Polski MON wpadł w szał zakupowy wywołany wojną w Ukrainie. Ostatnie tygodnie przyniosły mnóstwo doniesień o kolejnych kontraktach, lub zamiarze ich podpisania. Rachunek zbliża się 200 miliardów złotych, a to nie koniec. Czy nas na to stać?
– W okresie ostatnich 30 lat nie było jeszcze takiej liczby składanych zamówień, zapytań i deklaracji na pozyskanie sprzętu wojskowego w tak krótkim okresie – mówi Gazeta.pl Tomasz Dmitruk, dziennikarz miesięcznika „Nowa Technika Wojskowa” i portalu „dziennikzbrojny.pl”.
Wojna w Ukrainie wywołała prawdziwy szał zakupów w MON. Tak jak pisaliśmy od lat, polskie wojsko ma ogromne zapóźnienie jeśli chodzi o modernizację sprzętu. Brak choćby nowoczesnej obrony przeciwlotniczej, czy wojska zmechanizowane oparte o BWP-1 pamiętające Gierka. – Generalnie to jesteśmy w sytuacji, którą dobrze opisuje wyrażenie „obudzić się z ręką w nocniku”. Przez dekady potrzeby wojska były marginalizowane, co doprowadziło do wielu zaniedbań. W wyniku nagłej i poważnej wojny u naszej granic teraz pośpiesznie chcemy łatać wszystko na raz. Robiąc to w ten sposób, nie spodziewajmy się cudów. Będzie drożej i mniej efektywnie, niż gdyby to robić systematycznie oraz planowo – stwierdza Dmitruk.
Wielka wyprawa do Korei Południowej
Najnowszą odsłoną szału zakupów jest wyprawa ministra obrony Mariusza Błaszczaka do Korei Południowej. Nie ma jeszcze oficjalnych podsumowań, a do umów daleko, ale z wpisów ministra i ministerstwa na Twitterze wyłania się pewien obraz. Wszystko wskazuje na zakup czołgów K2 i zamiar produkowania ich częściowo w Polsce w zmodyfikowanym wedle naszych potrzeb wariancie K2PL. Najpewniej miałyby docelowo służyć jako masowe uzupełnienie mniej licznych, lepszych i droższych już zamówionych amerykańskich M1 Abrams i zastąpić konstrukcje o rodowodzie radzieckim. Jednak zanim do tego etapu dojdziemy, gdzieś za dekadę (może) logistycy Wojsk Lądowych będą żyli w koszmarze, w którym do zaopatrzenia będą mieli oddziały na czołgach amerykańskich, koreańskich, niemieckich (Leopardy 2) i o rodowodzie radzieckim. Na dodatek w różnych wariantach.
Realny wydaje się też zakup koreańskich bojowych wozów piechoty K21, który wywołuje wielkie kontrowersje wśród ekspertów. Zbliżamy się bowiem do końca prób opracowanego w Polsce BWP Borsuk, który ma być pod właściwie wszystkimi względami lepszymi od wozu koreańskiego. MON i wojsko narzekają jednak, że uruchomienie jego produkcji, a następnie jej spodziewana skala pozwoli zastąpić antyczne BWP-1 dopiero gdzieś za ponad dekadę. Wobec tego zdaje się wygrywać pogląd, że „pomostowo” trzeba kupić już dostępne K21. Że będzie to szkoda dla naszego przemysłu? Cóż. Że trzeba było wcześniej zadbać o większe finansowanie programu Borsuk, co od lat sugerowali eksperci? Cóż.
Z Korei minister może też przywieźć wstępne zobowiązania na wspólny rozwój z Koreańczykami nowego kołowego transportera opancerzonego, czyli następcy/uzupełnienia dla Rosomaków. Do tego trwają spekulacje na temat potencjalnego zakupu lekkich samolotów bojowych T-50. To pomysł kontrowersyjny z powodu relacji koszt/efekt, zwłaszcza w porównaniu do zakupu kolejnych F-16 o znacznie większych możliwościach i gotowym zapleczu w Polsce. T-50 mają jednak tę zaletę, że najpewniej mogłyby zostać dostarczone szybciej.
Padły też niejasne deklaracje na temat współpracy z Koreańczykami celem zwiększenia produkcji armatohaubic Krab, których podwozie pochodzi z południowokoreańskiej armatohaubicy K9. Nie ma jasności, o co chodzi, być może zwiększenie importu gotowych podwozi z Korei Południowej, zamiast ich montowania w Hucie Stalowa Wola, która dzięki temu mogłaby skupić się na składaniu całych Krabów i rozkręcaniu produkcji Borsuka.
Zakupy za miliardy głównie z USA
Do listy południowokoreańskiej trzeba dopisać wiele deklaracji z ostatnich tygodni. Zwłaszcza ogłoszenie 26 maja zamiaru zakupu około 500 wyrzutni rakiet amerykańskiego systemu HIMARS. To liczba, która wywołała szok wśród ekspertów, ponieważ dotychczas w najbardziej optymistycznym wariancie była mowa o może 160. 500 to więcej, niż ma armia USA. Jedna salwa z tylu wyrzutni kosztowałaby około dwóch miliardów złotych, biorąc pod uwagę wysokie ceny rakiet (naprowadzanych) do nich. Niezaprzeczalnie tyle wyrzutni byłoby ogromną siłą, która uczyniłaby Polskę potęgą artyleryjską w skali globu. Z drugiej strony to równie ogromne koszty.
24 maja minister zadeklarował rozpoczęcie innego wielkiego przedsięwzięcia, drugiej fazy programu Wisła. Czyli nabycie sześciu baterii amerykańskiego systemu antyrakietowego i przeciwlotniczego Patriot, z najnowszymi radarami, które dopiero co wychodzą z fazy prób w USA. To rozwinięcie wcześniejszego zamówienia w 2017 roku dwóch pierwszych baterii ze starszymi radarami. Dodatkowo w kwietniu podpisano umowę na przyśpieszoną dostawę dwóch pierwszych baterii systemu przeciwlotniczego krótkiego zasięgu Narew. Na razie w formie pomostowej, czyli składaka z elementów brytyjskich i polskich, które mogą zacząć bronić polskiego nieba jeszcze na przełomie lat 2022-23. Docelowo baterii Narwi ma być jeszcze kilkanaście, ale konkretów brak. W kwietniu podpisano też umowę na dostawę 250 czołgów M1 Abrams.
Dodatkowo przedstawiciele MON i wojska zapowiadają na czerwiec jeszcze kilka innych umów. W tym takie, które mają wywołać wśród ekspertów wielkie poruszenie. Nieoficjalnie mowa na przykład o nowym kontrakcie na samoloty bojowe. Z właściwie pewniaków jest na przykład zamówienie satelitów rozpoznawczych od Airbusa.
Ma być na wczoraj, nie ekonomicznie
Jak mówi Dmitruk to, co teraz się dzieje, to zakupy według dwóch kluczy. Po pierwsze realizacja zakupów systemowych, które planowano od dawna, na przykład programy Wisła, Narew czy Miecznik. Mają one być realizowane z udziałem polskiego przemysłu. – I to jest coś, co bardzo cieszy, że w końcu resort obrony zapowiada realizację priorytetowych programów, które od dekady znajdowały się jedynie w fazie analityczno-koncepcyjnej, głównie z powodu braku źródeł finansowania – stwierdza ekspert.
Po drugie postępuje szybkie, doraźne wzmacnianie i łatanie braków, co dotyczy sprzętu, który nie zawsze był ujęty w dotychczasowych długofalowych planach (np. pojazdy MRAP Cougar czy BSP Bayraktar TB2) lub był ujęty w wieloletnich planach, które realizujemy jednak tylko częściowo (np. czołgi Abrams).
– Te zakupy najczęściej dokonywane są bez zachowania konkurencyjności i udziału polskich firm. Tak naprawdę, to nie wiemy kto i na jakiej podstawie decyduje o tym, co kupujemy według tego klucza. Brakuje w tym zakresie informacji. W ogóle nie pojawiają się komunikaty ze strony Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, który powinien naszą modernizację planować. Kupujemy więc, bo minister zdecydował? – mówi Dmitruk. – Mam nadzieję, że przynajmniej odbywa się to na podstawie rekomendacji wojskowych, ale mam też wrażenie, że głównym kryterium tych zakupów jest dostępność na rynku i krótki termin dostawy, bez patrzenia na przyszłe koszty eksploatacji i możliwe szkody dla polskiego przemysłu – dodaje.
– Według moich kalkulacji, mamy w tej chwili zawarte umowy, które w latach 2020-2035 wymagają płatności na kwotę ponad 85 miliardów złotych, z czego część już wydatkowano w latach 2020-2021. Natomiast złożone w tym roku deklaracje i prowadzone postępowania, które niebawem mają doczekać się podpisania kontraktów, to kolejne około 157 miliardów – mówi Dmitruk. Razem daje to konieczność zarezerwowania środków na kwotę ponad 245 miliardów do 2035 roku, a na tym jeszcze nie koniec. W ciągu najbliższych miesięcy ta suma może istotnie wzrosnąć, a mamy dopiero rok 2022.
Teoretycznie wydatki te będą rozłożone na wiele lat i mieszczą się w budżecie na modernizację wojska, który według szacunków Dmitruka może opiewać na 600-650 miliardów złotych w latach 2020-2035. To przy założeniu, że od przyszłego roku wydatki obronne rzeczywiście podskoczą do zapowiadanych przez rząd 3 procent PKB, zostaną na tym poziome utrzymane, uda się utrzymać wzrost gospodarczy, oraz zakładając, że nie dojdzie do znaczącego zwiększenia liczebności wojska (co jednak MON deklaruje, bo teoretycznie żołnierzy ma być prawie dwa razy więcej).
Niezależnie od tego, dodatkowe źródło finansowania części zakupów sprzętu wojskowego ma stanowić nowy Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych. – Jego dochody mają wynikać między innymi z emisji obligacji, jednak na razie nikt oficjalnie nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie ile pieniędzy z tego źródła będzie można uzyskać – mówi Dmitruk. W praktyce oznacza to bezpośrednie finansowanie ulepszania armii zwiększaniem zadłużenia państwa.
– Pomimo tego mam pewne obawy o źródła finansowania modernizacji – stwierdza Dmitruk. Może być tak, że przed wyborami w przyszłym roku zostanie rozdysponowana zdecydowana większość planowanych pieniędzy na zakupy do 2035 roku, w tym częściowo wymagających zadłużenia, a nowemu rządowi pozostanie tylko wykonanie już podpisanych umów. – Jednocześnie kiedy to nowe uzbrojenie zacznie do nas trafiać, zaczną też rosnąć koszty utrzymania, na policzenie których zabrakło czasu. Wzrosną też koszty stałe związane z planowanym zwiększeniem liczebności wojska – mówi ekspert.
– Ważny jest też fakt, że wiele dużych umów wykonawczych planuje się podpisać w drugiej połowie 2023 roku. Czyli na ostatniej prostej kampanii wyborczej, albo już po wyborach. To oznacza, że zbrojenia niestety mogą stać się istotnym elementem politycznych rozgrywek – dodaje Dmitruk. Co się stanie, kiedy za kilka lat sytuacja na Ukrainie w jakiś sposób zostanie rozwiązana, przestaniemy czuć się tak silnie zagrożeni ze strony Rosji, a sytuacja gospodarcza będzie nie najlepsza? Zostaniemy z efektami decyzji podejmowanych teraz na szybko i bez głębszego zastanowienia, czy wykrwawiające się teraz w Ukrainie rosyjskie wojsko rzeczywiście będzie dla Polski zagrożeniem w najbliższych latach.
ŹRÓDŁO: GAZETA.PL