To on miał doprowadzić ówczesnych szefów CBA Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika do Andrzeja Leppera, lidera Samoobrony. Wraz z Lepperem — wówczas wicepremierem — miał być aresztowany i skazany za korupcję. Ukrywający się za granicą Piotr Ryba przerywa milczenie i w rozmowie z Onetem przedstawia swoją wersję operacji CBA, która niedawno zaprowadziła za kratki Kamińskiego i Wąsika.
- Onetowi Ryba opowiada o powodach, dla których postanowił zabrać głos po niedawnym, ponownym ułaskawieniu Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, skazanych przez sąd za przekroczenie uprawnień
- „Zgrzytałem zębami, gdy słuchałem wypowiedzi prezydenta komplementującego ludzi, którzy wykorzystując swoje stanowiska, zmontowali jedną z największych prowokacji we współczesnej Polsce” — twierdzi Ryba
- Wspomina swe zatrzymanie przez CBA, gdzie był przesłuchany osobiście przez Macieja Wąsika. „Był taki moment, że naprawdę zacząłem się bać. Bo dociera do ciebie, że oto zatrzymała cię służba specjalna, która oczekuje, że obciążysz urzędującego wicepremiera, a skoro tego chcą, to mogą wszystko. To było takie pokazywanie, że są panami życia i śmierci”
- „Prowadząc mnie korytarzem, niby przypadkiem, pokazano mi brata w kajdankach. Wtedy dowiedziałem się, że i Janusz został aresztowany. I oczywiście chwilę później sugestia, że mogę pomóc mu i sobie w wiadomy sposób” — twierdzi
- Od kilku lat sąd nie może osądzić jego udziału w sprawie, bo Piotr Ryba ukrywa się za granicą i nie zamierza wracać do Polski
- — Wiem, że w końcu wpadnę. Ale może do tego czasu uda mi się jeszcze wyciągnąć parę spraw na światło dzienne — mówi Onetowi
Trochę ponad tydzień temu postanowił pan o sobie przypomnieć i wystosował list otwarty do prezydenta Andrzeja Dudy. Raczej gorzki. Pytanie: po co?
Do przedstawienia własnej i jedynej prawdziwej wersji wydarzeń sprzed 18 lat zbierałem się od dłuższego czasu. Tym, co przesądziło, żeby głos zabrać właśnie teraz były trzy czynniki. Po pierwsze tocząca się w Polsce publiczna debata o losach skazanych przez sąd za sprokurowanie tzw. afery gruntowej Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. Po drugie słowa pana prezydenta Andrzeja Dudy, który o skazanych wyrażał się, jako o kryształowych funkcjonariuszach państwa polskiego, walczących z korupcją na szczytach władzy i… poświęcony mi felieton Roberta Gwiazdowskiego w „Rzeczpospolitej” pt. „Co powie Ryba”. Gwiazdowski snuje w nim opowieść o tym, jak to, nieniepokojony przez nikogo, prowadzę rzekomo interesy paliwowe, a zatem funkcjonuję w świecie zdominowanym przez służby specjalne. W domyśle jestem od nich albo z nimi poukładany.
Po konsultacji z najbliższymi osobami oraz adwokatami postanowiłem zabrać głos. Zgrzytałem zębami, gdy słuchałem wypowiedzi prezydenta komplementującego ludzi, którzy wykorzystując swoje stanowiska, zmontowali jedną z największych prowokacji we współczesnej Polsce, oskarżyli o korupcję Bogu ducha winnego wicepremiera swojego własnego rządu i dla własnych celów użyli całej państwowej machiny, by udowodnić stawiane przez siebie tezy. Bezskutecznie. A łajdackie imaginacje zostały odpowiednio zweryfikowane przez niezależny sąd, który skazał ich na bezwzględne więzienie.
Niegodziwa narracja sączona przez prezydenta przelała czarę goryczy.
Ułaskawienie panów Kamińskiego i Wąsika chyba pana nie zaskoczyło.
Nie, oczywiście, że nie. Nikt nie zakładał przecież innego scenariusza. Liczyłem jednak na większe wyczucie głowy państwa. Jestem pewien, że prezydent nie kierował się przy podejmowaniu tej decyzji względami merytorycznymi, a wyłącznie politycznymi i partyjnymi. Że ani on, ani nikt z jego kancelarii, nie zadał sobie trudu analizy prokuratorskich akt, z których przecież wprost wynika, że Andrzej Lepper nigdy nie domagał się od nikogo żadnych pieniędzy.
Że sprawa odrolnienia ziemi na Mazurach miała się odbyć zgodnie z obowiązującymi procedurami, że nikt w tej sprawie — może poza działającymi wokół nas agentami i współpracownikami służb — nie wywierał na nikogo żadnych nacisków. I że cała ta tzw. afera była niczym innym jak prowokacją wymierzoną w wicepremiera Leppera. Bo gdyby było inaczej, to Lepper usłyszałby zarzuty, prawda? Zostałby, jak ja, aresztowany. Jakie dowody przeciwko niemu zgromadzili ci „kryształowi” tropiciele korupcji? Jakie inne poważne sprawy przeciwko ludziom ze szczytów władzy, wyłączając Leppera, prowadzili jeszcze panowie Kamiński z Wąsikiem? To, co dziś mówi Andrzej Duda to plucie na jego grób. To plucie w twarz jego bliskim i rodzinie. Czas pogardy.
Cała ta operacja rozpoczęła się od pańskiej znajomości z Andrzejem Kryszyńskim, ówczesnym wiceprezesem należącej do Skarbu Państwa Telefonii Dialog. Jak się poznaliście?
Spotkanie zaaranżował ówczesny senator Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Chmielewski z Opola [w 2008 r. senator został zatrzymany przez CBA w związku z podejrzeniem korupcji — przyp.red.]. A Kryszyński został mi przedstawiony jako fajny gość i „sojusznik” z pisowskiego środowiska. Chmielewski czapkował Kryszyńskiemu, który miał zostać wiceprezesem Dialogu i tak się rzeczywiście stało.
Spotykaliśmy się prywatnie, w kawiarniach i w restauracjach. Prowadziliśmy dysputy polityczne i historyczne. I w pewnym momencie Kryszyński — który wiedział już, że w przeszłości byłem dziennikarzem, a też wcześniej sporo rozmawialiśmy o sprawach związanych z marketingiem — zaproponował mi pracę w Dialogu. Bo, jak twierdził, jest tam sam, a chce mieć kogoś zaufanego.
Wtedy wiedział pan już, że w przeszłości Kryszyński związany był ze służbami specjalnymi? Że ukończył słynną szkołę wywiadu w Kiejkutach i był podporucznikiem Urzędu Ochrony Państwa, poprzedniczki dzisiejszej ABW?
Tak, bo Kryszyński bardzo lubił się tym chwalić. Tym, że był w Kiejkutach, że dobrze strzela i zna sztuki walki. Tak samo przechwalał się szerokimi znajomościami w kręgach Prawa i Sprawiedliwości. Powoływał się często na znajomość, czy nawet przyjaźń z nieżyjącym już Aleksandrem Szczygło, szefem kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a potem ministrem obrony narodowej, który zginął w Smoleńsku.
Podkreślał swoje dobre relacje z czasów pracy w warszawskim ratuszu, kiedy stolicą rządził Kaczyński, a w którym zatrudniał go Andrzej Urbański. Nie przyszło mi do głowy, że może wykonywać jakieś działania wobec mnie. Bo kim ja byłem? Doradcą Andrzeja Leppera i to nieformalnym.
Jaka była rola Kryszyńskiego w samej aferze gruntowej? Czy dziś, z perspektywy kilkunastu lat, myśli pan, że mógł być elementem tej prowokacji?
Nie wiem, trudno mi to ocenić. Z jednej bowiem strony fakt, że był wcześniej związany ze służbami i PiS mogłoby coś takiego sugerować. Z drugiej — pamiętam, że kiedy sąd decydował o naszym tymczasowym aresztowaniu, Kryszyński, facet sporej postury, po szkoleniu wojskowym, silny psychicznie, po prostu zemdlał w sądzie. Czy tak zachowuje się agent? A może to też był element gry? Nie wiem. Bardziej przekonuje mnie wersja, że już po rozpoczęciu akcji poszedł na współpracę z CBA. Może coś na niego mieli, a może wyciągnęli jako „śpiocha”?
Te propozycje robienia interesów na odrolnianiu działek wychodziły od niego?
Oczywiście! Gdy stracił pracę w Dialogu, kilka razy prosił mnie o pomoc w zdobyciu posady w jakiejś spółce Skarbu Państwa. Prosił, bym wstawił się za nim u Leppera, nie wiedząc, że on takich spraw nie załatwia. Dziś, z perspektywy czasu, myślę, że od pewnego momentu prowadził takie pełzające rozpracowanie mnie. Powoływał się na ministra Szczygłę, mówił, że on nie da mu umrzeć z głodu, ale to trochę potrwa. A on musi przecież zarabiać. Zaczął mi wypominać, że skoro załatwił mi pracę w Dialogu, to teraz powinienem mu się jakoś zrewanżować. Aż wyskoczył z prośbą, żeby pomóc jego znajomym, którzy mają ziemię na Mazurach, którzy chcą inwestować, ale ślimaczy im się sprawa odrolniania tego gruntu. I żebym mu pomógł to przyspieszyć w ministerstwie.
Podjął się pan tego?
Tak, ale wyłącznie na zasadzie poinformowania wicepremiera Leppera, że jest problem z drożnością kanałów i procedur odrolniania gruntów. Ogólnie, a nie w odniesieniu do tej konkretnej działki. Kryszyńskiemu powiedziałem zresztą, że mogę jedynie zasugerować, by ktoś sprawdził, dlaczego procedury tyle trwają. I że nie ma mowy o żadnym pozaprawnym działaniu. On opowiadał, że ta sprawa jest dla niego ważna, bo jest pełnomocnikiem tych ludzi i zarobi na tym spore pieniądze. Obiecywał, że się podzielimy. Liczył też, że kawałek tej odrolnionej ziemi trafi do niego. Nie oponował, kiedy powiedziałem, że moja interwencja dotyczyć będzie tylko skrócenia czasu. I że nie będzie żadnego naciskania na pozytywne rozpatrzenie wniosku.
Co działo się potem?
Kryszyński cały czas próbował na mnie naciskać. Dopytywał o terminy, ewidentnie mu się spieszyło. A ja tłumaczyłem, że niczego przyspieszyć się nie da. Bo procedury muszą trwać, a sprawa musi przejść przez wiele biurek. Zaczął więc napierać, żeby zorganizować — jemu i tym rzekomym biznesmenom, którzy czekali na odrolnienie — spotkanie z Andrzejem Lepperem w ministerstwie. Pamiętam, że miał odbyć się jakieś event na dziedzińcu ministerstwa i Kryszyński o nim wiedział. Chciał się z tymi ludźmi tam zjawić. Nalegał na krótkie spotkanie z Lepperem. Dzisiaj wiem, że chodziło o to, żeby zrobić sobie z nim zdjęcia, które potem miałyby stanowić dowód, że wicepremier spotykał się i dogadywał z nimi odrolnienie ich ziemi.
W prywatnych rozmowach cały czas roztaczał wizję kolejnych gruntów do odrolnienia, sugerował, że będą z tego ogromne pieniądze. I praca na długie lata. Pod koniec był lub grał przestraszonego. Bo sprawa się przeciągała, a „biznesmeni” powiedzieli mu, że ponoszą koszty i ktoś je będzie musiał zapłacić. Ewidentnie wywierali presję. Może na niego, a może — za jego pośrednictwem — na mnie. Chodziło o czas. Dziś mogę tylko przypuszczać, że chciano szybko pozbyć się Leppera.
Początkiem afery gruntowej było spotkanie Kryszyńskiego na korcie tenisowym na wrocławskich Krzykach, gdzie przechwalać miał się, że dzięki swoim kontaktom w Ministerstwie Rolnictwa jest w stanie odrolnić każdą ziemię. Mówił o tym Tomaszowi Kurzewskiemu, właścicielowi medialnej spółki ATM.
Dowiedziałem się o tym podczas procesu i lektury akt. I szczerze mówiąc, jestem mocno zdziwiony, że takie przechwałki stanowiły podstawę wszczęcia tak ogromnej operacji. Proszę zauważyć, jakie słowa tam padły.
Kryszyński powiedział, że może załatwić odrolnienie „in blanco” każdego kawałka ziemi w Polsce. To trochę tak jakby oferował kolumnę Zygmunta w okazyjnej cenie. Adresat takiej oferty powinien wybuchnąć śmiechem. A Kurzewski potraktował ją bardzo poważnie, nadzwyczaj poważnie. I wykazał się olbrzymią gorliwością.
W swoim liście sugerował pan, że podstawą wszczęcia całej operacji był fakt, że Lepper posiadał cztery telefony komórkowe.
Bo tak było! Tak w niejawnej części naszego procesu, zeznawał jeden z agentów CBA. Na pytanie sądu, dlaczego służby wszczęły operację specjalną przeciwko urzędującemu wicepremierowi, ten człowiek zeznał, że mieli informację o przechwałkach Kryszyńskiego, a skoro ja utrzymywałem z nim kontakty, a jednocześnie byłem blisko Andrzeja Leppera, to coś w tym musi być. Tak im się to skleiło pięknie. A już fakt posiadania przez premiera czterech aparatów był tak ewidentnie kryminalny, że Lepper wszedł do grona figurantów-osób objętych operacją specjalną.
A Tomasza Kurzewskiego, który nadał bieg przechwałkom Kryszyńskiego, znał pan wcześniej? Kurzewski powiadomił o nich prezesa Telefonii Dialog Marcina Olewnika, swoją drogą za czasów ostatnich rządów PiS członka rad nadzorczych spółek Solgen i Polski Gaz, należących do Orlenu.
Byłem w przeszłości dziennikarzem, znałem więc Tomasza Kurzewskiego jako człowieka mediów. Minęliśmy się kilka razy na korytarzu w TVP. Później, gdy pracowałem w Air Polonia, byliśmy sponsorem produkowanego przez jego firmę reality — show „Bar”. Nie była to żadna bliższa znajomość. Nie wyglądał mi na człowieka, który z przechwałek jakiegoś niedawno poznanego gościa robiłby wielką aferę. W sądzie i gdy zeznawał przed komisją śledczą, zobaczyłem jednak człowieka „szczerze” przejętego sprawą, z jaką przyszło mu się zmierzyć. Ideał obywatela. Wierzę, że każdą prywatną rozmowę z kontrahentami oraz podsłyszane w kolejce do kasy sklepowej rozmowy, teraz też filtruje pod kątem korupcji. I składa doniesienia.
Marcin Olewnik w Dialogu uznawany był za człowieka Ryszarda Czarneckiego, wówczas bliskiego współpracownika Andrzeja Leppera. W swoim liście sugeruje pan, że ten ostatni też miał przyjmować łapówki.
Nie sugeruję tego. Wspominam jedynie, że w jednej ze spraw, w której zostałem skazany — przyjęcia korzyści majątkowej w zamian za rzekome ustawienie przetargu — uznano mnie za winnego jedynie na podstawie pomówienia przez Kryszyńskiego. Jego opowieści uznano zatem za wiarygodne. W tych samych jednak zeznaniach Kryszyński mówił również o tym, że Czarnecki miał otrzymywać pieniądze od firmy Siemens, że do Dialogu wstawiał swoich ludzi i otrzymywał z tego tytułu gratyfikacje. Ta część jego zeznań nikogo jednak nie zainteresowała i w sprawie Czarneckiego nie zostało wszczęte żadne śledztwo. Pisząc o tej sprawie, chciałem pokazać jak wybiórczo prokuratura i służby korzystały z tego, co opowiadał Kryszyński.
Kogo o tych przechwałkach Kryszyńskiego poinformował Marcin Olewnik?
Najpierw jakiegoś szeregowego pracownika CBA, który kompletnie zlekceważył sprawę. Bo uznał, że nie ma żadnych podstaw do uruchomienia procedury. Potem jednak, w trakcie procesu, okazało się, że Olewnik zadzwonił osobiście do stojącego wówczas na czele CBA Mariusza Kamińskiego.
Pamiętam, że nawet sędzia dziwiła się, że operację specjalną służby specjalne mogą wszcząć ot tak, po jednym prywatnym telefonie do jej szefa.
Na początku lipca 2007 r. został pan zatrzymany na lotnisku Okęcie, gdy szykował się pan do wylotu do Chin. Uciekał pan?
Przed czym albo przed kim? Leciałem do Pekinu w interesach. Był ze mną mój syn Kamil i Paweł — syn posła Samoobrony Piotra Kozłowskiego. Gdy przechodziliśmy przez bramkę, kontrolowano mnie nadzwyczaj dokładnie, musiałem zdjąć buty. I kiedy te buty później na jakiejś ławce wkładałem na nogi, nagle wyrosło przede mną dwóch wojskowych. Konsternacja. Bo odczytują mi, że jestem zatrzymany jako urzędnik państwowy.
A przecież ja nigdy nie pracowałem w administracji publicznej. Poprosili, żeby iść z nimi, że sprawa się pewnie jakoś wyjaśni, a oni mają mnie po prostu zatrzymać i gdzieś doprowadzić. Gdzie, po co i do kogo, nie mówili. Zabrali mnie w kajdankach na oczach dzieciaków. Dwóch kilkunastoletnich chłopaków pozostawiono w hali odlotów bez pieniędzy i opieki. Kamil nie miał nawet paszportu. Później się dowiedziałem, że pomimo tego zostali zapakowani do samolotu i wysłani do Chin bez żadnej opieki.
Żołnierze odprowadzili mnie do jakiegoś pomieszczenia, potem przyszło dwóch funkcjonariuszy CBŚ. Ci poinformowali, że mają rozkaz odwiezienia mnie do siedziby CBA. Tam zaczęło się urabianie.
To znaczy?
Przed siedzibą CBA byli już dziennikarze i światła kamer. Moje zatrzymanie miało być newsem. Do pomieszczenia, w którym siedziałem skuty, wszedł jakiś funkcjonariusz i zaczął mnie obrażać. Krzyczał, że się mną brzydzi, że gardzi mną i tym, co zrobiłem. „Ale co zrobiłem?” — pytałem. Nie odpowiedział i wyszedł.
Za chwilę wchodzi inny i zaczyna mnie pocieszać. Że się władowałem, pewnie nieświadomie i on to rozumie i chce mi pomóc. Taka klasyczna zabawa w złego i dobrego policjanta. Ten drugi zaproponował mi papierosa. Byłem zestresowany, ale ta gierka była tak prostacka, że zacząłem się śmiać. Powiedziałem, że prędzej by mnie kupił, przynosząc snickersa. Wyszedł wściekły.
Potem przyszedł Krzysztof Brendel [jeden z dwóch funkcjonariuszy CBA skazanych za przekroczenie uprawnień razem z Mariuszem Kamińskim i Maciejem Wąsikiem — przyp.red.] i zaczął na kartce rozrysowywać jakieś sieci i okręgi. Snuł przede mną wizje, jakie to pułapki CBA pozostawiało na Leppera i przekonywał, że ja dla nich jestem nikim, ale muszę zeznać, że razem z Lepperem, wspólnie i w porozumieniu, braliśmy udział w nielegalnym odrolnieniu gruntu i Lepper miał za to dostać gigantyczną łapówkę. Nawet kartkę i długopis mi podstawiał pod nos, żebym napisał takiej oświadczenie. A jak podpiszę, to będę wolny i zdążę jeszcze na kolejny samolot do Pekinu.
Kamiński i Wąsik przesłuchiwali pana osobiście?
Mariusz Kamiński nie, ale jeszcze tego samego dnia zaprowadzili mnie do gabinetu Macieja Wąsika. Prowadząc do niego, mówili mi, że to moja ostatnia szansa, żeby wyjść. Że od niego bardzo wiele zależy i jeśli będę robił, co mi każe, to od razu mogę wyjść na wolność. I że mam myśleć o sobie i synu, a nie o Lepperze. Wąsik siedział za biurkiem w sweterku i wyglądał na dobrego człowieka. Ale jego przekaz był mało elegancki: załatwmy to szybko, podpisz, co trzeba i możesz spadać. Odmówiłem. Ze zbolałą miną poinformował mnie, że Kamil i Paweł polecieli do Chin. I że los dzieciaków w moich rękach. Czyli podpisz.
To właśnie o tym podpisie wspominam w swoim liście do prezydenta, gdy pisałem, że cała afera gruntowa to historia dwóch podpisów. Tego, którego ja nie chciałem złożyć pod zeznaniami obciążającymi Andrzeja Leppera i tego, który pan prezydent złożył pod wnioskiem o ich ułaskawienie.
Maciej Wąsik nie straszył?
Wszyscy straszyli. Agenci, śledczy, prokuratorzy. Jeden na przykład wspominał, że Wrocław właśnie zaczyna budować stadion na Euro i jak nie będę z nimi współpracował, to długo po Euro 2012, które miało być na nim rozgrywane, nie będę miał możliwości, żeby na nim zasiąść. Było też ostrzej. Jak wtedy, gdy jeden z funkcjonariuszy, który wyprowadzał mnie do toalety, nagle zaczął bawić się bronią i mówił, że gdybym chciał uciekać, to on się nie zawaha i nie spieprzy sprawy, jak było z Barbarą Blidą [zastrzeliła się podczas zatrzymania przez ABW kilka miesięcy wcześniej — przyp.red.]. To był taki moment, że naprawdę zacząłem się bać. Bo dociera do ciebie, że oto zatrzymała cię służba specjalna, która oczekuje, że obciążysz urzędującego wicepremiera, a skoro tego chcą, to mogą wszystko. Także zastrzelić albo upozorować samobójstwo. To było takie pokazywanie, że są panami życia i śmierci. Że mogą wszystko i przed niczym się nie cofną.
Drugiego dnia, prowadząc mnie korytarzem, niby przypadkiem, pokazano mi brata w kajdankach. Wtedy dowiedziałem się, że i Janusz został aresztowany. I oczywiście chwilę później sugestia, że mogę pomóc mu i sobie w wiadomy sposób.
Jak reagowali na pańską odmowę obciążenia Leppera?
Nie poddawali się. Jak już mnie zamknęli, to zaczęto podchody przez współosadzonych. Już na dołku w komendzie na Żytniej do celi wsadzili mi jakiegoś młodego chłopaka, rzekomo zawiniętego wprost z ulicy za jakąś drobną kradzież. Koleś od razu zaczął mnie wypytywać, za co siedzę, od kogo jestem itd. Potem proponował, że on niedługo wyskoczy, i jak chcę, to może przekazać jakieś informacje komu trzeba. Tylko jak się potem położyliśmy spać, to zauważyłem, że podeszwy sportowych butów miał śnieżnobiałe, jakby wyjęte przed chwilą z pudełka. Nie mógł więc być zdjęty wprost z ulicy, a wsadzili mi go, żebym próbował przez niego przekazywać jakieś wiadomości, gryps, licząc pewnie, że poproszę o poinformowanie o czymś Leppera.
W areszcie na Mokotowie też zwerbowano więźnia funkcyjnego, żeby nade mną pracował. Miał ksywkę „Święty”. Tylko później na procesie sam zeznał, że dostał od funkcjonariusza CBA 5 tys. zł i obietnicę skrócenia wyroku w zamian za spreparowanie dowodów o tym, że próbuję kontaktować się z Lepperem. I że puszczam do niego grypsy. „Święty” opowiadał chętnie i ze szczegółami, jak funkcjonariusz uczył go kłamać, instruował jak mnie obciążać. Te spreparowane „dowody”, że rzekomo wypuszczam z więzienia grypsy do Leppera, posłużyły prokuratorowi do okłamywania sądu, że wymagam dalszej izolacji. A sądy klepały mi kolejne sankcje aresztowe. Winnych nie ma do tej pory. A wystarczyło sprawdzić, w jakim reżimie byłem osadzony. Na spacerniak wychodziłem sam. Jak mnie na niego prowadzili, to zamykany był cały oddział. Po wyjściu i przed wprowadzeniem do celi musiałem rozbierać się do naga, z kucaniem i kaszleniem, czy czegoś nie wsadziłem sobie w d… „Święty” prowadzony przez agenta CBA przekazał mi nawet taką wiadomość, jak już mnie przewozili na Białołękę, że Lepper kazał mi przekazać, żebym mówił i zeznawał. Że mogę go obciążać, bo on sobie poradzi. Taka to była gra. Pomimo tego, na podstawie zeznań składanych przez tego „Świętego” kilkukrotnie wydłużano mi areszt. Kryszyński wyszedł z niego w grudniu. Ja siedziałem rok, a pierwsze widzenie z rodziną miałem po siedmiu miesiącach od zatrzymania.
Co działo się po wyjściu? Rozmawiał Pan z Kryszyńskim? Z Lepperem?
Z Kryszyńskim ostatni raz rozmawiałem tuż przed zatrzymaniem na lotnisku. Przez telefon. Nalegał, żebym wyciągnął z ministerstwa decyzję o odrolnieniu, bo ma informację, że wszystko jest ok. Powiedziałem, że ja przecież za 2 godziny lecę i jestem na lotnisku, a on jako pełnomocnik może iść do ministerstwa i odebrać decyzję. Zaczął kręcić, że nie ma jednak podpisanego pełnomocnictwa, a tu już są pieniądze na stole. I co on ma teraz robić? To też było dziwne. Bo po co mi o tym mówił? Dlaczego radził się mnie, co zrobić z tą kwotą? Poradziłem mu wystawienie faktury i przyjęcie gotówki. Wtedy zamilkł i wypalił, że tych pieniędzy jest dużo więcej, niż można wziąć oficjalnie w gotówce. Aha — odpowiedziałem — no to nie wiem.
Z Andrzejem Lepperem spotkaliśmy się w leśniczówce Wandy i Stanisława Łyżwińskich [posłów Samoobrony, Łyżwiński skazany został później za udział w tzw. seksaferze w Samoobronie— przyp. red.]. Dziękował mi, że choć mogłem, to nie obciążyłem go zeznaniami. Nie obciążyłem, bo nie było czym. Lepper opowiedział mi wtedy, że cała akcja była szersza i miała prowadzić do przejęcia posłów z rozbitej jego planowanym aresztowaniem Samoobrony. Wiedział już wtedy, kto w tej sprawie był Judaszem.
Judaszem? W jakim sensie? Kto nim był?
Judaszem przy Lepperze. Okazał się nim Ryszard Czarnecki, który miał za zadanie przejęcie posłów rozbitej Samoobrony i stworzyć z nich jakąś marginalną partyjkę, która byłaby przystawką dla PiS.
Dziś przecież sam jest w tej partii.
W liście przywołuje pan część niejawną swojego procesu. Co tam się działo?
Nie mogę o tym mówić, bo obowiązuje mnie tajemnica. Ogólnie jednak sprowadzało się to do tego, że całą ta akcja została wykreowana przez CBA, które postanowiło skompromitować swojego koalicjanta, obciążyć zarzutem korupcji, której nie było, pozbyć się go z rządu i przejąć całą władzę. To ta część procesu przesądziła o późniejszym postawieniu zarzutów i skazaniu panów Kamińskiego, Wąsika, Brendela i Grzegorza Postka, których pan prezydent zdecydował się ułaskawić. To jeszcze pół biedy, bo przecież takiego rozwiązania należało się spodziewać. Nie mogę jednak ścierpieć, że i on, i politycy PiS nazywają ich kryształowymi!
A w rzeczywistości ci „kryształowi” ludzie zorganizowali największą w historii prowokację wobec urzędującego polityka i zostali za to skazani przez niezawisły sąd. Nie za tropienie korupcji, jak przekonuje dziś pana prezydent, ale właśnie za przygotowanie prowokacji, czyli przekroczenie nadanych im uprawnień.
Nie chodziło im bowiem o rzeczywistą walkę z korupcją, a tylko produkowanie rzekomych przestępców, pod publikę i w celu uzyskania realnych korzyści politycznych.
Pańska rola w aferze gruntowej i wina bądź jej brak nie zostały dotąd osądzone. Sąd pierwszej instancji skazał Pana jednak na 2 lata i 4 miesiące więzienia. Wyrok jest wciąż nieprawomocny, bo proces trzeba było zawiesić. Przestał się pan stawiać do sądu. Przed czym się pan ukrywa?
Sprawa gruntowa może być spokojnie procedowana bez mojego udziału. Skorzystałem z takiego prawa i nie rozumiem decyzji sędziego, który zawiesił postępowanie. Ja wiedziałem, że w państwie rządzonym przez PiS nie mogę liczyć na uczciwy osąd. Ten proces miał być tylko formalnością. Poza tym proszę zauważyć, jak karykaturalnie to wygląda. Jestem oskarżonym w aferze gruntowej i mam status pokrzywdzonego oraz byłem oskarżycielem posiłkowym w procesie przeciwko Kamińskiemu, Wąsikowi i pozostałym, którzy tę aferę wykreowali. Mało tego. Oni zostali za to skazani! Teraz ja zostanę zapewne skazany za to, że oni uszyli fałszywkę. Komedia.
Ma pan jednak i inne wyroki. Raczej nie za niewinność.
W innej sprawie rzeczywiście mam wyrok za sprawę rzekomego wyprowadzania pieniędzy ze spółki Air Polonia, a dokładnie działanie na jej szkodę i pranie brudnych pieniędzy. Tyle że w tej sprawie złożyłem kasację i został ona przyjęta. Wszystko się jeszcze może zdarzyć.
W sprawie Air Polonii był pan winny?
Byłem. Za głupotę trzeba płacić, a ja zaniedbałem pewne rzeczy, innych nie sprawdzałem. Nie wiem jednak, czy na tyle, by dostać wyrok bez zawieszenia. Myślę, że była to raczej pochodna mojej „sławy” i uwikłania w aferę gruntową. A także ciąg dalszy polowania na Leppera. Ciekawe, że w tej sprawie, w której byłem oskarżony jako pracownik Air Polonii, nie został przesłuchany mój ówczesny przełożony, wiceprezes tej spółki Wojciech Woźniak. Przecież on też powinien usłyszeć podobne zarzuty i zasiąść na ławie oskarżonych. Bo przecież ja w Air Polonii wykonywałem jego polecenia! Sąd uznał jednak, że nie może ustalić jego miejsca zamieszkania i doprowadzić przed swoje oblicze. Uważam, że nieobecność tego pana w procesie jest skandalem. Tym większym, że wskazywaliśmy sądowi jak do niego dotrzeć.
Mówi pan, że ukrywa się, bo w państwie rządzonym przez PiS bał się, że nie zapewni mu się uczciwego procesu. Rząd w Polsce się zmienił. Ci, którzy doprowadzili pana przed sąd, choć ułaskawieni przez prezydenta, nie pełnią już w państwie żadnych funkcji. Może zatem czas wrócić?
Rząd się zmienił… A pamięta Pan taką kwestię z filmu „Psy” Pasikowskiego? „Czasy się zmieniają, ale pan zawsze jest w komisjach”. Z ludźmi w służbach, w prokuraturze i w sądach jest podobnie. Nie wierzę, że coś się zmieni. Tam będą ci sami ludzie albo ich koledzy. Areszty wydobywcze już zniknęły? Bo do mnie docierają informacje, że ludzie nadal są zatrzymywani na podstawie zeznań usłużnych „sześćdziesiątek” [tych, którzy poszli na współpracę z organami ścigania w zamian za złagodzenie kary — red.]. Argumenty o mataczeniu, wpływaniu na świadków i ewentualnej ucieczce to wciąż wystarczająco dużo, żeby prokurator zażądał, a sędzia zasądził trzy miesiące aresztu. Wiem, że wrocławska prokuratura zagięła na mnie parol i zrobią tam wszystko, żebym trafił za kratki. Dzwonią do mnie ludzie, którzy wprost mówią, jak na przesłuchaniach są naciskani, żeby mnie obciążać. Inna sprawa, że dwóch „kolegów” wprost mi powiedziało, że nagadali na mnie bzdur, bo takie było oczekiwanie ze strony prokuratury, a zrobili to w przekonaniu, że sobie i innym pomogą, a mi nie zaszkodzą, bo przecież ja i tak jestem daleko i na pewno nigdy nie wrócę. Jak mam wierzyć, że moja sytuacja będzie teraz lepsza? A zresztą co tu mówić o zmianach skoro część prokuratorów buntuje się i nie uznaje decyzji prokuratora generalnego Adama Bodnara? Sędziowie podobnie.
No i proszę nie zapominać, że jest jeszcze prezydent. Myślę, że mój list do niego dotarł, a to mi nie przysporzyło sympatii u głowy państwa. To jednak w tym państwie najważniejszy urzędnik. Raczej nie wybaczy mi też kasacji złożonej przez moich pełnomocników Mariusza Paplaczyka i Wojciecha Wizę do Sądu Najwyższego. To przez tę kasację Sąd Najwyższy zajął się sprawą przedwczesnego ułaskawienia i stwierdził nieważność decyzji prezydenta. Od tego wszystko się zaczęło i dzisiaj mamy skompromitowanego Andrzeja Dudę. A do tego rozwścieczonego.
Będzie pan uciekał do końca życia?
Wiem, że w końcu wpadnę. Bo przez rozwój technologii świat się mocno skurczył. Narzędzia, jakie ma w rękach policja oraz służby, są wyjątkowo skuteczne w namierzaniu i identyfikacji ludzi. To zatem tylko kwestia czasu.
Ale może do tego czasu uda mi się jeszcze wyciągnąć parę spraw na światło dzienne. Coraz więcej byłych funkcjonariuszy służb specjalnych decyduje się opowiadać o tym, jak działały one pod rządami panów Kamińskiego i Wąsika. Oglądałem np. spowiedź byłego agenta Tomka. Zarówno on, jak i ja pochodzimy z Wrocławia. Tomasz Kaczmarek rozpoczynał pracę w CBA w czasie, gdy tworzono tę służbę i kiedy organizowano prowokację wobec mnie i Andrzeja Leppera. Może zechciałby podzielić się wiedzą i na ten temat? Tak wysoko postawiony funkcjonariusz musiał wiedzieć o tym, co CBA robi Lepperowi i jak przygotowywana była cała ta operacja. Chciałbym zaapelować do niego, a może i innych uczciwych lub skruszonych funkcjonariuszy CBA, by opowiedzieli o tamtych wydarzeniach. O tym, że akcja przeciwko Lepperowi nie zakończył się wcale po moim zatrzymaniu. Co było potem? Jakie jeszcze pułapki zastawiali? Którzy ludzie brali w tym udział?
A może Kryszyński odkryje karty? Andrzeju K., bo tak chciałeś być przedstawiany w mediach, powiedz, kiedy i dlaczego zdecydowałeś się na udział w akcji politycznego zamachu na wicepremiera Andrzeja Leppera. W lipcu 2007 r. nie zachowałeś się jak oficer. Może będziesz chciał uratować resztki godności? Jeżeli bałeś się, to widzisz, że teraz nawet agenci z CBA zaczynają sypać. Odwagi.
Skoro jest pan tak uczciwy i w sprawie afery gruntowej nie ma sobie nic do zarzucenia, to udało się panu znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego to pana spotkało? Właśnie pana?
Zadaję. I nie wiem. Wiem jednak, że jako osoby mogące doprowadzić do uwikłania Leppera w sprawę łapówki typowane były też inne osoby. Np. wspomniany już wcześniej poseł Samoobrony Piotr Kozłowski. Ostatecznie wybrano mnie. Może tworzono jakieś profile psychologiczne i uznano, że w przeciwieństwie do Kozłowskiego ja — były dziennikarz, mający wcześniej raczej łatwe i wygodne życie — pęknę łatwiej?
Swój list do prezydenta kończy pan trochę dramatycznie pytaniem, czy finałem Pańskiej sprawy ma być zastrzelenie podczas próby ucieczki lub „udana próba samobójcza areszcie”. Obawia się pan o życie?
Prezydent, gdy w 2015 r. po raz pierwszy ułaskawiał Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, mówił, że postanowił uwolnić wymiar sprawiedliwości od tej sprawy. Nie da się jej jednak zakończyć beze mnie. Ja mam najwięcej do powiedzenia. Wiem, jak było i w jaki sposób służby tkały swoją narrację. I na podstawie jakich faktów.
Rok temu zostałem wpisany na czerwoną listę Interpolu, najniebezpieczniejszych przestępców świata. Po co? Żeby uwolnić „bezmiar sprawiedliwości” od naocznego świadka? Może chodzi nie tylko o to, by w końcu mnie dopaść i wsadzić na wiele lat do więzienia. Może funkcjonariusz policji gdzieś w dalekim kraju, podczas próby zatrzymania, ma być przekonany, że łapie niebezpiecznego gangstera? Tak, żeby nie wahał się strzelać? Może fantazja mnie ponosi, ale po moich przygodach zabudowanych przez służby mam prawo obawiać się o swoje życie.
Źródło: onet.pl