Gloryfikacja ukraińskich zbrodniarzy

Kilka godzin po wystąpieniu w parlamencie ukraińskim Bronisława Komorowskiego, Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła ustawę, która uznaje prawny status uczestników walk o niezależność kraju w XX wieku, w tym członków Ukraińskiej Armii Powstańczej.

Projekt ustawy wniósł syn kata Polaków, komendanta UPA Romana Szuchewycza – Jurij Szuchewycz (na zdjęciu). To zdumiewające wydarzenie przeszło obok mediów w Polsce. Poniżej tekst Bohdana Piętki o gloryfikacji zbrodniarzy na Ukrainie.

W Polsce trwa nieustający festiwal ukraiński i histeria wojenna. Wojskowe Komendy Uzupełnień ogłosiły 1 marca nabór ochotników. Czas ruszać na Moskwę. Za „samostijną Ukrainę”, za Polskę jagiellońską. Kto nie z nami ten zdrajca, ruski agent, „poputczik” i troll Putina.

Szczelny mur dezinformacji, prostackiego kłamstwa i medialnego bełkotu przebił tylko na chwilę Tomasz Maciejczuk, wolontariusz ukraińskiej Fundacji Otwarty Dialog i komentator TV Republika, znany dotąd z proukraińskiego nastawienia (fotografował się m.in. z weteranami UPA). W swojej korespondencji z Donbasu poinformował on, że w ukraińskim batalionie ochotniczym „Ajdar” (pielgrzymowała do niego posłanka PiS Małgorzata Gosiewska, wyróżniono go też na dorocznej gali „Gazety Polskiej”) znajduje się pododdział im. Oskara Dirlewangera, który używa symboliki Waffen-SS. „Na widok samochodów z symboliką Waffen-SS stojących przy bramie TEC w Szczastiu robi mi się niedobrze – napisał Maciejczuk. TEC znajduje się pod kontrolą Ajdaru. Przejeżdżam przez bramę, a wartę trzymają chłopaki z naszywkami SS Dirlewanger (…).

Jak długo można to tolerować? Ajdar otrzymuje sporo pomocy z Polski, przyjeżdżają do nich nawet nasi posłowie. Wypadałoby coś z tym zrobić, a nie chować głowę w piasek” (kresy.pl, 2.03.2015). Fakty podane przez Maciejczuka zostały wkrótce potwierdzone przez brytyjski „The Guardian”, który napisał m.in., że „bataliony ochotnicze walczące u boku ukraińskiej armii (…) są również znane ze swojego dzikiego nacjonalizmu i skrajnie prawicowych poglądów” (kresy.pl, 7.03.2015).

Maciejczuk szybko jednak został zakrzyczany. Prawdziwej egzekucji dokonano na nim na gazetopolskim portalu niezależna.pl, który ostatecznie zamienił się w autentyczny rynsztok. W roli adwokata batalionu „Ajdar” wystąpiła też weteranka „Solidarności” i Unii Demokratycznej (Wolności), Grażyna Staniszewska. Stwierdziła ona, że postawa Maciejczuka to „dziecinne dążenie do prawdy”. Szczególnie wymownie brzmi następujące pouczenie Staniszewskiej: „Masz prawo tylko i wyłącznie załatwiać takie sprawy w drodze niepublicznych rozmów bezpośrednio z Ajdarem, Azowem itp. Tym bardziej, że nie jesteś Ukraińcem, jesteś tam gościem. Więc zachowuj się Tomasz Maciejczuk jak gość i przyjaciel, mam nadzieję” (kresy.pl, 9.03.2015). Maciejczuk – mimo wcześniejszych zasług na polu wspierania „samostijnej Ukrainy” – został raz na zawsze usunięty ze swojego dotychczasowego środowiska. Zresztą wkrótce zamilkł, bo jak wyznał obawia się o swoje bezpieczeństwo.

Chłopcy z batalionu „Ajdar” – których kocha cała polska mesjanistyczna prawica – nagle przestali być przyjaciółmi i zaczęli publicznie wzywać, by „schwytać bydlaka”. Prędzej czy później takie obawy o swoje bezpieczeństwo będzie miała większość, jeśli nie wszyscy polscy przyjaciele „samostijnej Ukrainy”. Osobiście nie wątpię w to, że ludzie, którzy przez polską rację stanu rozumieją bezkrytyczne wspieranie neobanderowskiej Ukrainy pewnego dnia obudzą się z ręką w nocniku, tzn. z nożem na gardle. Niestety przez nich z nożem na gardle obudzi się cała Polska.

Afera z Maciejczukiem uchyliła rąbka skrywanej przed polską opinią publiczną tajemnicy prawdziwego oblicza „samostijnej Ukrainy”. Jest to już oblicze nie tylko banderowskie, ale wręcz nazistowskie i nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady. Kult Bandery i UPA najwidoczniej nie wystarcza do budowania tożsamości narodowej i państwowej pomajdanowej Ukrainy. Sięgnięto bowiem wprost do zbrodniarzy hitlerowskich.

5 marca Werhowna Rada Ukrainy uczciła minutą ciszy twórcę i dowódcę UPA Romana Szuchewycza w 65. rocznicę jego śmierci. Ale ubóstwianie Szuchewycza czy Bandery to już jest standard, obecny w ukraińskiej przestrzeni publicznej co najmniej od 2004 roku. Tendencję, o której wspomniałem powyżej pokazuje decyzja, podpisana 11 lutego przez przewodniczącego Werhownej Rady Wołodymyra Hrojsmana, o obchodach na szczeblu państwowym 120. rocznicy urodzin Petra Diaczenki, którego tym samym włączono do panteonu ukraińskich bohaterów narodowych. Obok Oskara Dirlewangera, który nie był Ukraińcem, to drugi kat powstania warszawskiego cieszący się na pomajdanowej Ukrainie uznaniem. I to nie batalionu „Ajdar”, ale przewodniczącego parlamentu. Czy to nie jest dowód na nazyfikację tego państwa? Przecież gdyby na szczeblu parlamentu RFN uczczono jakiegoś generała SS, albo chociażby Wehrmachtu, nikt na świecie nie miałby wątpliwości, że w Niemczech odradza się nazizm. A wobec Ukrainy należy stosować inną miarę oceny?

Tym, którzy w Polsce nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć kim był Petro Diaczenko pozwolę sobie to przypomnieć. W przeciwieństwie do większości nacjonalistów ukraińskich nie pochodził on z Galicji Wschodniej. Urodził się bowiem 30 stycznia 1895 roku w guberni połtawskiej jako poddany Imperium Rosyjskiego. Zawodową służbę wojskową rozpoczął po wybuchu pierwszej wojny światowej, wstępując ochotniczo do armii rosyjskiej. Walczył z Niemcami na ziemiach polskich, na Litwie i w Galicji. Ukończył też szkołę oficerską w Orenburgu.

W grudniu 1917 roku po raz pierwszy zmienił front i wstąpił w szeregi Armii Czynnej Ukraińskiej Republiki Ludowej, formacji powołanej do życia – tak jak i państwo, któremu służyła – przez kajzerowskie Niemcy. Diaczenko służył w tzw. Konnym Pułku Czarnych Zaporożców, który w wojsku URL skupiał najbardziej warcholski i nacjonalistyczny element. W latach 1918-1920 uczestniczył w walkach z bolszewikami. Brał też udział w obaleniu władzy hetmana Pawło Skoropadskiego, który w listopadzie 1918 roku wbrew nacjonalistom ukraińskim opowiedział się za zjednoczeniem Ukrainy z Rosją. Występował także przeciwko jego następcy, Symenowi Petlurze. W 1921 roku schronienia Diaczence udzieliła Rzeczpospolita Polska, której przywódca – Józef Piłsudski – w ramach polityki prometejskiej otworzył szeregi Wojska Polskiego dla przedstawicieli narodów pozostających pod władzą Rosji sowieckiej.

Diaczenko służył w Wojsku Polskim jako oficer kontraktowy, będąc m.in. dowódcą szwadronu najbardziej elitarnego 1. pułku szwoleżerów Józefa Piłsudskiego. W latach 1932-1934 studiował w Wyższej Szkole Wojennej, uzyskując stopień majora dyplomowanego. Został następnie pomocnikiem 1. zastępcy dowódcy 3. pułku szwoleżerów mazowieckich im. Jana Kozietulskiego.

Pod koniec lat 30. XX wieku Diaczenko nawiązał współpracę z niemiecką Abwehrą. Podczas kampanii wrześniowej nie walczył z Niemcami. Znajdował się na tyłach, gdzie uczestniczył w formowaniu Rezerwowej Brygady Kawalerii „Wołkowysk”. Brygada ta w dniach 21-23 września 1939 roku uczestniczyła w walkach z Sowietami pod Grodnem i Sopoćkiniami, a w nocy z 23 na 24 września przekroczyła granicę Litwy, gdzie została internowana. Podczas pobytu w niewoli litewskiej (obóz internowania w Birksztanach, potem w Kalwarii) Diaczenko po raz pierwszy ujawnił swoje antypolskie nastawienie. Na skutek swojego zachowania został objęty bojkotem towarzyskim i formalnie usunięty z szeregów WP. Jego koledzy sporządzili protokolarne oświadczenie, w którym uznali go za osobę niegodną miana oficera WP.

Tym jednakże były major Diaczenko się nie przejął. Miał już bowiem wtedy stopień pułkownika Wehrmachtu – przyznany mu za zasługi dla Abwehry – i obiecującą perspektywę służby u boku Niemiec hitlerowskich. Zostało to zresztą wkrótce potwierdzone przez Niemców, którzy jesienią 1939 roku wymogli na władzach litewskich zwolnienie go z obozu internowania jako niemieckiego oficera. W latach 1940-1941 z ramienia placówki Abwehry w Giżycku (Abwehr Nebenstelle Lötzen) Diaczenko budował siatkę wywiadowczą działającą na terenie Litwy, okupowanej od 15 czerwca 1940 roku przez ZSRR. W siatce tej pracowało wielu Polaków, których przyszły kat Czerniakowa chyba ostatni raz wykorzystał wtedy dla swoich celów. Od czerwca 1941 roku Diaczenko był członkiem Ukraińskiej Generalnej Rady Kombatantów pod przewodnictwem Mychajło Omelianowicza-Pawlenki. Była to organizacja skupiająca ukraińskich wojskowych w służbie niemieckiej (mających za sobą niejednokrotnie służbę w Wojsku Polskim), a rezydująca w stolicy Generalnego Gubernatorstwa, Krakowie.

W swojej dalszej działalności polityczno-wojskowej Diaczenko współpracował zarówno z Siczą Poleską Tarasa Bulby-Borowcia jak i z melnykowską i banderowską frakcją Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Przede wszystkim jednak współpracował z III Rzeszą Niemiecką.

Z inicjatywy OUN-M we wrześniu 1943 roku Niemcy sformowali 31. Schutzmannschafts-Bataillon der SD, którego dowództwo objął Diaczenko. Formacja ta, nazywana też Ukraińskim Legionem Samoobrony albo Legionem Wołyńskim, składała się z Ukraińców-ochotników, przeważnie związanych z melnykowską frakcją OUN. Podlegała niemieckim formacjom policyjnym. Do sztabu 31. Schutzmannschafts-Bataillon der SD przydzielono jako oficerów łącznikowych SS-Hauptsturmführera Siegfrieda Assmussa i SS-Oberscharführera Raulinga. Legion Wołyński był bardzo dobrze uzbrojony, miał nawet pododdział artylerii, saperów i szpital polowy. Nosił policyjne mundury SS. Dla kształcenia kadry dowódczej stworzono szkołę oficerską w Łucku, gdzie wydawano też gazetę „Ukraińskij Legioner”. W latach 1943-1944 Legion Wołyński brał udział w walkach z partyzantką sowiecką i polską na Wołyniu, Chełmszczyźnie i Lubelszczyźnie.

Nie obeszło się przy tym bez zbrodni na polskiej ludności cywilnej. Do najbardziej znanych należała pacyfikacja Chłaniowa i Władysławina w powiecie krasnostawskim, gdzie 23 lipca 1944 roku w odwecie za śmierć z rąk partyzantów sowieckich wspomnianego esesmana Assmussa podkomendni Diaczenki zamordowali ok. 45 Polaków i spalili od 35 do 41 gospodarstw. Według relacji świadków Legion Wołyński specjalizował się w wyłapywaniu cywilnych Polaków w różnych miejscowościach oraz ich wyrafinowanym torturowaniu przed zadaniem im śmierci. Kontynuował tym samym ludobójczą czystkę etniczną, zainicjowaną przez UPA w 1943 roku.

We wrześniu 1944 roku Legion Wołyński w sile ok. 400 ludzi skierowano do pacyfikacji powstania warszawskiego na Czerniakowie. Od 15 do 23 września 1944 roku podkomendni Diaczenki walczyli przeciwko Zgrupowaniu „Radosław” i Zgrupowaniu „Kryska” oraz desantowanym oddziałom 9. pułku piechoty 3. dywizji piechoty 1. Armii Wojska Polskiego. Brali też udział w mordach na polskiej ludności cywilnej oraz jej wypędzeniu do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd 16 września 1944 roku deportowano do KL Auschwitz 3021 mężczyzn i chłopców – mieszkańców Czerniakowa i Powiśla (zarejestrowano ich w obozie 17 września 1944 roku pod numerami od 196448 do 199468). Większość z nich nie dożyła końca wojny. W dniach 27-30 września 1944 roku podkomendni Diaczenki uczestniczyli wraz z siłami niemieckimi liczącymi ok. 6 tys. ludzi (w tym broń pancerna i lotnictwo) w operacji „Sternschnuppe” (Spadająca Gwiazda), podczas której została rozbita Grupa „Kampinos” Armii Krajowej.

Następnie Legion Wołyński skierowano do walk z polską partyzantką pod Krakowem, skąd przerzucono go do Słowenii, gdzie walczył z tamtejszą partyzantką komunistyczną. Na początku 1945 roku podkomendnych Diaczenki wcielono do 14. Dywizji Grenadierów SS (1. ukraińskiej dywizji SS), czyli dywizji SS-Galizien. Po zakończeniu wojny nie zostali oni wydani w ręce ZSRR, mimo zabiegów czynionych o to przez Stalina, dzięki interwencji gen. Władysława Andersa, który potwierdził przed władzami alianckimi ich polskie obywatelstwo.

Za udział Legionu Wołyńskiego w tłumieniu powstania warszawskiego i walkach z AK w Puszczy Kampinoskiej Diaczenko został odznaczony przez Niemców Krzyżem Żelaznym 1. klasy. Z chwilą włączenia Legionu Wołyńskiego do dywizji SS-Galizien otrzymał on nowy przydział. Od lutego 1945 roku był dowódcą 3. pułku piechoty tzw. Ukraińskiej Armii Wyzwoleńczej. Potem stanął na czele Brygady Przeciwpancernej „Wolna Ukraina”, która weszła w skład utworzonej 17 marca 1945 roku z inicjatywy III Rzeszy i ukraińskich nacjonalistów Ukraińskiej Armii Narodowej (UNA) pod dowództwem gen. Pawło Szandruka (także weterana przedwojennej armii polskiej). Za walki z Armią Czerwoną pod Dreznem w kwietniu 1945 roku Diaczenko został odznaczony przez Niemców po raz drugi Krzyżem Żelaznym 1. klasy. Pod koniec kwietnia 1945 roku został mianowany przez Szandruka generałem chorążym i objął dowództwo 2. dywizji UNA. W pierwszych dniach maja 1945 roku dostał się do niewoli amerykańskiej.

Zarówno Diaczenko jak i Szandruk, podobnie jak tysiące innych ukraińskich kolaborantów III Rzeszy, zostali uratowani przez gen. Władysława Andersa, który poświadczył przed władzami alianckimi, że byli oni obywatelami polskimi i oficerami Wojska Polskiego. Uchroniło ich to przed wydaniem w ręce sowieckie. Po wojnie Diaczenko żył najpierw w Monachium, a następnie w USA. Szybko nawiązał współpracę z amerykańskimi służbami wywiadowczymi, co ostatecznie uchroniło go przed jakąkolwiek odpowiedzialnością za popełnione zbrodnie wojenne. Oprócz tego zajmował się pisaniem poezji i swoich kłamliwych wspomnień, które wydał w 1959 roku. W 1961 roku rząd URL na wychodźstwie mianował go generałem porucznikiem. Zmarł 23 kwietnia 1965 roku w Filadelfii.

Z faktu wydania przez przewodniczącego parlamentu ukraińskiego decyzji o uczczeniu pamięci hitlerowskiego kolaboranta i zbrodniarza wojennego Diaczenki można wyciągnąć przynajmniej trzy wnioski. Po pierwsze – wbrew temu co wmawiają opinii publicznej w Polsce czołowe media nie jest prawdą, że w parlamencie ukraińskim nie ma banderowców, czy ogólnie ukraińskich nacjonalistów. Po drugie – państwo ukraińskie gloryfikując Diaczenkę jako bojownika o niepodległość Ukrainy faktycznie uznaje, że walką o niepodległość Ukrainy był m.in. udział w tłumieniu powstania warszawskiego i mordowaniu ludności Warszawy. Po trzecie – brak reakcji na uczczenie Diaczenki ze strony polskiego prezydenta, rządu, parlamentu i Instytutu Pamięci Narodowej, nie wspominając już o mediach, jest całkowitą kompromitacją tych instytucji. Szczególnie kompromitujące jest milczenie w tej sprawie Sejmu i daje ono powód do podejrzeń, że nie ma w polskim parlamencie ani jednego posła liczącego się z opinią publiczną, nie mówiąc już o liczeniu się z jakimś interesem polskim.

Postać Diaczenki jest ostrzeżeniem dla wszystkich tych, którzy na sojuszu z nacjonalizmem ukraińskim czynią jakieś kalkulacje geopolityczne. Historia dowódcy Legionu Wołyńskiego i generała Ukrainische Nationalarmee, jak i wielu innych podobnych mu Ukraińców, którym II Rzeczpospolita w imię polityki prometejskiej udzieliła azylu i umożliwiła robienie karier wojskowych, a którzy potem stanęli po stronie III Rzeszy i brali udział w zbrodniach na ludności polskiej – pokazuje czego można się po takim sojuszniku spodziewać. Zresztą wcale nie trzeba odwoływać się do przykładu Diaczenki, bo oto hołubiony w Polsce ukraiński literat Taras Prochaśko (ur. 1968) w wywiadzie dla „Kuriera Galicyjskiego” stwierdził, że ludobójstwo wołyńsko-małopolskie było konieczne dla zbudowania państwowości ukraińskiej (kresy24.pl, 4.03.2015). Powinno to być ostrzeżeniem, gdyby ci, którzy już drugi rok serwują Polsce biegunkę ukraińską chcieli myśleć lub rzeczywiście działali w polskim interesie.

Bohdan Piętka

Więcej postów