Aby ujrzeć rzecz w jej właściwym wymiarze, warto zobaczyć ją w kontekście. Oto przez trzy miesiące na akceptację czekał ambasador Republiki Federalnej Niemiec Arndt Freytag von Loringhoven. Konwencja wiedeńska o stosunkach dyplomatycznych mówi o agrément w art. 4.: „1. Państwo wysyłające powinno się upewnić, że osoba, którą zamierza akredytować jako szefa misji w państwie przyjmującym, otrzymała agrément tego państwa. 2. Państwo przyjmujące nie jest zobowiązane do podania państwu wysyłającemu przyczyn odmowy agrément”. Oczekiwania na agrément przez trzy miesiące to o wiele dłużej niż zwykle w przypadku krajów, z którymi mamy normalne, a nawet bliskie relacje. Przyznał to poniekąd nowy szef MSZ, pan minister Zbigniew Rau: „Może rzeczy dość długo się przeciągały, ale takie rzeczy się zdarzają” – powiedział. Sęk w tym, że ekstremalnie rzadko.
Były już minister Jacek Czaputowicz w TVN 24 stwierdził: „Według mego rozumienia funkcjonowania dyplomacji jest to dziwne. W czasie minionych 20 lat nie zdarzyło się, aby Polska nie udzieliła agrément jakiemukolwiek ambasadorowi – czy to z Rosji, Chin, czy Korei Północnej, nie mówiąc już o państwach przyjaznych, członkach UE i NATO”.
Media zainteresowały się sprawą – zwłaszcza że ze strony władz nie było słowa wyjaśnienia. Najczęściej przewijającą się wersją była ta, że problemem był życiorys – ale nie ambasadora, lecz jego ojca, który w czasie II wojny światowej był adiutantem w kwaterze Hitlera, a po wojnie – inspektorem Bundeswehry. Gdyby tak było faktycznie, byłby to fatalny przykład rozciągania odpowiedzialności za czyny rodziców na dzieci. Możliwe, że czołganie ambasadora von Loringhovena miało być specyficzną odpowiedzią na to, co rządzący interpretują jako nieprzyjazne gesty Niemiec (lub raczej „niemieckich mediów”) wobec własnego rządu – oraz na oczekiwania części wyborców PiS, podzielających germanofobiczny sentyment. Tak czy owak to niestandardowa taktyka wobec ambasadora państwa, z którym miewamy sprzeczne interesy, ale który jest dla nas arcyważnym partnerem.
A teraz kontekst: ambasador Georgette Mosbacher po raz kolejny w sposób już właściwie całkowicie otwarty postanowiła wmieszać się za pomocą Twittera w nasze wewnętrzne sprawy, stawiając do pionu (choć bez nazwiska) poseł Lichocką i PiS w kwestii „dekoncentracji” mediów. Nie ma tutaj znaczenia, że jestem wobec tego pomysłu rządzących skrajnie krytyczny. To, co wyczynia pani Mosbacher, dawno przekroczyło granice pełnienia zwykłej misji dyplomatycznej. Czy pani Mosbacher została choć raz wezwana do MSZ w celu złożenia wyjaśnień? Oczywiście – nie. Wyjaśniam, że to najłagodniejszy środek dyplomatyczny.
Mógłbym nawet uwierzyć, że działaniem wobec nowego ambasadora Niemiec Polska próbowała wpoić Berlinowi większą wrażliwość na ważne dla nas sprawy historyczne, gdyby nie to, że dzieje się to w kontekście bezkarnych i przyjmowanych milczeniem przez rząd coraz bardziej skandalicznych połajanek ze strony pani ambasador Mosbacher.
Tu pobrzękiwanie szabelką, a tam – na kolanach?
Łukasz Warzecha