Walka z wiatrakami. PiS puściło z dymem 6-8 mld zł

Niezależny Dziennik Polityczny

Co robić, gdy nie ma pieniędzy na elektrownie atomowe, a rozbudowę tanich turbin wiatrowych blokują partyjne doły? PiS zapowiada budowę dziesięciu elektrowni wodnych po 6 mld zł każda.

Wicie, rozumicie, nie da się – na niedawnym spotkaniu z posłami i przedstawicielami branży energetyki wiatrowej Mateusz Morawiecki nie ukrywał, że liberalizacja przepisów, które dziś de facto zakazują budowy wiatraków na lądzie, odsuwa się na święte nigdy. Premier niespodziewanie pojawił się na posiedzeniu zespołu ds. odnawialnych źródeł energii. Na sejmowych korytarzach mówiło się, że przyjeżdża, żeby dogadać się z opozycją i utrzeć nosa partii Zbigniewa Ziobry, która blokuje zmiany w przepisach o farmach wiatrowych.

Bez zmian

Lada dzień minie pół roku od złożenia przez rząd projektu poluzowania ustawy, która sześć lat temu zastopowała rozwój energetyki wiatrowej. Zmiany dające samorządom nieco swobody w podejmowaniu decyzji o budowie farm wiatrowych miały wejść w życie już we wrześniu. Taki był wymóg Komisji Europejskiej, która zniesienie zakazu wpisała na listę kamieni milowych, niezbędnych do odblokowania miliardów euro z polskiego Krajowego Planu Odbudowy. Zmianę przepisów podpowiada też zdrowy rozsądek. Z kalkulacji Pawła Czyżaka z brytyjskiego think tanku Ember wynika, że gdyby nie feralna ustawa, to w ciągu tych sześciu lat powstałoby tyle nowych wiatraków, że krajowy popyt na węgiel spadłby o 7 mln ton rocznie. Czyli z grubsza licząc, o tyle, ile wynosi obecny deficyt tego paliwa. Obóz władzy jest głuchy na te argumenty. – Premier nie potrafił powiedzieć, kiedy w końcu ruszą sejmowe prace nad projektem – mówi Miłosz Motyka, rzecznik PSL. Morawiecki opóźnienie tłumaczył długą listą uwag strony społecznej. – To bzdura. Nie przypominam sobie, żeby PiS przy którejkolwiek z ustaw przejmowało się uwagami strony społecznej – mówi Motyka.

Sygnał ostrzegawczy

Rodzina ambasadora Norwegii w Polsce Andersa Eide mieszka w starym domu pod Oslo. Jesień w kraju fiordów była w tym roku wyjątkowo łagodna, ale lokatorzy domu, podobnie jak większość Norwegów, chodzą po domu w cieplejszych niż zwykle ubraniach. Norwegowie, najwięksi dostawcy gazu dla Europy, wydobywają go nieprzebrane ilości, ale prawie wszystko sprzedają. Własne domy ogrzewają zaś prądem z elektrowni wodnych, które zapewniają krajowi ponad 90 proc. energii. Ten rok jest jednaki inny niż poprzednie. – Latem ceny prądu wzrosły od 500 do 1000 proc. – mówi Anders Eide.

Gdyby nie ustawa blokująca budowę wiatraków, do dziś zużylibyśmy ok. 30 mln ton węgla mniej. 

Powodem tego cenowego szoku były przede wszystkim letnie upały i susza hydrologiczna, która nawiedziła Norwegię. Poziom wody w rzekach i zbiornikach spadł, co zmniejszyło produkcję energii i podbiło ceny. W efekcie Norwegowie zaczęli oszczędzać energię. To sygnał ostrzegawczy, że nawet energia z odnawialnych źródeł nie jest wolna od cenowych ryzyk.

Nizinna Polska nie ma tak dobrych warunków hydrologicznych, jak pofałdowana Norwegia. Rzeki u nas płyną wolniej. I nasz kraj też nawiedzają susze. Poziom Wisły czy Warty był tego lata znacznie poniżej średniej. A jednak rząd przymierza się do wielkich inwestycji w siłownie wodne.

Wodny magazyn energii

Resort klimatu kończy właśnie prace nad przepisami, które budowy siłowni wodnych będą kwalifikować jako inwestycje celu publicznego. Tak jak drogi, linie kolejowe, lotniska czy gazociągi. Takie inwestycje korzystają z uproszczonej ścieżki konsultacji społecznych, w szczególności tych dotyczących ochrony środowiska. I, co ważne, pozwalają inwestorom na prostsze i szybsze wywłaszczanie właścicieli gruntów blokujących realizację celu.

Na papierze idea wskrzeszenia budowy elektrowni wodnych wygląda całkiem przekonująco. W końcu z dziesięciu największych elektrowni na świecie aż dziewięć to siłownie wodne. Największa z nich to Zapora Trzech Przełomów, pomnik chińskiej inżynierii, z turbinami o łącznej mocy 22,5 GW, czyli z grubsza 20 reaktorów zaoferowanych Polsce przez amerykański koncern Westinghouse. Dla porównania – największe bloki węglowe w polskich siłowniach mają do 1 GW mocy.

Siłownie szczytowo-pompowe, które dostarczają energię w godzinach szczytowego zapotrzebowania, a nocą, kiedy popyt na prąd gwałtownie spada, energię wykorzystują do ponownego przepompowania wody do górnego zbiornika, są tak naprawdę gigantycznymi magazynami energii. Takie instalacje dobrze uzupełniają się z fotowoltaiką, która też ma dobowy cykl pracy. Nawet jeśli Polska nie ma takiego potencjału na hydroenergetykę jak Szwajcaria, Francja, Norwegia czy Brazylia, to są w kraju rejony, gdzie budowa stopni wodnych mogłaby mieć ekonomiczny sens.

Są konkretne plany wybudowania w siłowniach wodnych 5,5-6 GW mocy, to prawie tyle, ile mamy mieć w dwóch elektrowniach atomowych. Szkopuł w tym, że koszt budowy jest wyższy od siłowni węglowych, o gazowych nie wspominając. W dłuższej perspektywie prąd z wody może się opłacać, ale najpierw muszą się znaleźć inwestorzy, którzy wyłożą pieniądze na budowę. W Polsce działa ponad 600 siłowni wodnych, ale w większości są to niewielkie instalacje bez większego znaczenia dla krajowego bilansu. Duże instalacje szczytowo-pompowe, takie jak w Żarnowcu, koło ruin budowy elektrowni atomowej, o mocy 716 MW, Porąbka-Żar (500 MW) czy słynna Solina (200 MW), to domena PGE, największej państwowej spółki energetycznej w kraju. I to PGE, a także Energa czy Tauron miałyby wziąć udział w planowanych inwestycjach.

60 miliardów, których nie ma

Jako pierwsze miałyby powstać Młoty. To inwestycja pod Bystrzycą Kłodzką, planowana od 1968 r., której budowa nawet się rozpoczęła niedługo przed upadkiem PRL, była zaawansowana w 30 proc. Inwestycja miała polegać na wybudowaniu na szczycie góry Zamkowa Kopa, ściętej o 30 metrów, zbiornika wodnego połączonego ze zbiornikiem przy rzece Bystrzycy. Miałaby być największą tego typu inwestycją w kraju, o mocy aż 750 MW. Potem miałyby ruszyć kolejne budowy, głównie w południowej części kraju. Jednak państwowe spółki, w których rząd widzi inwestora, niekoniecznie palą się do tych pomysłów. Owszem, PGE rozbudowuje wodny magazyn energii koło Żarnowca do 4,5 GWh pojemności, ale to jedyna na razie większa inwestycja tego typu.

Powód? Jak mówił na Kongresie Energetycznym we Wrocławiu Ireneusz Zyska, wiceminister klimatu odpowiedzialny za zieloną energię, każda z planowanych budów ma kosztować 5-6 mld zł. Czyli tyle, ile miała pochłonąć budowa obliczonego na 1 GW mocy bloku węglowego w Ostrołęce. – Wiemy, że to są wielkie inwestycje. Ale mniej więcej dziewięć, może dziesięć takich elektrowni w ciągu kilkunastu lat ma szansę być zrealizowanych w Polsce – mówił Zyska. Państwowe spółki elektroenergetyczne inwestują przede wszystkim w wiatraki, także w zakupy istniejących farm lądowych. Rząd próbuje rozruszać kosztowne inwestycje w drogie i skomplikowane siłownie wodne, a najprostsze w budowie i najtańsze źródło zielonej energii, jakim są lądowe farmy wiatrowe, nadal są przez ten sam rząd dyskryminowane.

Polowanie z nagonką

„Korumpowanie sołtysów, wójtów, lobbowanie nieczyste i bardzo nieprawidłowe umowy” – tak równo dekadę temu o wiatrakowej hossie mówiła działaczka PiS Anna Zalewska, polonistka z wykształcenia. Z bezpardonowej nagonki na elektrownie wiatrowe Zalewska uczyniła główny motyw kampanii wyborczych do samorządu, potem do Sejmu. Dopóki PiS było w opozycji, jej pohukiwania o katastrofalnym wpływie wiatraków na ludzi i zwierzęta oraz przekonywanie, że w Polsce nie wieje, więc budowa wiatraków się nie opłaca, a prąd z wiatru jest najdroższy, wydawały się niegroźne. Po przejęciu władzy przez PiS już jako szefowa resortu edukacji, korzystając ze wsparcia węglowego lobby, doprowadziła do uchwalenia ustawy odległościowej, czyli 10 h. Jej przepisy obligują inwestorów do zachowania minimalnej odległości od terenów zamieszkanych przy nowo budowanych siłowniach wiatrowych. Ta odległość to dziesięciokrotność wysokości wiatraka. Oznaczało to faktyczny zakaz budowy wież na 99 proc. powierzchni kraju. Rozbudowa lądowych mocy wiatrowych została z dnia na dzień zatrzymana.

Można dyskutować, czy ta rozbudowa nie była zbyt intensywna. W 2005 r. łączna moc zainstalowana w lądowych wiatrakach wynosiła mniej niż 100 MW. Dekadę później, kiedy PiS obejmowało władzę, było to już 5 tys. MW. Tu i ówdzie zdarzało się, że wieże stawały w bezpośrednim sąsiedztwie gospodarstw, zasady budowy rzeczywiście wymagały doprecyzowania. PiS zamiast skalpela użyło obucha. Oficjalny dokument pod nazwą „Polityka energetyczna Polski do 2040 r.” w wersji z 2018 r. zakładał zezłomowanie wszystkich lądowych wiatraków do 2040 r.

Licytacja antyunijna

Otrzeźwienie przyniósł dopiero kryzys energetyczny i wzrost cen energii z gazu i węgla. Wiatraki nie zastąpią takich źródeł energii jak węgiel czy w przyszłości atom, ale są dni, w których prąd z takich elektrowni pokrywa 35 proc. krajowego zapotrzebowania. Ze wspomnianej analizy Pawła Czyżaka wynika, że gdyby nie ustawa 10 h, do dziś zużylibyśmy ok. 30 mln ton węgla mniej. Biorąc pod uwagę przeciętne ceny węgla dla elektroenergetyki, oznacza to, że PiS puściło z dymem 6-8 mld zł. – W Jaworze na Dolnym Śląsku Mercedes wybudował fabrykę baterii do samochodów, która będzie w całości zasilana energią z położnej niedaleko farmy wiatrowej. To pionierska umowa. Wspieranie takiego modelu energetyki powinno być dla rządu priorytetem – mówi Janusz Gajowicki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej. Tym bardziej że w KPO są miliardy złotych na wspieranie bezemisyjnej energetyki.

Na razie liberalizację przepisów o wiatrakach, podobnie jak wdrożenie KPO, blokuje jednak Solidarna Polska. Partia Ziobry kpi z unijnej polityki klimatycznej i nawołuje wręcz do powrotu do węgla. W tej licytacji na skrajną antyunijność PiS nie pozostaje w tyle. W ubiegłym tygodniu posłowie tej partii wnieśli do Sejmu projekt ustawy… zawieszający udział Polski w Europejskim Systemie Handlu Emisjami. Ewentualne przegłosowanie takich przepisów oznaczałoby gospodarczy spór z Brukselą.

Ale blokowanie liberalizacji ustawy 10 h ma szerszy polityczny kontekst. Pod rządowym projektem podpisali się dwaj wiceministrowie klimatu z Solidarnej Polski. Powodów, dla których premier na spotkaniu z posłami i branżą OZE nie miał nic konkretnego do powiedzenia, rynek energii odnawialnej upatruje w walce frakcji w łonie PiS. Marszałek Sejmu Elżbieta Witek to więcej niż dobra znajoma Anny Zalewskiej z dolnośląskich struktur PiS. A to pani marszałek schowała liberalizację przepisów o wiatrakach do sejmowej zamrażarki. Do końca roku zostało już tylko jedno posiedzenie Sejmu. Poparcie dla liberalizacji ustawy 10 h zadeklarowały wszystkie partie opozycyjne. Ewentualny sprzeciw partii Ziobry w głosowaniu mógłby oznaczać nawet koniec koalicji rządowej.

onet.pl

Więcej postów