Unia spowalnia niszczenie państwa prawa w Polsce. Ale brak jej narzędzi, a czasem determinacji, by mocniej wcisnąć hamulec. Reguła „fundusze za praworządność” też będzie ułomna.
Komisja Europejska już w grudniu 2017 r. wszczęła postępowanie z art. 7 wobec Polski, nazywane jeszcze wówczas „opcją nuklearną”. Z kolei w lipcu 2018 r. podjęła postępowanie przeciwnaruszeniowe (z finałem w TSUE) w sprawie czystki emerytalnej w Sądzie Najwyższym. Z sukcesem rozpychając dotychczasową interpretację traktatów, broniła niezawisłości sędziów krajowych jako unijnych, czyli zasługujących na ochronę UE.
Sporom o praworządność towarzyszyło dziesięć rezolucji o Polsce, a także trwające od ponad dwóch lat przymiarki do wprowadzenia zasady „fundusze za praworządność”. Straty wizerunkowe są ogromne, a jednocześnie – jak to ujęła wiceszefowa Komisji Vera Jourova – autorom traktatów najwyraźniej zabrakło wyobraźni przy tworzeniu przepisów o obronie państwa prawa.
Postępowanie, czyli grillowanie z art. 7
Niemiecka prezydencja wprowadziła do programu dzisiejszej Rady UE informację o Polsce i Węgrzech w kontekście art. 7, ale ta procedura polega już głównie na próbach zawstydzania i presji politycznej, jak się okazało, raczej nieskutecznych. Do sięgnięcia po sankcje (jedną z opcji jest zawieszenie prawa głosu) trzeba by jednomyślnej zgody pozostałych krajów UE, a to nieosiągalne. I to nie tylko ze względu na wzajemne wetowanie takich wniosków przez Warszawę i Budapeszt, bo takiej eskalacji byłaby przeciwna także spora grupa innych państw. Co więcej, obecnie w Radzie UE nie byłoby pewnie nawet większości 22 z 27 krajów, by oficjalnie stwierdzić „istnienie wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia praworządności” przez Polskę, a to jeden z etapów art. 7.
Radzie UE pozostaje zatem dalsze polityczne grillowanie za pomocą debat lub formalnych „wysłuchań” ministra Konrada Szymańskiego, choć – jak zapewniają nasi rozmówcy – jednocześnie nie ma mowy o zakończeniu postępowania z art. 7 bez dużych ustępstw ze strony Warszawy. Szkopuł w tym, że w Brukseli doszło już do pewnej „normalizacji” atmosfery. Wzmacnia to geografia – niemal cała Europa Środkowo-Wschodnia zawiera „sojusz milczenia” i nie wypowiada się o Polsce, a to już od dość dawna krępuje Zachód, który nie chce zaogniać relacji z unijnym Wschodem.
Niemniej art. 7 i niewywołujące skutków prawnych rezolucje Parlamentu Europejskiego pozostają ważnym wsparciem dla Komisji Europejskiej jako „strażniczki traktatów”. Unia przy całej swej specyfice pozostaje bowiem organizacją międzynarodową, jej instytucje potrzebują ciągłej legitymizacji, którą w przypadku działań Komisji wzmacnia postępowanie w Radzie UE oraz europosłowie ponaglający do obrony praworządności m.in. za pomocą postępowań przeciwnaruszeniowych. Te zaś prowadzą do skarg do TSUE i ewentualnych kar finansowych.
Warszawa „testuje” Ursulę von der Leyen
W sprawie postępowań przeciwnaruszeniowych, które najczęściej dotyczą nie praworządności, lecz „normalnych” dziedzin prawa unijnego (takich jak VAT czy gospodarka odpadami), w Brukseli nie ma automatyzmu. Komisja – to polityczny wymiar tej „egzekutywy” – uznaniowo decyduje, czy, kiedy i w jakim tempie je prowadzić. Na ponowną wyborczą wygraną PiS jesienią 2019 r. nałożył się początek nowej kadencji KE i jej szefowej Ursuli von der Leyen. Bruksela podjęła więc próbę odprężenia w relacjach z Warszawą. Polska nadużyła zaufania dość szybko poprzez „ustawę kagańcową”. Po pewnej zwłoce Komisja wszczęła w odpowiedzi postępowanie przeciwnaruszeniowe. Jak jednak ocenia w rozmowie z nami jeden z wysokich urzędników, Warszawa wciąż „testuje” von der Leyen.
Najtwardszym narzędziem Unii w kwestii praworządności jest teraz Trybunał Sprawiedliwości UE, gdzie odbyły się dziś dwie rozprawy w sprawie pytań prejudycjalnych o powoływanie sędziów Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw oraz Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Ale choć w Brukseli za przekroczenie czerwonej linii uchodzi jednoznaczne i jawne nieprzestrzeganie wyroków TSUE, to nie wiadomo, czy Komisja rychło zdecyduje się skierować do TSUE prośbę o karę dla Polski za niepełne zamrożenie Izby Dyscyplinarnej (takie zabezpieczenie nałożono). Otoczenie von der Leyen nie chce eskalacji, więc namyśla się w tej sprawie już od kilkunastu tygodni.
Uchwały o „strefach wolnych od ideologii LGBT” wywołały w Unii poruszenie bodaj większe od ataków na wymiar sprawiedliwości, a Komisja Europejska z tego powodu już odrzuciła wnioski paru polskich miast o – co prawda bardzo niewielkie jak na unijny budżet – dotacje z programu „partnerstwa miast”. Także w przyszłości dyskryminacja może być uznana za powód wstrzymania różnych wypłat. Prawnicy KE nie są na razie gotowi uznać z góry uchwał o „strefach wolnych” za powód do odrzucenia wniosków o pieniądze z polityki spójności. Dużych funduszów ma bowiem dotyczyć reguła „pieniądze za praworządność”, na którą ogólnie i na poziomie politycznym zgodził się lipcowy szczyt.
„Pieniądze za praworządność”. Przeciąganie liny
Teraz szczegółowe rozporządzenie wiążące wypłaty od 2021 r. z regułami państwa prawa musi uzgodnić Parlament Europejski oraz unijne rządy w Radzie UE. Mimo formalnej zasady większościowej Rada UE musi tu szukać jednomyślności, a Polska i Węgry już ostrzegły, że są gotowe walczyć o rozwodnienie rozporządzenia za pomocą groźby zablokowania Funduszu Odbudowy. Mają taką możliwość.
Niemiecka prezydencja zamierza w przyszłym tygodniu przedłożyć propozycję w sprawie rozporządzenia, ale w Unii szykuje się przeciąganie liny między Parlamentem Europejskim, żądającym wzmocnienia zasady „pieniądze za praworządność”, oraz Radą UE, skazaną na poszukiwanie konsensusu, osłabiającego projekt m.in. przez ograniczenie go do naruszeń praworządności z bardzo bezpośrednim wpływem na zarządzanie unijnymi pieniędzmi.
Na razie europosłowie są bardzo stanowczy, ale zwłaszcza ci z unijnego Południa będą z czasem czuć rosnącą presję swych rządów i wyborców, czekających na wsparcie z Funduszu Odbudowy. Którego start jest uzależniony m.in. od zgody polskiego Sejmu.
TOMASZ BIELECKI Z BRUKSELI