– Nowa ustawa wiatrakowa zahamuje rozwój rynku na 6-10 lat. To świadoma decyzja – mówi Marcin Roszkowski, ekspert ds. energetyki z Instytutu Jagiellońskiego.
Świadomie, bo w przygotowywanej strategii energetycznej rząd woli postawić, jeśli chodzi o odnawialne źródła energii, na spalanie biomasy. – To, czy ta polityka okaże się dobra, czy zła, czas pokaże. Ale przynajmniej jest jakaś polityka energetyczna, bo w poprzednich latach nie było żadnej – uważa ekspert w rozmowie z PAP.
Innego zdania są prezesi największych spółek energetycznych – PGE, Enei, Energi i Tauronu.
Wiceprezes PGE Ryszard Wasiłek, mówił kilka tygodni temu, że spółka do 2020 r. chce zwiększyć moc uzyskiwaną z energetyki wiatrowej o dalsze 421 MW. Zapewnił jednocześnie, że nowa ustawa nie powinna mieć wielkiego znaczenia dla interesów całej grupy.
Ustawa wiatrakowa, o której mówi ekspert, określiła nową linię sporu między PiS-em, a całą branżą energetyki wiatrowej. Obie strony konfliktu nie znajdują na razie żadnych punktów wspólnych. Jednak na forsowanych przepisach stracić mogą wszyscy. Tłumaczymy dlaczego.
PiS mówi o mieszkańcach
Przypomnijmy, o co toczy się cały bój. W uzasadnieniu do ustawy czytamy:
Brakuje konkretnych zapisów, które chroniłyby mieszkańców przed skutkami powstawania farm wiatrowych
Co na to odpowiedziała wtedy branża energetyczna?
– Prawo i Sprawiedliwość dokonuje rzeczy bezprecedensowej w skali świata. Wyrzucą z kraju najtańszą, najbardziej perspektywiczną i innowacyjną branżę – przekonywał na jednym z marcowych posiedzień komisji Wojciech Cetnarski, szef Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej. Kto ma rację?
Business Insider Polska przyjrzał się dokładnie ustawie proponowanej przez posłów PiS. Okazuje się, że jest w niej sporo zmian, kruczków prawnych oraz zapisów, które mogą bardzo utrudnić rozwój farm wiatrowych.
Szczególnie jeden zapis, jeśli wejdzie w życie, zadziała niczym miecz obosieczny – skutecznie uniemożliwi w naszym kraju rozwój farm wiatrowych, a mieszkańcom, skarżącym się na popularne wiatraki, utrudni zbudowanie domu. O co chodzi?
1. Najważniejszą zmianą planowaną przez PiS jest zapis o odległości pomiędzy elektrownią wiatrową a zabudowaniami mieszkalnymi (a także obszarami szczególnie cennymi przyrodniczo). Ma ona wynosić co najmniej dziesięciokrotność całkowitej wysokości elektrowni wiatrowej. Co w praktyce oznacza, że inwestor nie będzie mógł postawić instalacji bliżej niż 1,5 – 2 km od najbliższego domu (najbardziej wydajne, zaawansowane technologicznie elektrownie wiatrowe mierzą od 150 m do nawet 210 m).
Jak czytamy w uzasadnieniu projektu, taka „odległość zapewnia mieszkańcom bezpieczeństwo fizyczne”.
Autorzy projektu piszą:
10-krotność wysokości środka wirnika jest odległością, w jakiej najczęściej będą spadać elementy wyrzucone przez łopaty wirnika (np. zmrożony śnieg, lód) oraz urwane fragmenty łopat, co wynika z obliczeń fizycznych
PiS wspomina również o ochronie przed infradźwiękami, hałasem, drganiami, promieniowaniem elektromagnetycznym czy refleksami światła i migotaniem cienia.
Branża energetyczna zdruzgotana
Co na to druga strona? Według wyliczeń Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej (PSEW), jeśli ustawa w takiej formie wejdzie w życie, to z możliwości lokalizowania nowoczesnych elektrowni wiatrowych wykluczone zostanie ponad 99 proc. powierzchni kraju.
Proponowane przepisy wymuszą więc stosowanie w przyszłości niższych, czyli mniej efektywnych turbin, co w konsekwencji zupełnie uniemożliwi rozwój branży, bądź zrobi z niej „technologiczny skansen”, bo mniej wydajne turbiny oznaczają starszą technologię.
Wojciech Cetnarski, szef PSEW przekonuje, że:
Znacznie lepszym pomysłem jest ustawowy obowiązek lokalizowania elektrowni wiatrowych w oparciu o miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego, które pozwalają lokalnym władzom i społecznościom na wyrażenie swojej wiążącej opinii w kwestii elektrowni wiatrowych
Ale to tylko jedna strona medalu, bo przepisy uderzą również w tych, którzy według PiS najbardziej obawiają się rozwoju energii wiatrowej – mieszkańców gmin.
Przepisy przecież działają w dwie strony. Skoro żadna farma wiatrowa nie będzie mogła powstać bliżej niż 2 km od zabudowań, w takiej samej odległości od farmy nikt nie będzie mógł zbudować domu. Według portalu WysokieNapiecie.pl, przyjęcie ustawy w obecnym kształcie spowoduje, że w niektórych miejscowościach nie powstanie już żadna nowa zabudowa mieszkalna, a nieruchomości o wartości ponad 7 mld zł będą bezużyteczne dla ich właścicieli.
„Uwzględniając tylko istniejące turbiny wiatrowe w Polsce, obszar strefy z zakazem stawiania nowych domów wokół nich wyniesie łącznie ponad 13 tys. km kw. To – bagatela – ponad 4,2 proc. terytorium całego kraju i 4-krotność obszarów aktualnie wykorzystywanych na cele mieszkaniowe. Jeżeli w tym obszarze zaledwie 1 proc. stanowić będą grunty przeznaczone pod zabudowę mieszkaniową, to oznacza pozbawienie tego prawa właścicieli nieruchomości o powierzchni 132 km kw., których wartość rynkowa wynosi ok. 7,5 mld zł” – czytamy.
2. Drugą poważną zmianą w przepisach jest zapis o pozwoleniu na eksploatację inwestycji. Przedsiębiorcy, oprócz pozwolenia na budowę, będą musieli zwrócić się do Urzędu Dozoru Technicznego (UDT) z szeregiem dokumentów, aby taką zgodę uzyskać. Zobowiążą się także do okresowych przeglądów technicznych (co dwa lata). Każde takie pozwolenie od UDT będzie ich kosztować do 1 proc. wartości inwestycji. W przypadku farm wiatrowych kwoty te mogą wynosić nawet kilka milionów złotych.
Jednak to, co najbardziej oburza branżę, to fakt, że za brak pozwolenia od UDT grozi kara pozbawienia wolności do dwóch lat. Przepisy zakwestionował już Sąd Najwyższy, zwracając uwagę, że kara jest „nieadekwatna w stosunku do społecznych skutków czynu” i łamie Konstytucję RP.
Sąd skrytykował także brak jakichkolwiek omówień pozytywnych i negatywnych skutków wprowadzenia w Polsce zielonej energii wiatrowej, bardzo krótki okres vacatio legis (jedynie dwa tygodnie) oraz sztywne wprowadzenie ograniczeń odległości. Posłowie PiS żadną z tych sugestii się jednak nie przejęli i ustawy nie zmienili.
3. Większość sejmowa zmieniła także definicję elektrowni wiatrowej. W myśl ustawy ma to być „budowla w rozumieniu przepisów prawa budowlanego, składająca się co najmniej z fundamentu, wieży oraz elementów technicznych, o mocy większej niż mikroinstalacja”, czyli 40 kW.
Ta niewinna z pozoru zmiana wprowadza dodatkowe obciążenia dla inwestorów, w postaci podatku od nieruchomości, co zresztą posłowie PiS starają się tłumaczyć tak:
„Prawo budowlane wprowadza podział elektrowni wiatrowych na dwie części – część budowlaną i część niebudowlaną (techniczną). Podział ten został wprowadzony w 2005 r. w wyniku poprawki senackiej do jednej z ustaw nowelizujących prawo budowlane. Jak się wydaje, przepis ten został wprowadzony przede wszystkim ze względów podatkowych – w celu zwolnienia części niebudowlanych elektrowni wiatrowych z podatku od nieruchomości.”
Z kolei zwolennicy energii wiatrowej wskazują, że w obecnej sytuacji i tak przedsiębiorstwa wpłacają do kasy samorządów olbrzymie sumy pieniędzy z różnych podatków i kolejne obciążenia są nastawione jedynie na jeszcze większy drenaż portfeli.
Jak widać, jedna i druga strona ma argumenty w dyskusji i tylko dobra wola może doprowadzić do konsensusu. A w obecnym Sejmie dobra wola to wartość deficytowa.
W całej, gorącej dyskusji o Odnawialnych Źródłach Energii warto przytoczyć także raport NIK-u sprzed półtora roku o elektrowniach wiatrowych. Izba zwróciła w nim uwagę na kilka poważnych błędów podczas inspekcji farm wiatrowych:
| materiały prasowe
- Żadna ze skontrolowanych gmin, nawet w sytuacji licznych protestów dotyczących lokalizacji farm wiatrowych, nie zdecydowała się na zorganizowanie referendum w tej sprawie, mimo że taką formę rozstrzygnięcia dopuszczały przepisy.
- W części gmin (ok. 30 proc.) elektrownie wiatrowe lokalizowane były na gruntach należących do osób pełniących funkcję organów gminy bądź zatrudnionych w gminnych jednostkach organizacyjnych m.in. do radnych, burmistrzów, wójtów, czy też pracowników urzędów gmin, tj. osób, które jednocześnie w imieniu gminy uczestniczyły w podejmowaniu bądź podejmowały decyzje, co do miejsca inwestycji.
- W zdecydowanej większości skontrolowanych gmin (ok. 80 proc.), zgoda organów gmin na lokalizację elektrowni wiatrowych była uzależniona od sfinansowania przez inwestorów dokumentacji planistycznej lub przekazania na rzecz gminy darowizny.
Przypomnijmy, że z zobowiązań wynikających m.in. z unijnego pakietu klimatycznego wynika, że do 2020 r. Polska ma obowiązek zwiększyć udział OZE w zużyciu energii do 15 proc. Obecnie jest to niewiele ponad 11 proc.
Na koniec zabaczcie mapę Polski, na której zaznaczono działające farmy wiatrowe: