Łukasz Warzecha: Obywatele to idioci

Niczyje zdrowie, wolność ani mienie nie są bezpieczne, kiedy obraduje parlament – miał powiedzieć Mark Twain, autor wielu boleśnie celnych aforyzmów.

Można by dodać, że pierwszą ofiarą parlamentu pada zazwyczaj zdrowy rozsądek. Zwłaszcza w krajach takich jak Polska, gdzie posłowie żywią nie wiadomo skąd wzięte przekonanie, iż całą rzeczywistość da się uregulować i każde zło naprawić ustawami. A wszystko dla dobra obywateli, rzecz jasna.

W październiku zeszłego roku Sejm uchwalił przygotowaną przez PSL (przypadek?) nowelizację ustawy o bezpieczeństwie żywności i żywienia. Nowelizacja pozwala regulować centralnie, co może być sprzedawane w szkolnych sklepikach, czyli wtrąca się w sprawy, które powinny być pozostawione do decyzji szkoły i rodziców. Ten absurd przeszedł w Sejmie przy zaledwie dwóch głosach wstrzymujących się i jednym głosie sprzeciwu, który – oddajmy honor – należał do Przemysława Wiplera.

Kiedy pojawił się projekt rozporządzenia ustalającego konkretne normy dla szkolnych sklepików, stało się jasne, że nikt nie da rady ich spełnić i zarazem nie zbankrutować. Żeby było śmieszniej, Ministerstwo Zdrowia czas na konsultacje w tej sprawie wyznaczyło na teraz, czyli w środku wakacji. Dokładnie do 20 lipca.

Posłowie w swojej wyjątkowej tępocie nie wzięli pod uwagę, że w wielu szkołach dyrekcje i rady rodziców już dawno dogadały się z właścicielami sklepików i ustaliły z nimi dopuszczalny asortyment. Ale to przecież niewyobrażalne, żeby pozwolić ludziom decydować na niskim szczeblu. Koniecznie musi się wmieszać Sejm, a potem ministerstwo.

Skutki znowelizowanej ustawy i norm nie były trudne do przewidzenia. Sklepiki znikną, a w wielu szkołach w ich miejsce pojawią się automaty z samymi już batonami. A jeśli automatów nie będzie, zaczną się wycieczki na przerwie do najbliższego sklepu, którego genialna ustawa już przecież nie obejmuje.

Jeśli zatem po wakacjach okaże się, że w szkole, do której chodzi państwa dziecko, nie da się już kupić kanapki albo wody, bo sklepik zniknął – podziękujcie jaśnie oświeconym posłom, którzy uważają, że lepiej wychowają wasze dzieci od was.

Powie ktoś, że to mądry przepis, bo przecież za otyłość i związane z nią choroby płacimy wszyscy. To prawda. Ale płacimy też wszyscy za kurowanie przeziębień czy zapalenia płuc w ramach publicznej służby zdrowia. Czy to znaczy, że państwo ma nam nakazać, jak mamy się ubierać w chłodne zimowe dni?

Istnieje coś takiego jak zasada subsydiarności: nie należy regulować na centralnym poziomie tego, co można uregulować na niższym. W tej sprawie tę zasadę ewidentnie złamano. I jest coś takiego jak paternalizm: traktowanie obywateli przez państwo jak skretyniałych małych dzieci, które trzeba wciąż pouczać i wychowywać. I to jest najlepszy przykład.

Se.pl

Więcej postów