Nadchodzi największy koszmar premiera Morawieckiego. To wielki problem dla całego PiS

Nadchodzi największy koszmar premiera Morawieckiego. To wielki problem dla całego PiS

PiS politycznie najbardziej boi się galopujących cen, które dotykają wszystkich, a najmocniej elektoratu partii rządzącej. Najnowsze analizy NBP nie są dla rządu sprzyjające. Spada wydajność pracy, co wraz z rosnącymi płacami stanowi piekielną mieszankę podwyższonej inflacji aż do samych wyborów parlamentarnych w 2023 r. Receptą dla rządu mógłby być wzrost inwestycji. Problem w tym, że od sześciu lat jest to ogromna gospodarcza kula u nogi Zjednoczonej Prawicy.

Wzrost cen przyspiesza. Na przełomie roku może sięgnąć 8 proc. – Problem inflacji i gwałtownego wzrostu cen to zdecydowanie największy problem Prawa i Sprawiedliwości – mówił w programie Newsroom prof. Antoni Dudek, politolog.

Ekspert podkreślał, że nie jest to sprawa do rozwiązania w kilka miesięcy i będzie także kłopotem kolejnego rządu, który przyjdzie po PiS. – To zmartwienie na kilka lat. Ale te kilka to mogą być 2-3 lata, ale może być także 7-8 lat. Uważam, że spadek poparcia PiS w sondażach to w głównej mierze kwestia drożyzny – komentował.

Inflacja coraz większym problemem dla PiS

Również w kręgach rządowych słychać, że „teflonowy” do tej pory PiS, który sam stwierdzał, co jest aferą, a co nie, ma coraz większy problem z rosnącymi cenami. Widać to zresztą w badaniach. Z najnowszych analiz Szkoły Głównej Handlowej wynika, że aż 86 proc. gospodarstw domowych w Polsce odczuwa wzrost cen bardziej niż zwykle, co wpływa na ich nastroje i skłonność do wydatków. Są to najgorsze dane od 1996 roku. Sprawa więc robi się coraz poważniejsza, również ze względów politycznych.

I choć Jarosław Kaczyński przekonuje, że „inflacja za kilka miesięcy zacznie gasnąć”, to nie jest to prawdą. Nie zacznie gasnąć, a jedynie zwolni i to w niedużym stopniu.

Narodowy Bank Polski uważa, że w całym przyszłym roku inflacja wyniesie 5,8 proc., czyli znacznie powyżej celu banku centralnego (2,5 proc. z odchyleniem o 1 pkt. proc. w górę lub w dół). Z kolei w 2023 r., kiedy będziemy wybierać swoich przedstawicieli do Sejmu, ma wynieść 3,6 proc., czyli wciąż wynik będzie dotkliwy dla naszych kieszeni.

Skąd taka inflacja? Trzeba czytać między wierszami

Zasadnicze pytanie brzmi: dlaczego zdaniem analityków NBP Polaków czeka długi okres dynamicznie rosnących cen? Obecnie jesteśmy przekonywani przez prof. Glapińskiego, że gdyby nie szoki w handlu, związane z pandemią i wyższe ceny energii, wszystko byłoby w porządku. Ale czy na pewno? Niestety, jest to tylko pół prawdy. Druga połowa jest dla nas znacznie groźniejsza.

Wnikliwie studiując jedną z najważniejszych analiz polskiego banku centralnego, raport o inflacji, możemy między wierszami wyczytać, że podwyższona inflacja w najbliższych miesiącach będzie wynikiem piekielnej mieszanki spadku wydajności pracy oraz dynamicznie rosnących wynagrodzeń.

Ktoś może powiedzieć: „dobrze, że pensje będą rosnąć”. I ma rację. Problem robi się wtedy, gdy wydajność pracy nie goni za płacami, a przedsiębiorcy mają problem, żeby poradzić sobie z coraz większymi kosztami. Wtedy jedynym rozwiązaniem jest przerzucenie tych kosztów na nas – konsumentów. Wówczas, widząc rosnące ceny, zaczynamy upominać się o jeszcze większe podwyżki. Nakręca się tzw. spirala płacowo-cenowa. To diaboliczne koło, z którego bardzo trudno się wydostać. Dlatego też słowa polityków o tym, że inflacja nie powinna nam być straszna, bo płace rosną jeszcze szybciej niż ceny, jest obrazem zupełnej ekonomicznej ignorancji.

Czy więc powinniśmy zacząć się niepokoić? Niestety tak. NBP prognozuje, że średni wzrost wydajności w przyszłym roku oraz w 2023 wyniesie 4,7 proc. Płace z kolei mają wzrosnąć średnio o 8,2 proc. To znacznie więcej niż prognozowano jeszcze w marcu tego roku. Bank centralny szacował wtedy, że wydajność wzrośnie mocniej, a płace będą rosnąć wolniej. Obecne przewidywania również mogą się nie sprawdzić.

Czym to wszystko skutkuje? Presją płacową, która, podlana sosem problemów strukturalnych polskiego rynku pracy (pogarszająca się demografia, brak rąk do pracy, brak wykwalifikowanych pracowników), staje się bombą z opóźnionym zapłonem – bezpośrednim zagrożeniem dla naszych portfeli.

Nadchodzi największy koszmar premiera Morawieckiego. To wielki problem dla całego PiS
Przewidywania NBP dot. płac oraz wydajności pracy w 2022 r. (NBP, NBP)

Ekonomiści zaczynają bić na alarm

Joanna Tyrowicz, ekspertka rynku pracy, która wcześniej pracowała w NBP, a obecnie jest profesorką na Uniwersytecie Warszawskim i w ośrodku Grape, mówi w rozmowie z money.pl o „biciu na alarm”.

– Od 2017 roku, przez pierwszych kilka kwartałów, płace „nadrabiały zaległości” i doganiały wydajność. Od pewnego czasu jednak szala przechyliła się w przeciwną stronę. Dlatego na alarm bić zaczynają ekonomiści: gdy płace rosną szybciej niż wydajność przez dłuższy czas, pojawia się inflacja. Im większy rozziew pomiędzy nimi, tym większa presja na wzrost cen. Koszt tego braku koordynacji zapłacimy wszyscy. Bo żeby przywrócić równowagę w gospodarce, bank centralny będzie musiał reagować dużo silniej: podnieść stopy procentowe bardziej i na dłuższy okres – tłumaczy ekonomistka.

Zgadza się z nią Mariusz Zielonka, ekspert ekonomiczny z Konfederacji Lewiatan. Jego zdaniem w gospodarce równowagi płace powinny podążać za wydajnością. – W rzeczywistości jednak nigdy się nie zgodzą, ponieważ występuje zbyt wiele nieuchwytnych czynników na poziomie zagregowanych statystyk. Innymi słowy, wszystko zależy od tego, jak definiujemy wydajność pracy i jakich podmiotów dotyczy wzrost płac – wyjaśnia.

W przypadku Polski z analizy danych OECD o PKB na przepracowaną godzinę oraz o wynagrodzeniach na godzinę wynika, że w ostatnich 20 latach wzrost wydajności był szybszy od wzrostu płac jedynie w czterech latach.

Niebezpieczeństwo

– To, co obecnie obserwujemy, czyli wyraźny wzrost płac, jest spowodowane w przeważającej mierze efektem bardzo niskiego bezrobocia i wywieranej presji płacowej na pracodawców. Brak rąk do pracy powoduje, że wzrasta siła negocjacyjna pracowników w relacji z pracodawcą. Do tego dochodzi bardzo silne odbicie wielu branż, głównie przemysłu, oraz wzmożony popyt na dobra. Musimy mieć na uwadze również wzrost minimalnego wynagrodzenia – przekonuje ekspert Lewiatana.

Według niego o ile w tym roku budżety przedsiębiorstw na wynagrodzenia były ustalane w okresie pandemii i były raczej z natury ostrożnościowe, to przyszły rok może przynieść już niebezpieczne z punktu widzenia ekonomii, ale również możliwości skutecznego przeciwdziałania, zjawisko podążania wynagrodzeń wraz ze wzrostem cen.

– O ile są branże, które są w stanie rekompensować wyższe koszty pracy niższą marżą, tak wydaje się, że mimo wszystko większość przedsiębiorstw przerzuci wyższy koszt na ostateczną cenę produktu czy usługi na konsumenta – ostrzega Mariusz Zielonka.

Problem z wydajnością pracy

Na kłopot z wydajnością pracy zwraca uwagę także Grzegorz Ogonek, ekonomista z Santander Bank Polska. Jak zaznacza, pandemia zaburzyła ocenę tego, co dzieje się z relacją wzrostu wydajności pracy i wzrostu płac (m.in. przez absencje i przestoje).

– Poza tym gospodarka dostraja się do nowej rzeczywistości. Zmieniają się proporcje sektorów, które w naturalny sposób różnią się wydajnością pracy i potencjałem do wzrostu tej wydajności. Do tego dochodzą ograniczenia podażowe (niedobory surowców, materiałów, komponentów produkcji) odbijające się na skali działalności firm niezależnie od zatrudnienia, a więc modyfikujące wyliczoną wydajność pracy – mówi nam specjalista Santandera. I dodaje:

Ten okres pokryzysowego ożywienia różni się tym od poprzednich, że nie wystąpiła faza wyraźnie wyższego bezrobocia i schłodzenia oczekiwań płacowych. To ułatwia firmom rozruch przez dostęp do względnie taniej siły roboczej. W tych okolicznościach łatwiej uznać, że to płace wysforowały się, a nie wydajność ociągała z odbiciem. Dodatkowo wszystko dzieje się w otoczeniu wysokiej inflacji. W dynamice płac w warunkach ciasnego rynku pracy może łatwo dochodzić do odzwierciedlania rosnących teraz szybko kosztów życia, czyli czynnika niezwiązanego z wydajnością pracy.

Remedium to inwestycje, ale jest z nimi poważny problem…

Nasi rozmówcy podkreślają, że panaceum na problemy z zanadto rosnącymi płacami i zbyt niskim tempem wydajności pracy są inwestycje.

– Wzrost inwestycji nie jest w stanie zmienić wydajności pracy w krótkiej perspektywie czasu. Chyba że na poziomie konkretnego pracodawcy dotyczy szybkiej restrukturyzacji, zwolnień niepotrzebnych lub mało wydajnych pracowników, związanej np. z wymianą parku maszynowego. Patrząc jednak na rynek pracy, widzimy, że pracodawcy nie są skłonni pozbywać się swoich pracowników – przekonuje Mariusz Zielonka.

Z kolei Grzegorz Ogonek argumentuje, że po roku wstrzymywania i porzucania projektów potrzeba nakładów na inwestycje odtworzeniowe. A tam, gdzie nowa rzeczywistość i otwieranie gospodarek UE stworzyły nowe możliwości biznesowe, środki mogą iść na zwiększanie skali działalności.

– Jednocześnie okres przed pandemią i bieżący rok przypominają firmom, że przy naszej demografii nietrudno o osiągnięcie stanu niedoboru na rynku pracy, więc zapewne w już silnie odbijających inwestycjach firm prywatnych są też projekty na rzecz automatyzacji pracy. Według nas płace w 2022 r. również będą rosły szybciej od inflacji za sprawą wpisywania rosnących kosztów życia w oczekiwania płacowe w warunkach niskiego bezrobocia. Te tzw. efekty drugiej rundy przeszkodzą w powrocie inflacji do celu pod koniec 2022 r. i w 2023 r. – kończy ekonomista.

…od lat

Kłopot w tym, że ekipa Zjednoczonej Prawicy od lat ma problem z inwestycjami. W 2020 r. stopa inwestycji, czyli relacja nakładów brutto na środki trwałe do PKB, wyniosła w Polsce 16,7 proc. Był to najniższy udział inwestycji w PKB od początku lat 90.

I to nie tylko wynik pandemii. Stopa inwestycji od czasu rządów PiS wciąż jest na najniższych poziomach w historii. To klęska wielkiego planu Morawieckiego, czyli Strategii na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju.

Rząd zakładał w niej, że do 2020 r. stopa inwestycji w naszym kraju wyniesie od 22 do 25 proc. A poziom 20 proc., jaki Zjednoczona Prawica odziedziczyła po ekipie PO-PSL, określiła jako niski i niesatysfakcjonujący.

Nadchodzi największy koszmar premiera Morawieckiego. To wielki problem dla całego PiS
(Strategia na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, Rząd)

„(…) urzeczywistnienie scenariusza pesymistycznego będzie skutkować stopą inwestycji na poziomie porównywalnym do obecnego (ok. 19 proc.)” – czytaliśmy w Strategii. Dość powiedzieć, że wynik za zeszły rok jest więc o ponad 2 pkt. proc. gorszy niż w scenariuszu pesymistycznym, założonym przez samych polityków PiS.

Dlaczego tak się dzieje? Lista zarzutów przedsiębiorców pod adresem ekipy Mateusza Morawieckiego jest długa. Zaniedbania w dialogu z biznesem, konflikt z UE, podwyżki podatków na ostatnią chwilę, chaos w sądownictwie czy słaba jakość stanowionego prawa to tylko początek. Przykłady możemy mnożyć.

W 2019 r. na wiosnę Ministerstwo Finansów pod rządami Teresy Czerwińskiej w Wieloletnim Planie Finansowym Państwa zapisało m.in. wzrost akcyzy indeksowej do poziomu inflacji, czyli wtedy ok. 2,5 proc. PiS-owi szczerość MF była bardzo nie na rękę, ponieważ kilka miesięcy później odbywały się wybory parlamentarne. Czerwińska z resortu odeszła, plany schowano do szafy, by zaraz po wyborach akcyzę podnieść trzykrotnie bardziej niż wcześniej zapowiadano. Takich „negatywnych zaskoczeń” dla biznesu Zjednoczona Prawica ma na swoim koncie krocie.

Firmy od lat wskazują, że wśród największych barier rozwojowych, oprócz niewystarczającej liczby pracowników, jest niestabilność otoczenia prawno-legislacyjnego. To wina polityków.

– Zdecydowanie większą barierą do inwestycji jest zaufanie inwestorów do prowadzonej polityki, stabilności otoczenia prawnego. Firmy boją się większych obciążeń podatkowych i rosnących kosztów działalności, a dokładnie takie rozwiązania otrzymują od rządzących – podsumowuje Mariusz Zielonka z Lewiatana.

money.pl

Więcej postów