Zawsze, gdy konflikt z Unią Europejską zaczyna przypominać pojedynek na noże, pojawia się On. Pojawia się, by wyśmiać zarzuty o polexit — to rutyna, media muszą mieć świeże polexitowe drwiny prezesa. Zawsze ciekawsze jest jednak to, co prezes dodaje mimochodem.
Podczas najnowszej odsłony operacji prześmiewczej Jarosław Kaczyński został zapytany przez swych finansowych podwładnych z „Gazety Polskiej”, czy należy łączyć „ofensywę instytucji unijnych przeciwko Polsce” z powrotem Donalda Tuska do krajowej polityki oraz sytuacją na granicy. — Dowodu procesowego nie mamy, ale intuicja podpowiada, iż koincydencja czasowa nie jest przypadkiem. Tusk u władzy był, bardzo łagodnie to ujmując, elastyczny na wszystkich kierunkach – odpowiedział Kaczyński. — Oczywiście wpływ na to może mieć też sprawa Smoleńska, która w tej chwili trochę nabiera znaczenia.
Jeśli czytać dosłownie tę zagmatwaną wykładnię prezesa, znaczy to mniej więcej tyle, że Bruksela skoordynowała z Tuskiem swą krytykę sytuacji w Polsce, zaś z Putinem — imigracyjny desant na granicę wschodnią. Przy odrobinie dobrej woli można nawet założyć, iż sam Kaczyński w to nie wierzy, że cynicznie podgrzewa nastroje we własnym elektoracie — wszak nikt inny tego nie kupi. Ale ta groteskowa wypowiedź pokazuje jedno: na użytek swego elektoratu Kaczyński umieszcza Unię na osi zła z Putinem i Tuskiem. I umieszcza to w kontekście Smoleńska, który od dawna traktuje głównie jako ponury straszak.
To nie wróży dobrze.
Wojna z sądami — realny kurs na polexit
Właściwie trudno precyzyjnie uchwycić moment, kiedy zostało ukute i przypisane rządom PiS hasło „polexit”. Na stałe weszło do obiegu publicznego wiosną 2016 r., po przejęciu przez Kaczyńskiego Trybunału Konstytucyjnego, prokuratury i mediów państwowych — to była pierwsza fala czystek PiS. Wówczas „polexit” to była głównie figura retoryczna — wybebeszane przez Kaczyńskiego instytucje działały w obszarach, którymi Unia wprost się nie zajmowała, więc Bruksela nie podejmowała bezpośrednich interwencji.
Realny kurs na polexit Kaczyński obrał, wypowiadając wojnę sędziom, by przejąć kontrolę nad wymiarem sprawiedliwości. Sędziowie byli pierwszą grupą społeczną — i jedyną do dziś — która realnie postawiła się Kaczyńskiemu. I w tym wypadku Unia powiedziała: dość.
Ten zasadniczy konflikt o status sędziów i kontrolę Kaczyńskiego nad wymiarem sprawiedliwości toczy się do dziś — po drodze było kilka niekorzystnych dla PiS orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości UE, a finałem jest ostatnia głośna decyzja polskiego Trybunału Konstytucyjnego, przedstawiana kłamliwie przez państwową propagandę jako uznanie prymatu polskiej Konstytucji nad prawem unijnym — co ma uruchamiać narodową dumę Polaków.
Można byłoby uznać, że spór o praworządność wymknął się Kaczyńskiemu spod kontroli. Że doprowadził do kryzysu w relacjach z Unią mimochodem, walcząc o realizację jednego ze swych strategicznych, politycznych planów — przebudowę sądów. Że właśnie to było iskrą, która wywołała przypadkowy pożar, którego skutki odczuwamy do dziś.
Ale to nie byłaby ocena prawdziwa.
Bo odkładając na bok rutynowe zaklęcia Kaczyńskiego o tym, że PiS jest partią proeuropejską, odrzucając miłosne inwokacje do Unii, którymi raz na jakiś czas raczą nas — coraz bardziej nieliczni zresztą — politycy PiS, należy powiedzieć jasno: Unia, a zwłaszcza Unia w dzisiejszym kształcie, jest projektem sprzecznym z doktryną PiS i praktyką polityczną Kaczyńskiego. Czy też, by być bardziej precyzyjnym: sposób, w jaki Kaczyński postrzega dzisiejszą Unię, jakie widzi w niej przymioty, jakie przypisuje motywy działania — wszystko to prowadzi do postrzegania przez PiS Unii jako organizacji ideologicznie i politycznie podejrzanej, a momentami wręcz wrogiej.
Unia jako narzędzie niemieckiej ekspansji
Żeby zrozumieć źródła takiego myślenia, trzeba zderzyć ze sobą ideały, wartości, ale i praktykę obecnej Unii z niezmienną od 30 lat ideologią Kaczyńskiego. Efekt jest piorunujący.
Przede wszystkim Kaczyński zawsze był, jest i będzie politykiem antyniemieckim, który z potworności dokonanych przez Niemców zbrodni podczas II wojny światowej wywodzi swój stosunek do obecnego państwa niemieckiego. W tym sensie każdy projekt polityczny, w którym Niemcy odgrywają zasadniczą rolę — a tak jest w Unii, choćby ze względu na siłę gospodarczą Berlina — jest przez niego traktowany wrogo.
Przy czym Kaczyński podsyca projekcję swych uprzedzeń na całe rzesze Polaków, bazując na niechęci do Niemiec, która ma całkowicie zrozumiałe historycznie podłoże w kraju, w którym niemal każdy podczas wojny stracił bliskich. Stąd całe oprzyrządowanie polityczne PiS, bazujące na pielęgnowaniu krzywd — choćby żądanie od Niemiec reparacji za wojnę. W praktyce Kaczyński nie podjął żadnych formalnych kroków, by te pieniądze uzyskać — w odróżnieniu np. od rządu Grecji. W polskich reparacjach chodzi bowiem o politykę, stałe granie na antyniemieckiej nucie.
Skoro więc Kaczyński nie cierpi Niemców i żyje obsesją ich antypolskich knowań, a jednocześnie postrzega Unię jako projekt niemiecki, to wniosek nasuwa się sam. Otóż Kaczyński uznaje Unię za strażniczkę niemieckich interesów i gwaranta niemieckiej ekspansji — co najmniej politycznej i gospodarczej.
Jest w tym żelazna konsekwencja, trwająca od lat:
„Merkel reprezentuje to pokolenie polityków niemieckich, które chce odbudować mocarstwowość Niemiec. Elementem tego jest strategiczna oś z Moskwą, a w tym nie może przeszkadzać Polska, czyli nasz kraj musi być w jakiś sposób podporządkowany. (…) W naszych relacjach z Niemcami problem polega na tym, że wszystko co wspólne – instytucje polsko-niemieckie – jest w gruncie rzeczy ich. Mają bowiem wielką przewagę nad nami, co zawsze jest złe, a w naszych warunkach, np. gdy sprawy dotyczą Ziem Zachodnich, jest niebezpieczne. (…) Nie cieszyłbym się tak bardzo z niemieckich inwestycji w zachodniej Polsce. Bo oczywiście gazety, np. Gazeta Wyborcza, będą pisały, że mamy wspólną Europę, ale jeśli się myśli w kategoriach państwa narodowego, a tak działają Niemcy, a nie z punktu widzenia państwa wspólnej Europy, to jest to z naszej perspektywy szkodliwe. Niech Niemcy inwestują we wschodniej Polsce. Tylko jakoś nie chcą. Istnieje zbyt wielka różnica sił, by to mogło być dla nas bezpieczne. (…) Trzeba się kierować względami politycznymi, czyli najpierw musimy wyrównać poziomy gospodarcze, a potem możemy sobie pozwolić na 'wspólne’ inwestycje. W przeciwnym razie pewnego dnia obudzimy się w mniejszej Polsce.” (2011 r.)
„Jest kwestia rozliczenia naszych wzajemnych stosunków, tego wszystkiego, co Niemcy są nam winni. A są nam winni bardzo, bardzo dużo w każdym wymiarze począwszy od moralnego a skończywszy na ekonomicznym. Ten rachunek krzywd po polskiej stronie jest ogromny. Powtarzam, już od 70 lat, które minęły od końca wojny, te sprawy tak naprawdę nigdy nie zostały załatwione.” (2015 r.)
„Trzeba wzmocnić państwa narodowe i ograniczyć kompetencje Unii. Ponadto musimy bronić się przed monocentryzmem. Korzystają na tym Niemcy, inni nie.” (2017 r.)
„Są pewne niepokojące symptomy. Nie ma co ukrywać, że w Komisji Europejskiej decyzje podejmują Niemcy.” (2020 r.)
„Traktaty w niemałym stopniu przestają obowiązywać. Zasada równości państw też jest łamana i to w sposób bardzo drastyczny. Widać też tendencje do instrumentalizacji UE przez najsilniejsze państwa, w szczególności jedno: Niemcy.” (2021 r.)
Zrozumienie siły mitu o niemieckiej bucie w doktrynie Kaczyńskiego przy jednoczesnym zbudowaniu przez niego znaku równości między Unią a Niemcami wiele tłumaczy w polityce europejskiej PiS po 2015 r.
PiS chce rechrystianizować Unię. Tyle, że Unia nie chce
Choć współtworzona przez Czcigodnego Sługę Bożego Roberta Schumana, a jej słynna flaga z gwiazdkami inspirowana jest wizerunkiem Matki Boskiej, jest dziś Unia Europejska organizacją na wskroś laicką. W tym sensie zupełnie nie spełnia oczekiwań PiS jako partii religijnej, w której nawet niewierzący liderzy maskują swój ateizm, gromko krzycząc: „Tak mi dopomóż Bóg!”
O ile Unia się laicyzuje, to Kaczyński w Polsce rozpoczął rekonkwistę, wprowadzając religię do życia publicznego z wyjątkową mocą. Nie chodzi wyłącznie o obecność duchownych podczas wszystkich uroczystości partyjnych.
Chodzi o wprowadzanie metodami administracyjnymi treści religijnych do instytucji publicznych i promowanie polityków, którzy taką doktrynę realizują twardą ręką — jak minister edukacji Przemysław Czarnek, który chce zmieniać programy nauczania pod Jana Pawła II. Nominacja dla Czarnka jest zresztą odpowiedzią Kaczyńskiego na działania ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, który konkurując z PiS o poparcie Kościoła utrudnił m.in. przeprowadzanie rozwodów.
Z jednej strony Kaczyński jest rzeczywiście wierzący — jego święte prawo. Ale sojusz władzy z ołtarzem to już czysta pragmatyka. Rok temu prezes PiS dał Kościołowi upragnione zaostrzenie przepisów aborcyjnych — czego biskupi nie dostali od żadnego wcześniejszego polityka i co wiąże ich z PiS na zawsze.
Jednocześnie Kaczyński grubymi milionami — także unijnymi — pasie najważniejszego polskiego księdza, ojca Tadeusza Rydzyka. To też sojusz taktyczny, gra o parę setek tysięcy głosów słuchaczy — Boga nie ma co tu szukać.
Oba te kroki ilustrują zasadniczą zmianę polityki Kaczyńskiego na przestrzeni lat. Jeszcze jako premier w 2007 r. doprowadził do usunięcia z PiS frakcji Marka Jurka, domagającej się zakazu aborcji — karbowy Kaczyńskiego Marek Suski darł wtedy odezwę biskupów do posłów PiS wzywającą do zaostrzenia przepisów.
Z kolei ojca Tadeusza Rydzyka Kaczyński niegdyś podejrzewał o konszachty z Kremlem. W wywiadzie dla „Gazety Polskiej” opublikowanym w kwietniu 1998 r. mówił: „Nie mam wątpliwości co do tego, że po naszej stronie działają aktywnie rosyjskie służby specjalne. Radio Maryja jest dziś głęboko antyzachodnie, niechętnie nastawione do hierarchii kościelnej, prorosyjskie, wcale nie nieżyczliwe PRL. Ma nadajnik na Uralu. W Rosji panuje wprawdzie bałagan, ale niektórych rzeczy tam jednak pilnują dość dobrze.”
Teraz do Torunia, którego gospodarz wciąż jest głęboko antyzachodni, pielgrzymują biznesowo-polityczne wycieczki ludzi PiS. Świeżo upieczony premier Mateusz Morawiecki w mediach Rydzyka w 2017 r. wygłasza swe ambitne deklaracje: „Chcemy przekształcać Europę. Z powrotem ją, takie moje marzenie, rechrystianizować. Bo niestety w wielu miejscach nie śpiewa się kolęd, kościoły są puste i są zamieniane na muzea. To wielki smutek”.
Zarówno z punktu widzenia PiS jako formacji religijnej, oczekującej europejskiej kontrreformacji, jak i Kaczyńskiego jako polityka obsługującego interesy Kościoła ze względu na poglądy własnego elektoratu, Unia w obecnym kształcie jest tworem ideowo obcym, a nawet wrogim.
Kaczyński uważa UE i panujący w niej klimat neutralności religijnej za groźny dla katolickiej większości w Polsce — i jego własnych politycznych interesów. Pomaga mu postawa polskiego Kościoła, w którym od śmierci Jana Pawła II narasta dystans wobec integracji europejskiej. Biskupom nie uśmiecha się rozliczenie kościelnych afer poprzez jawność i zadośćuczynienie — na wzór episkopatów wielu innych krajów UE. Stawiają na separację, licząc na to, że kryzys zachodniego Kościoła wywołany skandalami seksualnymi do nich nie dotrze. Kaczyński jest ich sojusznikiem, bo za rządów PiS instytucje państwa badają przestępstwa w Kościele z dużą opieszałością — a biskupów tuszujących pedofilię omijają szerokim łukiem.
To konsekwencja decyzji Kaczyńskiego, który przyznał Kościołowi swoisty immunitet: „Niezależnie od tego, czy ktoś jest wierzący, czy nie, musi akceptować chrześcijaństwo, bo polska kultura wyrosła z chrześcijaństwa. Nie ma innego powszechnie znanego systemu wartości niż ten, który wyrasta z chrześcijaństwa. Jego głosicielem i dzierżycielem jest Kościół katolicki. Kwestionowanie pozycji Kościoła katolickiego w Polsce ma charakter niepatriotyczny, niezależnie od osobistej wiary”.
LGBT jako paliwo wyborcze
Laicyzacja związana jest z innym zjawiskiem, którego nośnikiem jest Unia — a Kaczyński uważa za zagrożenie. Chodzi o prawa osób LGBT, które w ostatnich latach są w UE priorytetem, a dla Kaczyńskiego są zagrożeniem tradycyjnego modelu rodziny.
Polska prawica, w odróżnieniu od zachodniej, nigdy nie była otwarta na prawa mniejszości seksualnych. Przez lata Kaczyński deklarował, że w PiS w tej kwestii obowiązuje zasada „tolerancja, ale nie afirmacja”. Dlatego też wysocy rangą homoseksualni politycy PiS zawsze kryli się ze swoją orientacją.
Wiosną 2008 r. — podczas sporów wewnątrz UE o nowy Traktat Lizboński, osłabiający siłę głosu krajów wielkości Polski — Lech Kaczyński jako prezydent nagrał kuriozalne orędzie telewizyjne do Polaków. Fragmentom wystąpienia prezydenta towarzyszyła muzyka z filmu „Polskie drogi”. „Nie wszystko w Unii musi być dobre dla Polski” — mówił Kaczyński. W tle pokazywana była przedwojenna mapa Polski, co miało przestrzegać przed apetytami Niemców na ziemie odzyskane. Były też zdjęcia ze ślubu homoseksualistów — to z kolei miał być dowód na zagrożenie Polski małżeństwami homoseksualnymi z UE. Szkopuł w tym, że zdjęcia były z Ameryki, a obaj geje wkrótce przyjechali do Polski na zaproszenie mediów, budząc popłoch w PiS.
Za prezydenckie orędzie odpowiadał ówczesny poseł Prawa i Sprawiedliwości, dziś prezes TVP Jacek Kurski. Pomagała mu ówczesna dziennikarka TVP Patrycja Kotecka, dziś żona Zbigniewa Ziobry, która robi karierę w państwowym koncernie PZU. Dziś oboje wciąż czynnie uczestniczą w propagandzie przeciwko Unii i LGBT.
Wyraźnym sygnałem, że PiS po dojściu do władzy mocniej zagra sprawami obyczajowymi było pierwsze weto Andrzeja Dudy jako prezydenta w 2015 r. Tuż po objęciu urzędu, jeszcze za rządów Platformy, Duda wyrzucił do kosza ustawę dotyczącą ułatwień w zmianie płci, którą ówczesna premier Ewa Kopacz próbowała pozyskać lewicowy elektorat przed wyborami.
„Rozwiązania przyjęte przez parlament dopuszczają m.in. wielokrotną zmianę płci metrykalnej na podstawie uproszczonych procedur oraz nie wymagają wykazania trwałości poczucia przynależności do określonej płci. Ustawa dopuszcza także zawarcie małżeństwa przez osoby tej samej płci biologicznej oraz adopcję przez takie pary dzieci” — uznał Duda.
Jednak poważne starcie zaczęło się trzy lata później, w kampanii przed wyborami samorządowymi. Ponieważ Rafał Trzaskowski — kandydat PO na włodarza Warszawy, podejrzewany przez PiS o ambicje sięgające fotela prezydenta RP — zapowiedział wprowadzenie w mieście tzw. karty LGBT, zakładającej m.in. pomoc mniejszościom i edukację w szkołach na ich temat, PiS postanowiło to wykorzystać do ataku politycznego.
Co prawda Trzaskowski wybory wyraźnie wygrał, ale PiS doszło do wniosku, że straszenie LGBT to idealna zagrywka polityczna. Kolejna kampania oparta na straszeniu LGBT była znacznie bardziej dopracowana i skuteczna, a przy tym miała kolosalne polityczne znaczenie. Wiosną 2019 r. PiS w wyborach do Parlamentu Europejskiego rozbiło w pył opozycję, która po raz pierwszy stworzyła szeroką koalicję — od PO, przez Lewicę, po PSL. Tamta kampania była wyjątkowo brutalna, a PiS korzystając z mediów rządowych i prorządowych sprowadzało kwestię praw mniejszości do adopcji dzieci przez pary homoseksualne i straszyło „seksualizacją dzieci”, sugerując, że chodzi o pedofilię.
W tym celu Kaczyński zaktualizował swe wieloletnie hasło. — Nie chodzi o żadną tolerancję, chodzi o afirmację związków jednopłciowych. Mówimy nie, szczególnie jeśli chodzi o dzieci, wara od naszych dzieci — grzmiał.
W tej samej kampanii straszył też: — Ruch LGBT i gender zagrażają naszej tożsamości, zagrażają naszemu narodowi, zagrażają polskiemu państwu.
I jeszcze: — Musimy bronić prawa do wychowania własnych dzieci. Do tego, żeby nie były seksualizowane niemal od kołyski, żeby nie wprowadzano tych programów wychowawczych, które będą degenerować.
To były straszaki skuteczne: opozycja zdecydowanie przegrała, bo odwrócili się od niej umiarkowanie konserwatywni wyborcy, np. zwolennicy PSL. Po tamtej kampanii opozycja już nigdy się nie zjednoczyła, a PiS powtórzyło swe triki kolejno w wyborach parlamentarnych w 2019 r. i prezydenckich w roku 2020 — znów z sukcesem.
W kolejnych kampaniach Kaczyński twórczo rozwijał myśl obyczajową. Krytykował wprowadzenie edukacji seksualnej do szkół. — Tak wczesną seksualizację dzieci trzeba określić jako celową demoralizację i to przeprowadzoną na zimno, po to, żeby już dziecko skoncentrować na sprawach, o których nie powinno w tym wieku myśleć — mówił Kaczyński. — Będzie to tworzenie człowieka, który myśli o swojej cielesności, a jest mało zainteresowany innymi kwestiami. Człowieka, który nie przeszkadza różnego rodzaju oligarchiom i pseudoelitom rządzić i załatwiać swoje interesy. Człowieka łatwego do manipulowania.
Wiele wskazuje, że na to, że ataki na LGBT pozbawiły prezydentury Rafała Trzaskowskiego, tym bardziej, że w kampanii Andrzej Duda z dużym zaangażowaniem tropił „ideologię LGBT” i porównywał ją do komunizmu. Była to całkowicie świadoma operacja — co pokazują e-maile wykradzione ze skrzynki Michała Dworczyka, szefa Kancelarii Premiera.
Ale był skutek uboczny takiej polityki — Kaczyński wygenerował potężny front niechęci wobec mniejszości seksualnych wśród prawicowych samorządowców, którzy poczuli takie zagrożenie tęczą, że — przy wsparciu ultrakonserwatywnych prawników z organizacji Ordo Iuris — zaczęli masowo przyjmować uchwały anty-LGBT.
Latem 2020 r. Unia zdecydowała się wkroczyć — po wstrzymaniu wypłat środków pomocowych dla kilku miast, których radni przyjęli uchwały anty-LGBT, pozostałe samorządy kontrolowane przez PiS pod naciskiem Brukseli zaczęły się stopniowo wycofywać ze swych deklaracji lub uchwały wyraźnie łagodzić.
Oczywiście, wycofywanie się z uchwał anty-LGBT to ruch taktyczny, po to, by dostać pieniądze. Linii politycznej PiS nie zmieni to o centymetr — i wciąż będzie powodować napięcia w relacjach z Unią, ponownie dowodząc fundamentalnych różnic w doktrynie PiS i unijnych pryncypiach.
Z jednej strony szef PiS jest konserwatystą i człowiekiem starej daty — dla niego religijny sztafarz jest istotny, zaś prawa mniejszości traktuje jako zagrożenie dla większości. Z drugiej strony Kaczyński zdaje sobie sprawę, że laicyzacja i liberalizacja światopoglądowa zmniejszyłaby pole do ekspansji PiS i — szerzej — całej prawicy, uderzając przy okazji w Kościół, który jest bezpośrednim zapleczem partii władzy.
A zatem sprzeciw wobec laicyzacji życia publicznego i opór przed postulatami środowisk LGBT ma nie tylko wymiar ideologiczny, ale także bardzo pragmatyczny — pielęgnując konserwatywne stosunki społeczne, oparte na dużej roli Kościoła, Kaczyński wzmacnia swoją władzę. W tym scenariuszu Unia jako nosicielka postulatów równości ze względu na religię czy orientację seksualną jest z punktu widzenia Kaczyńskiego zagrożeniem zarówno ideologicznym, jak i politycznym.
Większość napięć w relacjach z Unią wynika właśnie z faktu, że Kaczyński uznaje wyznawane przez nią wartości nie tylko za zagrożenie dla Polski, ale nade wszystko dla swej władzy.
Unia nie zaakceptuje reformy sądownictwa, o której śni Kaczyński
Tak jest też w kwestii, która doprowadziła do ostatecznego, frontalnego i ciągnącego się do dziś konfliktu dotyczącego sądownictwa. Kaczyński od zawsze miał obsesję dokonania czystek w sądach — mówił o tym wprost. Uważał III RP za patologię, a sądy miały być jej świątynią. — W poprzednim systemie awansowali ludzie o negatywnych cechach społecznych — mówił mi w wywiadzie wiosną 2016 r., tuż po objęciu władzy.
— Ale po drodze weszły do dorosłego życia dwa pokolenia Polaków — zauważałem.
— Ale przecież mamy do czynienia ze zjawiskiem resortowych dzieci. A szczególnie wyraźnie widać je właśnie w wymiarze sprawiedliwości – to zdanie Kaczyńskiego oznaczało wyrok na sędziów.
Długo cieszył się bezkarnością — Unia nie miała żadnych instrumentów, żeby na przełomie 2015 i 2016 r. powstrzymać pacyfikację Trybunału Konstytucyjnego, którego Kaczyński potrzebował, by Konstytucji nadawać własną interpretację — co twórczo robi do dziś. Dopiero po latach, w maju 2021 r., proceder wyboru do TK jego sędziów-dublerów zakwestionował Europejski Trybunał Praw Człowieka, który jednak nie jest organem UE, lecz Rady Europy.
Organy unijne przebudziły się dopiero, gdy Kaczyński ruszył na sądy z całą mocą instytucji siłowych i propagandowych państwa. Na początku 2018 r. przy pomocy TK przejął kontrolę nad Krajową Radą Sądownictwa, wybierającą kandydatów na sędziów i opiniującą sędziowskie awanse. Potem ruszył na Sąd Najwyższy, próbując usunąć krytycznych wobec działań PiS sędziów poprzez sztuczne obniżenie wieku emerytalnego. W ten sposób chciał się pozbyć m.in. ówczesnej I prezes Sądu Najwyższego Małgorzaty Gersdorf, by na czele najważniejszego sądu w Polsce postawić własnego figuranta. Swymi prawno-politycznymi wygibasami Kaczyński próbował złamać konstytucyjny zapis, że I prezes SN ma sześcioletnią kadencję — zmusił nawet Gersdorf do przekazania obowiązków.
Do tego przeorganizował Sąd Najwyższy, tworząc w nim wydzieloną organizacyjnie i finansowo faworyzowaną Izbę Dyscyplinarną, zdominowaną przez dawnych prokuratorów od Ziobry — to oni mieli ścigać sędziów. Dodatkowo rzecznicy dyscyplinarni sędziów — dobrze opłacani i ekspresowo awansowani ludzie Ziobry, a jakże — dostali do ręki szczególny instrument. To tzw. ustawa kagańcowa, która m.in. wprowadza kary wobec sędziów za kwestionowanie decyzji kontrolowanych przez PiS organów sądownictwa, głównie nominacji sędziowskich KRS (to miała być recepta na decyzje „starych” sędziów, którzy nie chcieli orzekać z sędziami wybranymi za czasów PiS i na drodze prawnej próbowali kwestionować ich status, kierując tzw. pytania prejudycjalne do Trybunału Sprawiedliwości UE).
Kaczyński chciał przeprowadzić blitzkrieg, ale do końca mu się nie udało.
Najpierw, na wniosek Komisji Europejskiej, unijny Trybunał Sprawiedliwości zablokował emerytalną czystkę w Sądzie Najwyższym. Przewidując porażkę, Kaczyński sam się z tego wcześniej wycofał i Gersdorf wróciła. Potem TSUE, na wniosek Komisji Europejskiej, wziął się za Izbę Dyscyplinarną i ustawę kagańcową. W lipcu br. unijny Trybunał najpierw nakazał zamrozić ustawę kagańcową, a potem zanegował niezależność Izby Dyscyplinarnej, domagając się jej likwidacji. Komisja Europejska podbiła stawkę, ostrzegając, że dopóki działa Izba Dyscyplinarna, rząd nie dostanie pieniędzy europejskich z Funduszu Odbudowy, przeznaczonego na pomoc krajom UE w COVID-owej rekonwalescencji.
Pieniądze skłoniły Kaczyńskiego i Morawieckiego do złożenia zapowiedzi likwidacji Izby Dyscyplinarnej. Ale ponieważ się z tym ociągają, TSUE nałożył na rząd 1 mln euro kary za każdy dzień działania Izby Dyscyplinarnej.
Wszystkie wyroki TSUE sprowadzają się do podkreślania, że niezależny od władzy wymiar sprawiedliwości jest fundamentem członkostwa w UE, a każdy sędzia może orzekać w kwestiach dotyczących wykładni prawa europejskiego — a zatem jest sędzią unijnym. To swoisty, ukształtowany zresztą w dużej mierze pod wpływem działań Kaczyńskiego immunitet europejski, który Trybunał dał polskim sędziom, chroniąc ich przed PiS. Skoro tak, to trzeba powiedzieć jasno — Kaczyński żadnej reformy sądownictwa, pisanej swymi wieloletnimi marzeniami, przed instytucjami UE nie obroni.
Z drugiej strony trudno założyć, że ze zmian w sądach zrezygnuje — to dla niego zbyt ważne. Szef PiS uważa, że nie ma żadnych sędziów unijnych, a każdy kraj członkowski może robić z sądami co chce. Biorąc to wszystko pod uwagę, widać jak fundamentalnie PiS i Unia do siebie nie pasują.
Kaczyński zarządza prawny polexit
Do czego to prowadzi, przekonaliśmy się w ostatnich tygodniach, gdy ten spór wszedł w zupełnie nową, brutalną fazę. Oto 6 października TSUE wydał kluczowy, przełomowy i dewastujący z punktu widzenia PiS wyrok. Uznał za niebyłe orzeczenia sędziów powołanych przy udziale nowej KRS — tej, którą Kaczyński przejął ponad trzy lata temu. To już co 10. polski sędzia. Uznanie tej decyzji TSUE to byłaby katastrofa z punktu widzenia wymiaru sprawiedliwości pod rządami PiS — mogłoby zostać podważonych 2,5 mln orzeczeń.
Kontrreakcja Kaczyńskiego przyszła dzień później — prezes uruchomił Trybunał Konstytucyjny. Po wcześniejszych kłopotach PiS z Trybunałem Sprawiedliwości UE, w Trybunale Przyłębskiej czekał na rozpatrzenie wniosek premiera o uznanie, że TSUE w swej interpretacji traktatów unijnych na użytek wyroków o polskich sądach wychodzi poza swoje kompetencje („ultra vires”). A zatem traktaty w interpretacji TSUE nie są nadrzędne wobec polskiej konstytucji, a szczególnie wobec orzeczeń TK o sądownictwie, które rzecz jasna konstruuje sam Kaczyński.
Przyłębska orzekła, co miała orzec, a rządowa propaganda przedstawia to orzeczenie jak uznanie wyższości polskiej Konstytucji nad prawem unijnym.
Rzecz jasna, wcale nie to chodzi — to tylko propagandowe hasło, dzięki któremu łatwiej rządowi sprzedawać wojnę z Unią swemu elektoratowi. Orzeczenie o wyższości polskiej konstytucji zapadło w 2005 r., tuż po wejściu Polski do UE. A przyjął je Trybunał Konstytucyjny pod przewodnictwem prof. Marka Safjana, znienawidzonego dziś przez PiS sędziego TSUE.
Trybunał Konstytucyjny zbudował wtedy jasną hierarchię: Konstytucja, przepisy prawa unijnego, polskie ustawy. Określił też, co trzeba zrobić, jeśli występuje konflikt między konstytucją a prawem Unii: należy zmienić Konstytucję, zmienić unijne traktaty, albo wystąpić z Unii.
W rzeczywistości Trybunał Przyłębskiej nie orzekał o wyższości konstytucji, tylko dał rządowi prawo ignorowania orzeczeń TSUE. Nie mógł tego zrobić wprost, bo TK nie ma uprawnienia do oceny zgodności orzeczeń jakiegokolwiek sądu z polską konstytucją (art. 188 jasno stwierdza, że TK orzeka w sprawach „zgodności ustaw i umów międzynarodowych z Konstytucją”). Dlatego prawo podważania orzeczeń TSUE niewygodnych dla władz ubrał w formę kontroli przepisów Traktatu o Unii Europejskiej.
„Wnioskodawca w istocie zmierzał do podważania w polskim porządku prawnym skutków prawnych konkretnych wyroków Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej” — mówił w zdaniu odrębnym sędzia TK Piotr Pszczółkowski, dawny adwokat smoleński Kaczyńskiego, który zbuntował się, bo w odróżnieniu od Przyłębskiej odmówił przyjmowania instrukcji z Nowogrodzkiej. Inny zbuntowany człowiek PiS w Trybunale, sędzia Jarosław Wyrembak, zwrócił uwagę na to, że w trakcie rozpraw żadna ze stron nie kwestionowała wyższości Konstytucji RP.
W ten sposób Kaczyński poprzez TK wyłączył Polskę spod obowiązywania kluczowej części prawa europejskiego: orzeczeń najważniejszego sądu UE, na początek w kwestii sądownictwa.
Ale właśnie to może być dopiero początek. TK Przyłębskiej wyjmując wymiar sprawiedliwości spod unijnego prawodawstwa jednocześnie otworzył bowiem furtkę do kwestionowania roli UE wobec kolejnych obszarów — sama władza może na bieżąco decydować, od czego Brukseli wara, uznając niektóre obszary za „nieprzekazane” przez Polskę Unii. — W sferach, w których się nie zgodziliśmy, żeby to zostało przejęte nawet częściowo przez Unię Europejską obowiązują tylko polskie przepisy i Unia Europejska nic do tego nie ma. I nie ma prawa się wtrącać — mówił po orzeczeniu Kaczyński. To groźba, że poza sądownictwem może zacząć kwestionować także wyroki TSUE w innych obszarach. Już się to zresztą dzieje, np. w sprawie kopalni Turów.
W tym sensie określenie, że wraz z orzeczeniem TK doszło do prawnego polexitu nie jest jedynie efektowną metaforą — Przyłębska dała Kaczyńskiemu do ręki formalny instrument do wycofywania Polski z prawnego krwiobiegu Unii. A bez prawa nie ma członkostwa w Unii. Bez prawa w ogóle nie ma Unii.
„Przyspieszenie”, „walka z układem”, „dobra zmiana” — Kaczyński od dekad chce dla siebie pełnej władzy
Wszystkie te fundamentalne niedopasowania PiS do Unii — czy też, jak kto woli, Unii do PiS — mogłyby być mimo swej dolegliwości akceptowalne dla Kaczyńskiego. Byli i są w Unii liderzy równie konserwatywni, są państwa, w których naleciałości religijne są jeszcze silniejsze — choćby Malta, gdzie obowiązuje całkowity zakaz aborcji. (Inna rzecz, że Kaczyński takie argumenty odrzuca, obsadzając PiS i Polskę w roli ostatniego bastionu chrześcijaństwa; kiedy podczas jednego z wywiadów z Kaczyńskim polemizowałem z taką tezą, wymieniając kraje UE rządzone przez chadecję, prezes odrzekł zniesmaczony: — Chadecją to byli ich poprzednicy, oni znali ryt trydencki mszy i modlili się po łacinie).
Jest jednak element ostateczny, przesądzający o tym, że Kaczyński od zawsze czuł do Unii dystans, a dziś traktuje Brukselę jak wroga. Otóż od początku lat 90. Kaczyński dążył do zasadniczej przebudowy kraju, która w zamyśle miała polegać na zburzeniu stosunków społecznych i budowie nowej hierarchii, z nim na szczycie, rzecz jasna.
Hasła tej rewolucji były różne — od „przyspieszenia” zmian przy wychodzeniu z komunizmu na początku lat 90., przez „walkę z układem” w roku 2005, na „dobrej zmianie” w roku 2015 kończąc.
W każdym z tych określeń chodziło o zburzenie zastanego porządku, unurzanie przeciwników w morzu oskarżeń o nieuczciwość, brak patriotyzmu i wysługiwanie się zagranicy.
Tak, Kaczyński od dekad chciał rewolucji i rewolucję skrupulatnie planował — przy wsparciu brata.
Gdy Polska wchodziła do Unii w 2004 r., a PiS było dopiero co poczętą partią, Kaczyńscy stanęli przed wyborem: poprzeć przystąpienie do UE, czy nie. Z ich punktu widzenia kluczowe były ograniczenia polityczne i prawne, które nakłada Unia. Uważali, że nałożenie gorsetu unijnego prawa pisanego pod ukształtowane przez dziesiątki, a czasem setki lat demokracji, uniemożliwi im w przyszłości rewolucję. Że zabetonuje stosunki społeczne i gospodarcze w Polsce, które — w ideologii Kaczyńskich — skażone były postkomunizmem. Sieci dawnych agentów komunistycznej bezpieki miały okradać państwo, korumpować sądy, osłabiać administrację i wpływać na politykę, przy okazji rzecz jasna opłacając media.
Już w 2001 r. Lech Kaczyński pytał w Sejmie: — Na jakich zasadach i w imię jakich celów mamy do Europy wchodzić? Można dokonać rozróżnienia na takich, którzy chcą wejść do Unii w imię interesów kraju jako całości, w imię interesów naszego narodu. Można sobie wyobrazić, że są tacy, którzy chcą wejść do Unii dla swoich partykularnych interesów, choćby dlatego, żeby spetryfikować pewne interesy ugruntowane w Polsce w latach 90., a wejście do Unii je niewątpliwie spetryfikuje.
Definiując tak patologicznie własne państwo, Kaczyńscy nie chcieli się zgodzić na to, by ktokolwiek zachodnimi standardami wiązał im ręce. Zachodnie standardy, wedle Kaczyńskich, miały utrwalić władzę „układu” (z tego samego zresztą powodu szef PiS ignoruje przygotowaną pod patronatem lewicy Konstytucję, uznając ją za element cementowania władzy przez postkomunistów i ich liberalnych następców).
Ostatecznie w sprawie Unii PiS się podzieliło, a sami Kaczyńscy z dużym wahaniem i bardzo ostrożnie poparli głosowanie na „tak” w unijnym referendum.
Dziś, po niemal dwóch dekadach w Unii, widać, że to jest właśnie zasadnicza oś sporu między PiS a Brukselą. Kaczyński uważa sądy za epicentrum patologii, skamielinę z czasów PRL i odmawia honorowania prawa Unii, które chroni sędziów — bo jego zdaniem to byłaby ochrona dawnych, szkodliwych patologii.
Rzecz jasna mówimy o warstwie zaklęć i mitów, w które wierzy Kaczyński. Ale jeśli te uprzedzenia doprowadziły PiS na skraj III wojny światowej z Brukselą, a sterowany przez Kaczyńskiego Trybunał Konstytucyjny wypowiedział prawne podporządkowanie unijnym regułom, znaczy to, że wszystkie poprzednie obsesje Kaczyńskiego — o Unii Niemców, Unii ateistów, Unii gejów i diabli wiedzą, jakiej jeszcze— należy traktować równie poważnie. I spodziewać się kolejnych starć.
Unia Europejska — wyimaginowana wspólnota i autorytarna szmata, która prowadzi przeciwko Polsce wojnę hybrydową
Największy kłopot w tym, że polityczno-prawnej walce z Brukselą towarzyszy zakrojona na szeroką skalę operacja zohydzania Unii. W historii stosunków zagranicznych Polski nigdy żadna władza nie mówiła tak źle o żadnej organizacji międzynarodowej, jak PiS mówi o UE.
Cały aparat państwa, cała nomenklatura zbudowana przez Kaczyńskiego pracuje nad zohydzaniem Unii.
Dla prezydenta Unia jest „wyimaginowaną wspólnotą, z której dla nas niewiele wynika”. Zbigniew Ziobro przekonuje, że Unia „prowadzi wojnę hybrydową wymierzoną w polski system prawny i demokratyczny”. Europoseł PiS Zdzisław Krasnodębski dowodzi, że Unia Europejska to „upadająca utopia”, dodając, iż „to Europejczycy dokonali rozbiorów Polski, tłumili nasze powstania narodowe”.
Minister edukacji Przemysław Czarnek, prawnik, opowiada, że „w Unii Europejskiej mamy do czynienia z potężnym deficytem demokracji, mamy do czynienia z rządami autorytarnymi, które mają za nic przepisy prawa”. Szef NBP Adam Glapiński uważa, że doskonale poradzimy sobie bez pieniędzy z Unii. A dla sędzi TK Krystyny Pawłowicz Unia to po prostu „szmata”.
Jednak wszystkich przebija Marek Suski, zaufany człowiek Kaczyńskiego: „Polska walczyła podczas II wojny światowej z okupantem niemieckim, walczyliśmy też z okupantem sowieckim. Będziemy walczyć z okupantem brukselskim. Bruksela przysyła nam namiestników, którzy mają nam Polskę doprowadzić do porządku. Rzucić nas na kolana, żebyśmy byli może landem niemieckim, a nie dumnym narodem wolnych Polaków” — mówił o sporach dotyczących sądów.
W podobnym stylu mówił o unijnym pakiecie klimatycznym, ograniczającym używanie węgla, który jest podstawą polskiej gospodarki: „Nasza gospodarka rośnie, na Zachodzie nie ma komu zbierać szparagów, nie ma komu czyścić kanalizacji, czy opiekować się starszymi ludźmi. Na Zachodzie znaleziono rozwiązanie. Trzeba było przykręcić polską gospodarkę i spowolnić nasz rozwój”.
Taka, jakby to określił sam Kaczyński, „operacja dyfamacyjna” rozpisana na głosy nie byłaby możliwa bez przyzwolenia, czy wręcz inspiracji szefa PiS. Nie w takiej partii jak Prawo i Sprawiedliwość.
Wziął w niej udział nawet premier Mateusz Morawiecki, dawny urzędnik Komitetu Integracji Europejskiej i współuczestnik negocjacji akcesyjnych, który radykalizmem próbuje ocalić posadę: „Dobrze znamy z czasów komunistycznych użycie tych pałek propagandowych: rewizjonizm, kułak, element antysocjalistyczny. Odrzucamy te pałki propagandowe, bo praworządność jest dzisiaj stosowana w Unii Europejskiej jako swego rodzaju straszak. Trzeba zastanowić się, czy to jest Unia Europejska, jakiej chcemy, jaka ma szansę przetrwać. Nie, ta UE nie miałaby szans przerwać. Unia, gdzie jest europejska oligarchia, która karze dzisiaj słabszych i wciska ich do kąta, to nie jest Unia, do której my wchodziliśmy i to nie jest Unia, która ma przed sobą przyszłość”.
Kiedy premier mówi, że „będziemy sami decydować o naszych sprawach”, to pobrzmiewa w tym echo hasło brytyjskich zwolenników brexitu: „Let’s take back control” (ang. „Odzyskajmy kontrolę”).
Wyraźną zmianę polityki PiS wobec Unii widać nie tylko po zaostrzającej się retoryce. Są tego także konkretne, polityczne oznaki. Jeszcze w 2017 r. szef PiS odcinał się od liderki francuskich nacjonalistów Marine Le Pen, która chce wyprowadzić swój kraj z Unii i pożyczała pieniądze z Moskwy na wybory. „Wszelkiego rodzaju sugestie, że my chcemy sami czy z panią Le Pen — z którą mamy tyle wspólnego mniej więcej, co z panem Putinem — wyprowadzać Polskę z UE, są po prostu oszustwem, manipulacją i niczym więcej. Każdy, kto się posługuje tego rodzaju stwierdzeniami, po prostu kłamie”.
Le Pen jeździła na Kreml i popiera politykę Putina w wielu obszarach — np. w sprawie aneksji Krymu. Mimo to latem tego roku Kaczyński podpisał z Le Pen deklarację ideową. Swój podpis pod tym dokumentem złożył także Matteo Salvini, lider włoskiej, populistycznej Ligi Północnej, także kompan Putina. Kaczyński nie jest idiotą i zna wschodnie inklinacje każdego z tych przywódców, ale odchodzą one na dalszy plan, gdy potrzeba mu sojuszników do walki z Brukselą — a Le Pen i Salvini mają na Unię identyczne poglądy, co PiS.
Kampania ataków na Unię ze strony PiS nie jest przypadkowa, nie jest wyłącznie wypadkową dwustronnych napięć, nie jest reakcją na unijną krytykę, nie przygasa, gdy jest odwilż w relacjach z Brukselą. Prowadzona jest intensywnie i konsekwentnie od objęcia władzy przez PiS — czyli już przez sześć lat.
To operacja zmiany świadomości społecznej, obliczona na powolne, długofalowe obniżanie poparcia dla członkostwa w Unii. Projekt polexitu jest niemożliwy, bo ludzie wyjdą na ulicę? Dziś tak, jutro może nie — Kaczyński pokazał, że jest w stanie przeczekać ulicę i z nią wygrać, nawet w najtrudniejszych, emocjonujących kwestiach. Tłumy broniły sądów w 2017 r. — dziś na ulicach pustki. Gigantyczne zeszłoroczne protesty miały zmusić PiS do wycofania się z antyaborcyjnego orzeczenia Trybunału Przyłębskiej — nie ma po nich śladu, Kaczyński nie musiał nawet osłabiać decyzji TK, mimo że miał na wszelki wypadek przygotowaną ustawę.
Czy wyjdziemy na ulicę w obronie Unii? A po ilu dniach z ulic zejdziemy? Tak jak PiS wywołał apatię swych przeciwników w sprawie sądów i aborcji, tak teraz robi w sprawie Unii. Biorąc pod uwagę euroentuzjazm Polaków, operacja rozkochiwania nas w polexicie jest najtrudniejsza, dlatego wymaga długotrwałego, systematycznego użycia werbalnej przemocy. Pożytecznymi narzędziami w tej operacji są nacjonaliści Roberta Bąkiewicza, których rząd w dyskrecji finansuje milionami publicznych złotych.
Skutkiem rządów PiS już jest sukces Konfederacji. Formacja antyunijnych liberałów Korwin-Mikkego i narodowców Bosaka ma ugruntowane poparcie na poziomie 7-9 proc. Jeszcze parę lat temu narodowcy i korwinowcy walczyli dzielnie o dobicie do 2 proc. w wyborach. Kaczyński jest ojcem chrzestnym Konfederacji — i może w przyszłości wciągnąć ją do rządzenia, tak jak kiedyś Samoobronę i LPR.
Dla Kaczyńskiego Unia to bankomat. Co się stanie, kiedy zabraknie dla nas gotówki?
Zreasumujmy. Unia nie jest dla Kaczyńskiego żadnym cywilizacyjnym ani geopolitycznym wyborem. Jest związkiem gospodarczym, sterowanym przez najsilniejszy gospodarczo kraj Europy. Próbuje dewastować sferę wartości i zagraża jego władzy.
W scenariuszu rozwodu z Brukselą wciąż brakuje jednego elementu: nie zgadza się kasa. Przez 16 lat obecności w UE Polska otrzymała na czysto 130 mld euro. Nasz PKB urósł w tym czasie ponad dwukrotnie.
Kaczyński zdaje sobie sprawę z wagi unijnych pieniędzy. To logiczne, skoro dla niego Unia to głównie bankomat. — To najkrótsza droga do tego, by uzyskać równość [wobec krajów Zachodu], jeśli chodzi o poziom życia — mówił na konwencji PiS przed wyborami samorządowymi w 2018 r.
Dopóki Polska jest biorcą netto unijnej pomocy — funduszy regionalnych, dopłat bezpośrednich, czy programów społecznych — Kaczyński nie ma żadnego interesu, by z Unii wychodzić. Walczyć z Unią będzie, straszyć poszerzeniem prawnego polexitu — także. Ale wyjście z Unii w żaden sposób mu się nie kalkuluje, bo straciłby pokaźne środki, którymi m.in. buduje swoje poparcie.
Sytuacja może się jednak zmienić już niedługo — gdy Unia zacznie prace nad kolejnym 7-letnim budżetem, który wejdzie w życie w 2028 r. Prace te ruszą zapewne około 2025 r., potencjalnie w połowie kolejnej kadencji polskich rządów. Do tego czasu poziom życia w Polsce względem UE może się wyrównać i stracimy prawo do hojnych wypłat (a w tej chwili jesteśmy największym beneficjentem pomocy UE). Kaczyński przewiduje, że staniemy się płatnikami netto w latach 2029-2031 r., a zatem właśnie podczas realizacji kolejnego budżetu UE.
Zresztą kolejny budżet Unii sam z siebie może być mniejszy. Precedens już jest — bo kraje członkowskie podczas negocjowania obecnego budżetu 2021-2027 przycięły swe wpłaty.
W dodatku nawet te zmniejszone środki mogą być zagrożone, jeśli Komisja Europejska zastosuje wprowadzoną pod wpływem działań Kaczyńskiego i Orbana zasadę „pieniądze za praworządność” — umożliwia ona wstrzymanie wypłaty środków krajowi, który narusza zasady państwa prawa.
W tej chwili przed TSUE toczy się proces z powództwa Polski i Węgier — Kaczyńskiemu i Orbanowi chodzi o zakazanie stosowania klauzuli „pieniądze za praworządność”. Biorąc jednak pod uwagę doświadczenia PiS z unijnym Trybunałem, wygrana jest mało prawdopodobna. A jeśli TSUE ugruntuje warunkowość wypłaty pieniędzy budżetowych, to Kaczyński zyska dodatkowy argument do polexitu. Wszak wtedy właściwie żadna złotówka nie będzie pewna, co dodatkowo obniża atrakcyjność finansową członkostwa w UE.
— Nikt nie ma złudzeń, że my się czemukolwiek podporządkujemy. Jeśli ktoś liczy, że my pod groźbą odebrania środków zmienimy naszą politykę, to się myli — to buńczuczne zdanie z Kaczyńskiego nie jest oczywiście krystaliczną prawdą, bo PiS pod naciskiem finansowym właśnie się powoli wycofuje ze zmian w sądach. Ale usankcjonowanie zasady „pieniądze za praworządność” Kaczyński uzna za próbę założenia mu kagańca, a to może go zradykalizować jeszcze bardziej.
Może prezes się zmieni. A jeśli nie?
Rzecz jasna, w scenariuszu polexitu jest wiele niewiadomych. Najważniejsze są dwie. Po pierwsze, zdolność PiS do utrzymania władzy po kolejnych wyborach, samodzielnie lub w koalicji. Kaczyński rozgląda się już po scenie politycznej, sonduje pragmatycznie prounijne PSL, ale nie da się wykluczyć koalicji z wrogą Unii Konfederacją — wszak rządząc w pierwszych latach członkostwa, PiS tworzył rząd z eurosceptyczną Samoobroną i antyunijną Ligą Polskich Rodzin.
Po drugie, niewiadomą jest stan zdrowia Kaczyńskiego. Tylko on ma w sobie tyle politycznej siły i taką władzę nad prawicowym obozem, że może się pokusić o próbę wyprowadzenia Polski z Unii.
A jeśli PiS po wyborach będzie rządzić samodzielnie lub z Konfederacją? Jeśli Kaczyński przezwycięży niedoskonałości zdrowotne i będzie rączym 80-latkiem? Oczywiście, może się okazać, że życzliwiej spojrzy na Niemców i gejów, że poprze unijną neutralność religijną, a nawet da wolność sędziom. A co, jeśli nie?
„Jeśli spojrzeć na Europę realistycznie, dostrzegając, jakie tam funkcjonują mechanizmy nacisków, także przekupstwa, swego rodzaju korupcji, to w imię czego mamy na to się zgadzać? Mało mieliśmy hegemonii w ciągu ostatnich przynajmniej 270 czy 280 lat naszej historii? Są tacy Polacy, a może użyję właściwszego słowa, Polaczkowie, którzy twierdzą, że polskie sprawy można załatwić z zewnątrz, że my się źle rządzimy. Ale to jest wyraz braku godności i skrajnej głupoty”.