Krytycy Angeli Merkel twierdzą, że Żelazna Kanclerz robi dziś z Europą to, co Wehrmacht 70 lat temu. Czy faktycznie mamy się bać niemieckiej dominacji w Europie?
Zły Niemiec nie jeździ dziś czołgiem, tylko na wózku inwalidzkim i ma nieprzejednaną twarz ministra finansów Wolfganga Schäuble. Zamiast bombardować miasta, jak na złego Niemca przystało, Schäuble upokarza krnąbrnych Greków kolejnymi oszczędnościami. Jego wózek pcha korpulentna frau Merkel o pozornie tylko dobrotliwym wyglądzie. Tak naprawdę boi się jej Europa i połowa świata. Gdy trzeba, frau Merkel potrafi doprowadzić do łez nawet palestyńską nastolatkę z porażeniem mózgowym, mówiąc jej wprost, że nie wszyscy auslanderzy będą mogli w Niemczech zostać. Ten ton obecny jest powszechnie w europejskiej, w tym także w niemieckiej, prasie, która opisuje straszliwy duet Merkel – Schäuble jako wrogów Europy, zdolnych w ciągu jednego weekendu negocjacji poświęconych kryzysowi greckiemu „zniszczyć dorobek 70 lat powojennej dyplomacji”.
Chłostanie Greków przez Niemców w imieniu pracowitych i uczciwych europejskich podatników przestało się już w Unii Europejskiej podobać. Ogłoszona kilka lat temu przez Radosława Sikorskiego teza o Europie potrzebującej silnego niemieckiego przywództwa staje się równie niepopularna jak sam jej autor, deklarujący właśnie koniec kariery politycznej. Paradoksalnie przywództwo niemieckie, za którym tęsknił Sikorski, jest dziś faktem, tyle że coraz mniej w Europie pożądanym. „Nie jest to pozytywne zjawisko” – oświadczył austriacki kanclerz Werner Faymann, oddając lęki przywódców Europy. Zwłaszcza tych z południa, którzy boją się, że po zdyscyplinowaniu Greków Niemcy zajmą się także ich gospodarczymi grzechami.
KANCLERZ W PIKIELHAUBIE
Grupie państw, które silne Niemcy coraz bardziej niepokoją, przewodzą dziś Francuzi. Prezydent Franćois Hollande własną piersią gotów jest zasłaniać Greków przed karzącą ręką bundesfinanzministerium i to on w obawie przed przejęciem przez Berlin pełnej kontroli nad UE wzywa do stworzenia rządu strefy euro z własnym parlamentem i odpowiedzialnością polityczną.
Francusko-niemiecki spór wokół polityki unijnej wobec Grecji osiągnął temperaturę wrzenia, podsycaną przez Włochy, których premier Matteo Renzi mówi o „niewyobrażalnym upokorzeniu narodu greckiego przez Niemcy”. Europejski konsensus diabli wzięli. Co ciekawe, przeciw Niemcom wytaczane są historyczne argumenty, dotąd fatalnie postrzegane na europejskich salonach. Dość wspomnieć gromy, jakie spadły na Polskę, gdy podczas sporu o centrum wypędzonych nasz rząd zaczął się odwoływać do III Rzeszy, czy podnoszenie przez Greków odszkodowań za zniszczenia wojenne spowodowane przez Niemców. Dziś jednak francuski dziennik „Le Figaro” nie ma oporów, żeby napisać, że „warunki, jakie Niemcy narzuciły Grecji, kiedyś wymagały użycia sił zbrojnych”, a Franćois Heisbourg, analityk Fondation pour Recherche Strategic, oświadcza: „Niemcy zademonstrowały, że ekonomia jest atutem politycznym i strategicznym”, co zostało odebrane jako nawiązanie do niesławnej dyplomacji kanonierek, stosowanej z powodzeniem przez kajzerowskie Niemcy przed I wojną światową.
W ślad za Francuzami po historyczne argumenty sięgnęli także przedstawiciele innych krajów…
Wprost.pl