na poprawę bezpieczeństwa – systemu rakietowego Homar. Umowa ma być podpisana jeszcze w tym roku, a pierwsze dostawy dotrą do Polski do 2018 r.

Rozważane są dwie oferty: amerykańska i izraelska. Bez względu na to, która ostatecznie zostanie wybrana, ma stanowić technologiczny przełom w naszych wojskach rakietowych. Dzięki niemu polscy żołnierze mają dostać do dyspozycji system, który będzie w stanie trafiać cele naziemne odległe nawet o 300 km, czyli w głębi terytorium przeciwnika. Do tej pory nasi wojskowi mogli strzelać jedynie do 40 km przy wykorzystaniu wyrzutni Langusta.

Negocjacje ciągle jeszcze trwają, dlatego trudno dziś mówić o ostatecznych kosztach. „Będą one znane po zakończeniu postępowania o udzielenie zmówienia publicznego i podpisaniu umowy” – poinformowało nas MON w lakonicznym komunikacie.

– Znów sobie kupimy drogą zabawkę, a nie będzie jak identyfikować i rozpoznawać celów. Czym mamy to robić? Wyczytać z brudnego palca? – pyta retorycznie Łuczak.

Po co nam 40 rakiet?

Można też zastanowić się, na ile realnym wzmocnieniem naszych wojsk jest posiadanie kilkudziesięciu super nowoczesnych rakiet JASSM. Oczywiście mają one działać odstraszająco, ale co znaczy taka liczba w przypadku konfliktu zbrojnego? – Zakładając, że samolot przenosi dwie rakiety, uzbroimy w nie 20 maszyn. Nigdy nie odpala się jednej dla jednego celu. Z reguły trzeba wystrzelić dwie dla pewności. Samolot też przecież nie leci sam, tylko w kluczu. Zatem na dobrą sprawę to zapas tylko na kilka misji – mówi Bartosz Głowacki.

Ekspert i publicysta „Skrzydlatej Polski” przypomina również, że przy stałej obecności w obwodzie kaliningradzkim zestawów rosyjskich rakiet przeciwlotniczych S 300, siła odstraszania naszego pakietu JASSM słabnie. – Jeśli zakreśli się cyrklem okrąg od możliwych pozycji tych rakiet, to widać jak na dłoni, ile naszego terytorium obejmuje. Mogą zniszczyć nasze samoloty tuż po starcie, albo jeszcze przed nim – mówi Głowacki.

Zdaniem eksperta nie jest to oczywiście powód, by w ogóle takich systemów nie kupować. Jak przekonuje, modernizować wojsko trzeba, tylko należy liczyć się z tym, że nasze zakupy spotkają się z proporcjonalną odpowiedzią przeciwników. – Nie ma co oczekiwać, że będą stali bezczynnie z bronią u nogi, kiedy my się dozbrajamy – dodaje Głowacki.

Kto nosi teczkę z guzikami?

Dla Wojciecha Łuczaka niepokojące jest też coś jeszcze. Według jego wiedzy nasze wojsko nie ma precyzyjnie określonych procedury co do użycia rakiet dalekiego zasięgu. – Nie wiadomo, kto ma o tym zdecydować. Premier, minister, pilot, dowódca jednostki? Procedury są tu bardzo niejasne. A do tego wszystkiego zamierzamy jeszcze kupić okręty podwodne z pociskami mogącymi niszczyć cele odległe o 500 km.

Mowa o programie Orka. W jego ramach nasza marynarka wojenna ma być wzmocniona przez trzy nowoczesne łodzie podwodne. MON planuje przeznaczyć na ten cel 9 mld zł. W ocenie Łuczaka może to być dużo więcej, bo jak przekonuje, jeden okręt klasy, o której myślą nasi wojskowi, to koszt 4 mld zł. – Najgorsze jest jednak to, że to wszystko jest źle pomyślane. Najpierw powinniśmy mieć spójny system pozyskiwania informacji o tym, co możemy niszczyć drogimi zabawkami. Działania MON nazywam odwróconą piramidą. Najpierw kupujemy wierzchołek, a potem zamierzamy zadbać o podstawę – konkluduje Łuczak.

Skąd taka polityka MON? Mimo wielokrotnie ponawianych próśb, resort obrony zupełnie pominął nasze pytania o powody, dla których płacimy wielokrotnie więcej za rakiety JASSM niż Amerykanie, a także dużo więcej niż Finowie i Australijczycy. Nie otrzymaliśmy też żadnych informacji na temat ewentualnych planów tworzenia polskiego systemu satelitarnego zwiadu i rozpoznania. Bez odpowiedzi pozostały też pytania dotyczące systemu podejmowania decyzji w odniesieniu do atakowania odległych celów.

Skończyło się na zapewnianiach, że pytania money.pl są w opracowaniu, ale sprawa jest na tyle poważna, że sam wiceminister musi je zatwierdzić tuż przed wysyłką do redakcji.

KRZYSZTOF JANOŚ

Więcej postów