Kiedy obudzona dobiegającym z dołu hałasem Joanna Jałocha schodzi z górnego piętra na parter, na schodach mijają ją uzbrojeni mężczyźni, którzy kierują się do pokoju jej córki.
– Stój! – krzyczy kobieta. – Tam jest moja córka, ona ma wrodzoną wadę serca, nie może się denerwować!
Jeden z mężczyzn odwraca się na schodach, potrącając kobietę w nogę lufą broni. Ta wykorzystuje moment i biegnie do pokoju córki. Bierze na ręce wystraszone dziecko i przenosi do pokoju dziadków, aby agenci CBA mogli przeszukać pokój.
Za chwilę podobna scena rozgrywa się przed pokojem teścia Joanny Jałochy. Tym razem doprowadzona do łez teściowa kobiety zastawia drogę funkcjonariuszom. – Tam jest mój mąż, jest po wylewie, ma problemy z sercem i nie mówi. Jeśli tam wejdziecie, może umrzeć! – krzyczy do funkcjonariuszy. Ci w końcu odpuszczają.
Jedna groźna sytuacja goni drugą. Kiedy Jałocha schodzi na parter swojego domu, przez okno widzi mężczyznę w kominiarce, który celuje do jej owczarka niemieckiego. Łagodny z natury pies kręci się niespokojnie przy mężczyźnie.
Kobiecie puszczają nerwy. – Kto tu, do cholery, jest dowódcą?! – krzyczy. Wtedy podchodzi do niej mężczyzna po cywilu w kominiarce. – Jeżeli twój człowiek strzeli do psa, to przysięgam, że nie ręczę za siebie! – nie przestaje krzyczeć kobieta. – I zdejmij w końcu tę kominiarkę!
Mężczyzna zdejmuje kominiarkę, a następnie odwołuje celującego do psa funkcjonariusza, nieco zaskoczony stanowczością kobiety. Jałocha zna służby mundurowe od podszewki. Choć nalot CBA jest dla niej traumatycznym doświadczeniem, to nie wywiera na niej paraliżującego skutku, jaki jest udziałem wielu cywilów w podobnej sytuacji.
Kim jest Joanna Jałocha
Joanna Jałocha ma za sobą wiele lat pracy w służbach mundurowych. Przez osiem lat służyła w wydziale kryminalnym Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu – najpierw w sekcji ds. zabójstw, by szybko awansować na stanowisko szefowej zespołu do walki z handlem ludźmi.
Wówczas jako jedna z zaledwie 10 policjantek i policjantów w Polsce została wytypowana na prestiżowe szkolenie w problematyce zwalczania pornografii dziecięcej w Toronto w Kanadzie. Ze znajomością angielskiego, niemieckiego i chorwackiego świetnie radziła sobie z policyjną współpracą na poziomie międzynarodowym. Na swoim koncie ma niezliczone przypadki kobiet wyratowanych z domów publicznych, do których sprzedawały je mafie ze Wschodu.
Kiedy w 2017 r. Onet przygotowywał artykuł na jej temat, jeden z wysokich rangą policjantów z Wrocławia opisał ją następującymi słowami: „Zaangażowana w pracę. Jawiła mi się jako silna baba, która ma jasny cel. Tym celem było ściganie przestępców”.
Z takim bagażem doświadczenie przyjechała w 2008 r. do Krakowa. W 2011 r. została zatrudniona w krakowskim Oddziale Żandarmerii Wojskowej. Już rok później wpadła na trop wielkiej afery paliwowej w 8. Bazie Lotnictwa Transportowego w podkrakowskich Balicach. Zatrzymano wówczas ponad 100 osób (97 usłyszało zarzuty) – było to największe jednorazowe zatrzymanie przez Żandarmerię Wojskową w jej dotychczasowej historii.
Ówczesny komendant Żandarmerii Wojskowej w Krakowie płk Sebastian K. zainteresował się profesjonalizmem nowej podwładnej, kierując ją do nowych, ambitnych zadań. Jednak wraz z tym, przyszło zainteresowanie innego rodzaju.
Komendant zaczął wysyłać do ppor. Jałochy subtelne sygnały w rodzaju stwierdzeń, że jest „mądrą, piękną kobietą, która podbudowuje wydział swoim doświadczeniem” – wspominała w rozmowie z nami jeszcze w 2017 r. Następnie, jak mówiła wówczas, przeszedł do bardziej oczywistych sygnałów, jak na przykład rady, aby kupiła sobie czerwoną szminkę, bo on lubi, jak kobiety mają pomalowane usta na czerwono lub jakiś mocniejszy kolor.
Rozpoczął się kilkuletni okres coraz bardziej natrętnych zalotów, które coraz mocniej odbijały się na psychice pozostającej w zależności służbowej kobiety. W 2016 r. doprowadzona do ostateczności zażądała, by komendant dał jej w końcu spokój, bo inaczej napisze o wszystkim do wyższych przełożonych.
Od tamtego dnia relacje między szefem i podwładną uległy drastycznej zmianie. Płk K. odsunął ppor. Jałochę od śledztw, podważał jej kompetencje w obecności podwładnych, zarzucał jej nieudolność i brak zaangażowania, wydawał polecenia jej podwładnym, bez uzgodnienia z nią. W końcu przeniósł ją z wydziału kryminalnego do wydziału dochodzeniowo-śledczego, gdzie nawet w części nie mogła wykorzystać swoich kompetencji.
Kobieta wciąż jednak nie chciała pisać oficjalnej skargi. Umówiła się na oficjalną rozmowę w Komendzie Głównej Żandarmerii Wojskowej z Zastępcą Komendanta Głównego Żandarmerii Wojskowej w Warszawie gen. Robertem Jędrychowskim. Opowiedziała mu o swoim problemie i poprosiła o interwencję. W trakcie rozmowy wielokrotnie wybuchała płaczem. Jednak gen. Jędrychowski zbijał jej argumenty, ustawiając się po stronie płk. K.
W trakcie procesu, który zakończył się siedem lat później, wyszło na jaw, że gen. Jędrychowski nagrał całą rozmowę bez wiedzy ppor. Jałochy i sporządził z niej notatkę. Wkrótce później żandarmeria wszczęła na podstawie tej notatki czynności operacyjno-rozpoznawcze, ale nie wobec natrętnego komendanta, lecz jego ofiary. Operacji nadano kryptonim Amor. Podczas procesu przyznał, że „nie jest dumny z tego, co zrobił”.
Nieświadoma tego wszystkiego kobieta, wobec fiaska rozmowy z gen. Jędrychowskim, złożyła w końcu na płk. K. oficjalną skargę do Komendy Głównej Żandarmerii Wojskowej w Warszawie, w której ujawniła, że padła ofiarą molestowania seksualnego i mobbingu w służbie.
Skarga okazała się początkiem końca kariery ppor. Jałochy w Żandarmerii Wojskowej. Pismo wpłynęło do komendy w Krakowie 23 maja 2017 r. W tym samym czasie żandarmeria wszczęła przeciwko żołnierce postępowanie dyscyplinarne – dotyczyło ono spraw sprzed roku, już dwukrotnie kontrolowanych przez Komendę Główną, która nie dopatrzyła się uchybień.
Zdesperowana żandarmka zwróciła się wówczas o pomoc do Onetu. Jej historię opisaliśmy w artykule „Mobbing i molestowanie w żandarmerii. Ostatnia sprawa podporucznik Marii” (wówczas Joanna Jałocha nie ujawniała swoich danych publicznie). Po wysłaniu do żandarmerii pytań prasowych w tej sprawie płk K. został usunięty ze stanowiska. Obecnie znajduje się poza służbą wojskową. Jednak to nie zakończyło problemów Joanny Jałochy.
Prokurator Ochocki wkracza do akcji
Wracamy do akcji CBA w domu Jałochów we wrześniu 2022 r. Przeszukanie trwa około czterech godzin. Po wszystkim funkcjonariusze CBA oznajmiają kobiecie, że zostaje zatrzymana w związku z art. 231 kodeksu karnego, który odnosi się do nadużycia uprawnień przez funkcjonariusza.
Według naszych informatorów ta historia sięga 2014 r., kiedy do Ministerstwa Obrony Narodowej zaczęły spływać anonimy uderzające w byłego komendanta tego oddziału, a obecnie wicekomendanta Komendy Głównej gen. Roberta J. oraz ówczesnego komendanta krakowskiego płk. Sebastiana K. (dziś obaj z zarzutami w tej sprawie). Jedna z kopert była zaadresowana odręcznym pismem, więc oficerowie wytypowali grupę podejrzanych pracowników żandarmerii, jednak charakter pisma żadnego z nich nie zgadzał się z tym na kopercie.
– Dlatego postanowili sprawdzić charakter pisma osób z ich rodzin. A do tego musieli wydobyć z urzędów miasta ich teczki osobowe – mówi informator Onetu.
Żandarmeria zwróciła się wówczas do Urzędów Miasta w Warszawie i Krakowie po teczki osobowe sześciorga cywilów. Kiedy zapytaliśmy żandarmerię o te teczki, ta zasłoniła się niejawnością „postępowań wewnętrznych oraz czynności operacyjno-rozpoznawczych”. Według naszych informatorów pozyskanie tych danych nie miało jednak nic wspólnego z oficjalnymi postępowaniami żandarmerii.
Kłopoty zaczęły się, kiedy żandarmi zgubili teczki osobowe cywilów. Kilka z nich trafiło nawet wówczas do redakcji Onetu. Zapytaliśmy Urzędy Miasta w Warszawie i Krakowie, czy Żandarmeria Wojskowa zwróciła im teczki tych konkretnych cywilów. Oba urzędy zasłoniły się ustawą o ochronie danych osobowych.
1 marca 2018 r. Onet poinformował o zagubionych teczkach osobowych w żandarmerii. W tym samym czasie komendant główny tej formacji gen. Tomasz Połuch złożył doniesienie do Prokuratury Okręgowej Wydział ds. Wojskowych, wskazując jako winną wyniesienia tych teczek z oddziału żandarmerii w Krakowie Joannę Jałochę. Rok później śledztwo w tej sprawie zostało umorzone z braku znamion czynu zabronionego.
Jednak w kolejnym roku ta sama prokuratura niespodziewanie wróciła do śledztwa, jednak w nieco rozszerzonej formie. Uznała w końcu, że należy przyprowadzić śledztwo także w sprawie pobierania przez żandarmerię danych cywilów z urzędów miejskich.
Kiedy pytamy Joannę Jałochę, jaki był jej udział w tej sprawie, ta mówi: – Polecenia pisemne w tej sprawie przychodziły z Warszawy. Ja nie miałam z tymi teczkami nic wspólnego, pomimo że od 2018 r. próbowano postawić mi zarzuty w tym zakresie. Dokumenty te nie były ani wnioskowane, ani pobierane przeze mnie co wykazało śledztwo w 2018 r.
Tym razem nadzór nad sprawą objął prokurator płk Janusz Ochocki. Nie jest to w tej historii postać przypadkowa.
W wojskowej prokuraturze w Warszawie płk Ochocki dał się poznać jako specjalista od umarzania spraw z zawiadomień innej ofiary mobbingu i molestowania w Żandarmerii Wojskowej – kpr. Karoliny Marchlewskiej. W 2017 r. padła ona ofiarą napaści seksualnej ze strony przełożonego, a kiedy zaczęła domagać się sprawiedliwości, doprowadzono do jej wyrzucenia z armii (jej historię opisaliśmy w artykule „Mobbing nie jest przestępstwem do końca, czyli jak żandarmeria nie ochroniła kapral Anny”, wówczas Karolina Marchlewska występowała anonimowo jako Anna).
W 2021 r. płk Ochocki umorzył sprawę dotyczącą podawania nieprawdy na temat Karoliny Marchlewskiej w publikacjach na stronach żandarmerii oraz w portalu Niezalezna.pl przez komendanta głównego żandarmerii gen. Tomasza Połucha. W uzasadnieniu umorzenia stwierdził, że te publikacje „nie miały na celu działania na szkodę interesu prywatnego pokrzywdzonej lub jej poniżenia”.
Kobieta doszła sprawiedliwości dopiero kiedy złożyła bliźniaczy pozew w sądzie cywilnym. W listopadzie tego roku Sąd Okręgowy w Warszawie bezsprzecznie uznał winę generała.
Ten sam prok. Ochocki jako już Szef Wydziału VIII PO w Warszawie ds. Wojskowych odmówił wyciągnięcia jakichkolwiek konsekwencji dyscyplinarnych i prawnych od swojego podwładnego płk Jana Zarossy w sprawie 11-godzinnego przesłuchania Karoliny Marchlewskiej jako ofiary napaści seksualnej. Ta sprawa zawisła przed Sądem Okręgowym w Krakowie z powództwa cywilnego Karoliny Marchlewskiej.
Teraz płk Ochocki zabrał się za drugą z ofiar żandarmerii – Joannę Jałochę. Po ośmiu latach od zagubienia teczek sprawa stała się nagle na tyle poważna, że w uzasadnieniu decyzji o zatrzymaniu kobiety pułkownik napisał, iż jej „pozostawanie na wolności może uniemożliwić lub utrudnić prawidłowe i operatywne przeprowadzenie planowanych czynności„.
Hot-dogi na Orlenie, zarzuty w prokuraturze
Po przeszukaniu domu Jałochy, krótko po godz. 10 rano, funkcjonariusze, znowu w kominiarkach, pakują kobietę do auta, którym mają ją przewieźć do prokuratury w Krakowie, gdzie – zgodnie z pismem prokuratura Ochockiego – ma zapaść decyzja o jej aresztowaniu.
Na początek jednak jadą na Komendę Wojewódzką Policji w Krakowie. Tam wszyscy znają Jałochę, więc prowadzone z nią czynności wzbudzają duże poruszenie. Funkcjonariusze na korytarzu pobierają od niej odciski palców oraz materiał DNA. Po co było DNA Jałochy?
– Chcieli sprawdzić, czy zgadza się z DNA ze śliny, na którą przylepiano literki w anonimie w 2014 r. Trudno nazwać to inaczej niż kabaretem. Jestem zresztą przekonana, że cała ta wizyta w komendzie była na pokaz, żeby fama o moim zatrzymaniu rozeszła się w środowisku – komentuje kobieta.
Niedługo po wyjeździe z komendy auto zatrzymuje się na stacji benzynowej Orlenu. Dwoje agentów CBA wysiada i idzie po hot-dogi. Trzeci odchodzi na bok na papierosa. Jałocha, która dokonywała dziesiątek podobnych zatrzymań, pierwszy raz spotyka się z tego rodzaju pogwałceniem procedur. W takich przypadkach zawsze przy zatrzymanym musi znajdować się dwóch funkcjonariuszy. Tymczasem ona zostaje w aucie sama. Jest zdziwiona tym, że jeszcze cztery godziny wcześniej zatrzymywano ją przy udziale kilkunastoosobowej grupy realizacyjnej z długą bronią, a teraz jest zupełnie bez opieki.
Pytanie o środki dozoru wobec zatrzymanej podczas postoju na Orlenie zadaliśmy rzecznikowi CBA. Odpowiedzi na to pytanie nie uzyskaliśmy.
Po 30 minutach dwójka funkcjonariuszy wraca z hot-dogami do samochodu. Jadą dalej.
Wczesnym popołudniem auto zatrzymuje się przed Prokuraturą Okręgową w Krakowie. Na miejscu czekają już dwie wojskowe prokuratorki, które przyjechały w jej sprawie specjalnie z Warszawy. Stawiają jej zarzuty dotyczące jej zaangażowania w pozyskiwanie przez Żandarmerię Wojskową dokumentów do sprawy anonimów, ale rezygnują z aresztowania. Wyznaczają jej dozór policyjny. Dokument z prokuratury o dozorze policyjnym nigdy jednak nie dotrze na policję, a w marcu 2023 r. sąd dozór uchyli.
O godz. 19.30 kobieta opuszcza prokuraturę w Krakowie. Jest głodna i zmęczona. Od szóstej rano nie zaproponowano jej nic do picia ani jedzenia, chociaż funkcjonariusze wiedzieli, że dwa dni wcześniej brała infterferon – zastrzyki na stwardnienie rozsiane, które powodują poważne osłabienie. Pod budynkiem czeka na nią mąż. Była żołnierka jest wycieńczona. Niemal natychmiast po wejściu do samochodu zasypia.
Chce choćby na pewien czas zapomnieć o całej sprawie. Ta jednak wraca do niej szybko i to w bardzo nieoczekiwany sposób.
Granat w ogródku
Trzy dni później wracającego ze spaceru z psem męża Joanny Jałochy zaczepia sąsiad. Mówi, że znalazł w swoim ogródku coś, co być może jest związane z wejściem CBA na jego posesję.
Mąż Joanny Jałochy idzie z sąsiadem na jego podwórko. Na trawniku przy rzędzie tui, przez które agent z grupy realizacyjnej CBA próbował się przedostać na działkę Jałochów, leży niewielki przedmiot w kształcie walca. Na jego szczycie jest zamontowany mechanizm łyżkowy. Doświadczony policjant od razu rozpoznaje grant hukowo-błyskowy.
Z opisu katalogowego dowiadujemy się, że jest on używany przez organy ścigania i siły specjalne. Zastosowanie: dynamiczne i taktyczne wejścia do wnętrz, różnego typu sytuacje związane z uwolnieniem zakładników oraz operacje antyterrorystyczne.
Sąsiad wygląda na zaniepokojonego, w domu ma dwie małe córki, które często biegają po podwórku. Mąż Joanny Jałochy dzwoni na 112, aby służby odebrały granat. Następnie fotografuje go i zabiera do siebie do ogrodu.
Policjanci przyjeżdżają po granat błyskawicznie. Na miejscu spisują dokument odbioru i zostają poinformowani przez domowników, że granat został zapewne zagubiony przez funkcjonariusza CBA, który wdarł się na posesję Jałochów trzy dni wcześniej.
Dlaczego w ciągu trzech dni CBA nie zgłosiło się po zagubiony granat? To pytanie zadaliśmy rzecznikowi tej instytucji. „Zdarzenie polegające na rzekomej utracie służbowego uzbrojenia lub wyposażenia przez funkcjonariusza CBA nie miało miejsca” – odpowiedział nam rzecznik dr Robert Sosik.
– Zapewne zrzucili go tam kosmici – denerwuje się Joanna Jałocha na wiadomość o stanowisku CBA. – To próba zamiecenia sprawy granatu pod dywan.
Skąd więc granat znalazł się w ogródku? Joanna Jałocha twierdzi, że jeśli funkcjonariusz gubi granat i zgłasza jego zagubienie, to ponosi z tego powodu surowe konsekwencje dyscyplinarne. Lepiej więc mu zgłosić użycie go na przykład podczas innej akcji. Wtedy granat znika z jego stanu, a wraz z nim problem.
Jednak w tym przypadku tak łatwo nie zniknie. Dokument o przekazaniu granatu policji spowodował, że instytucje musiały na niego zareagować. To, jak to zrobiły, wprawiło w osłupienie Joannę Jałochę.
Prokuratura Rejonowa Kraków Śródmieście-Wschód wszczęła śledztwo w kierunku nieuprawnionego posiadania niebezpiecznych przedmiotów, które mogłyby spowodować niebezpieczeństwo dla życia i zdrowia. Osobą, która miałaby posiadać taki przedmiot, czyli granat hukowo-błyskowy, okazał się… sąsiad państwa Jałochów.
Tak absurdalna konstrukcja nie mogła utrzymać się długo. Rozwiązanie przychodzi rok po zmaterializowaniu się granatu w ogródku sąsiada Jałochów: krakowska prokurator Ewa Socha wydaje wówczas postanowienie stwierdzające, że „zabezpieczony granat hukowo-błyskowy nie wymaga zezwolenia” i nie mógł „spowodować niebezpieczeństwa dla życia i zdrowia wielu osób”, a zatem „postępowanie zostało umorzone wobec stwierdzenia, iż czyn nie zawiera znamion czynu zabronionego”.
Zapytaliśmy Policję oraz Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, czy ten granat wymaga zezwolenia i czy jest bezpieczny dla osób postronnych, jednak żadna z tych instytucji nie udzieliła nam konkretnych informacji.
O kwestię zezwoleń i bezpieczeństwa użycia zapytaliśmy więc byłego antyterrorystę i emerytowanego instruktora, minera, pirotechnika o pseudonimie Kosmaty. – W kwestii zezwoleń to ten granat jest wyposażony w mechanizm uderzeniowo-spustowy i to już podlega pod koncesję, czyli posiadanie go wymaga zezwolenia – powiedział.
Nie ma też wątpliwości co do bezpieczeństwa użycia granatu przez osoby postronne: – Granaty hukowe zawierają mieszaniny pirotechniczne, które są materiałem wybuchowym. Samo to, że coś posiada materiał wybuchowy, jest już niebezpieczne – powiedział. – Teoretycznie, jeśli ten granat wystrzeli komuś w ręku, to nie uszkodzi ręki, ale gazy uszkodzą wszystko, co jest powyżej i poniżej ujścia ciśnienia gazów, więc mogą poparzyć twarz, nogi, mogą nawet spowodować pęknięcie skóry i przerwanie tętnicy. Jeśli granat wybuchnie do metra od głowy, dojdzie też do uszkodzenia bębenków usznych. Dodatkowo, jeśli taki granat upadnie w łatwopalne miejsce, to może spowodować pożar, albo wybuch. Jeśli ktoś pisze, że granat nie powoduje niebezpieczeństwa dla życia i zdrowia wielu ludzi, to jest dosyć cwane, bo wystarczy, że spowoduje niebezpieczeństwo dla jednej osoby.
W podobnym tonie wypowiada się o tym granacie Paweł Moszner, były operator Jednostki Specjalnej GROM i specjalista z zakresu broni palnej: – Posiadanie koncesjonowanych granatów hukowo-błyskowych nie jest dozwolone za wyjątkiem służb mundurowych, Wojska Polskiego oraz koncesjonariuszy – mówi. – Porzucenie lub zagubienie takiego granatu zawsze powoduje niebezpieczeństwo dla zdrowia osób, które mogą znaleźć granat i spowodować jego wybuch przez nieumiejętne manipulowanie. Nie chcę sobie wyobrażać wybuchu granatu w rękach przypadkowych osób. Jest to bardzo niebezpieczne.
Producent granatu, brytyjska firma Centanex, jednoznacznie informuje, że granat jest przeznaczony do „wykorzystania przez organy ścigania i siły specjalne podczas dynamicznych sytuacji wejść [do pomieszczeń] i uwalniania zakładników”.
Decyzją krakowskiej prokurator granat, jako urządzenie pozbawione niebezpiecznych cech, został na przekazany do depozytu sądowego.
Równi i równiejsi
Problemy Joanny Jałochy związane z krakowskim środowiskiem służb mundurowych nie skończyły się. Tego samego dnia, w który CBA przewiozła ją do krakowskiej prokuratury, zarzuty usłyszał także jej mąż.
Według prokuratorów miał on rzekomo dokonywać ustaleń w systemach policyjnych i jeszcze mieć z tego bliżej nieokreśloną korzyść osobistą. Od informatorów wiemy, że takie same zarzuty w tej samej sprawie Prokuratura Wojskowa postawiła innemu policjantowi z komendy krakowskiej, a teraz umorzyła wobec niego śledztwo.
Funkcjonariusze policyjnego Biura Spraw Wewnętrznych zatrzymali także i jego, uzasadniając zatrzymanie tym, że może on „w bezprawny sposób utrudniać postępowanie”. Zastosowali wówczas wobec niego szereg środków zapobiegawczych. Postanowienie o zatrzymaniu wydał ten sam prokurator, co w przypadku jego żony – Janusz Ochocki.
Cztery miesiące później Sąd Rejonowy w Krakowie uznał to zatrzymanie za całkowicie bezpodstawne. Sprawa zarzutów wciąż jednak się za nim ciągnie. Śledztwo trwa już ponad 3 lata, a od zarzutów minęło 15 miesięcy.
W tym czasie doświadczony oficer policji nie może wykonywać swoich obowiązków. Kilka miesięcy temu uznał, że jego kariera w Krakowie jest zakończona i przeszedł na emeryturę. Jednak z powodu ciążących na nim zarzutów nie może nawet starać się o licencję prywatnego detektywa, co pozwoliłoby mu utrzymać rodzinę. – Wszystko dlatego, że sześć lat wcześniej postanowiłam przeciwstawić się prześladowaniu mnie przez zwierzchnika – mówi Joanna Jałocha.
Ponad rok po spektakularnym nalocie CBA na jej dom Joanna Jałocha jest przekonana, że za tak drastycznymi środkami nie przemawiał żaden logiczny argument, oprócz chęci pognębienia ich.
Zapytaliśmy CBA o powody zastosowania tak poważnych środków wobec Joanny Jałochy. W odpowiedzi rzecznik dr Robert Sosik napisał: „Siły i środki zaangażowane w zrealizowanie ww. czynności były adekwatne do potencjalnych zagrożeń i ryzyk mogących wystąpić na miejscu czynności”.
– Jakie potencjalne zagrożenia i ryzyka może powodować rencistka chorująca na stwardnienie rozsiane? – komentuje odpowiedź CBA Joanna Jałocha. – Do prokuratury wojskowej stawiałam i stawiam się zawsze i nigdy nie było tak, że mnie szukali. Mam stałe miejsce zameldowania, mieszkam pod tym samym adresem od 2017 r., nigdy nie miałam pozwolenia na broń ani na trzymanie broni w domu. Zawsze byłam dla nich na wyciągnięcie ręki.
Joanna Jałocha skierowała sprawę dotyczącą nalotu przez CBA do sądu cywilnego przeciwko prokuratorowi Januszowi Ochockiemu, który wydał postanowienie o zatrzymaniu i użyciu CBA.
Sądowy wyrok w podobnej sprawie dotyczącej jego zatrzymania w tym samym dniu przez funkcjonariuszy Biura Spraw Wewnętrznych uzyskał jej mąż. Sąd Rejonowy w Krakowie uznał, że jego zatrzymanie było bezzasadne. Sąd uznał, że w jego sprawie „nie zostały spełnione żadne warunki […] uzasadniające podjęcie decyzji o zatrzymaniu i przymusowym doprowadzeniu”.
Sąd dodał, że zastosowane wobec mężczyzny środki byłyby uzasadnione, gdyby zachodziła uzasadniona obawa, iż może on w bezprawny sposób utrudniać postępowanie, a w tym przypadku „znamienne jest to, że Prokurator [Janusz Ochocki] nie wskazał ani jednej konkretnej okoliczności, sytuacji czy zdarzenia, w oparciu o które można by ową obawę choćby uprawdopodobnić”. Co więcej, analiza przedstawionych przez prokuratora Ochockiego dowodów przez sąd „nie wskazuje na zaistnienie żadnych takich okoliczności”.
Co istotne, Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie nie stwierdził żadnych nieprawidłowości, jeżeli chodzi o zatrzymanie Joanny Jałochy, a w uzasadnieniu ppłk Krzysztof Świetlicki nie odniósł się ani słowem do przesłanek uzasadniających podjęcie decyzji o zatrzymaniu.
Joanna Jałocha zwraca też uwagę na to, że kiedy ją zatrzymywano przy asyście kilkunastoosobowej grupy realizacyjnej z długą bronią i granatami, zupełnie inne środki zastosowano w stosunku innych osób, które dostały zarzuty w tej samej sprawie.
Zastępca komendanta Komendy Głównej Żandarmerii Wojskowej gen. Robert J. nie został nawet zatrzymany. Po prostu zaproszono go do prokuratury, gdzie przedstawiono mu zarzuty.
– Czy ci zdrowi, wyszkoleni bojowo mężczyźni są dla służb mniejszym zagrożeniem niż schorowana rencistka? – pyta Joanna Jałocha. – Czy po prostu w polskich służbach mundurowych są równi i równiejsi?