Stoimy wobec wyjątkowej szansy zaprezentowania feministkom katolickiej moralności, najlepszego remedium na zjawiska, z którymi chcą walczyć. Być może uznają, że warto wziąć Kościół za sojusznika w walce z tym wszystkim, co sprowadza kobiety do roli obiektu seksualnego.
Czwartek, 5 października, otworzył zupełnie nową epokę. Tego dnia w Hollywood rozpoczął się zmierzch bożyszcz, by zacytować tytuł słynnej pracy Fryderyka Nietzschego. Ale to, co się stało w efekcie publikacji „The New York Timesa” o „niewłaściwym zachowaniu seksualnym” jednego z najpotężniejszych ludzi branży filmowej Harveya Weinsteina, daleko wykracza poza życie celebrytów, poza Hollywood, poza show-biznes. Po publikacji „NYT” odwagi nabrały kobiety molestowane seksualnie przez Weinsteina, ale zaczęły też się ujawniać osoby, które w przeszłości padły ofiarą innych znanych mężczyzn.
Od dwóch miesięcy, w efekcie internetowej akcji #metoo (ang. ja też), a ściślej w efekcie ujawnienia się zastępów pokrzywdzonych, w każdym kraju Zachodu upadają większe i mniejsze gwiazdy. Są wśród nich aktorzy, muzycy, pisarze, dziennikarze i politycy. Na fali internetowej akcji tysiące kobiet zdecydowało się opowiedzieć o swojej krzywdzie, jakiej doznały z powodu nagabywania, molestowania, a niekiedy także gwałtów ze strony tych, których zalicza się do możnych tego świata.
Wyzwolone zwierzę
Na pierwszy rzut oka rewolucja pożerająca kolejne sławy jest triumfem feminizmu i lewicy, która od lat walczyła z prawdziwym lub wydumanym seksizmem, dominacją mężczyzn nad kobietami w różnych sferach, od kultury przez politykę po zwykłe codzienne relacje między dwojgiem ludzi. Feministki kolejnych fal tego ruchu od lat starają się walczyć z patriarchatem, doszukując się w obyczajach, religii, systemie politycznym przejawów opresji ze strony rodzaju męskiego. Sęk w tym, że najwięcej ofiar afera, którą zapoczątkowało ujawnienie nagannych zachowań Weinsteina, zebrała nie w sferach bigoteryjnej prawicy czy oskarżanej przez lewicę o hipokryzję sferze konserwatywnej, lecz właśnie po stronie postępowej. Nie chodzi tu jednak o to, by się licytować, czy nagannych zachowań seksualnych jest więcej po prawej czy po lewej stronie. Molestowanie, gwałty nie znają poglądów politycznych ani światopoglądu, są tak samo oburzające, gdy dokonują ich ludzie prawicy, lewicy czy centrum. Ważne jest co innego. Otóż być może cała ta afera może doprowadzić do kompromitacji idee stojące za rewolucją seksualną, która święci triumfy począwszy od wiosny 1968 r.
Bunt przeciwko staremu porządkowi, który przetoczył się wówczas przez cały Zachód od Niemiec po Zachodnie Wybrzeże USA, ba, miał nawet swoje wersje w krajach komunistycznych, wyraził się w odrzuceniu starych obyczajów. Odurzeni nie tylko LSD i konopiami indyjskimi, ale również psychoanalizą Zygmunta Freuda, powojennym odczytaniem dzieł Karola Marksa i zwulgaryzowaną wersją filozofii Fryderyka Nietzschego rewolucjoniści z sześćdziesiątego ósmego złożyli nowym pokoleniom wielką obietnicę: lęków, frustracji, kompleksów i właściwie wszelkich nieszczęść można się pozbyć, kończąc z tłumieniem seksualnych popędów. Tłumaczyli, że kultura, religia czy klasyczna polityka to nic innego, jak tylko szkodliwa próba wtłoczenia człowieczych żywiołów w normy i standardy.
Wyzwolenie seksu z okowów obyczaju, tradycji czy dotychczasowej etyki przyniesie nie tylko mnóstwo przyjemności, ale też powszechną szczęśliwość. Wyzwolenie seksualności miało wyzwolić człowieka, który miał się odtąd bez niepotrzebnych lęków i niepokojów oddawać zmysłowym przyjemnościom.
Pytanie tylko, czy powszechne wyzwolenie seksualne doprowadziło do wyzwolenia czy raczej do powtórnego zezwierzęcenia człowieka. Klasyczna filozofia, ale też oparta na klasyce religia chrześcijańska przekonywały, że sensem człowieczeństwa jest opanowanie ludzkich żądz i popędów przez rozum. Rewolucja seksualna, odwracając ten porządek, postawiła na to, co w człowieku zwierzęce.
Ujawnione przez akcję #metoo przedmiotowe traktowanie kobiet przez wielu mężczyzn nie jest więc jakimś wynaturzeniem tej nowej kultury, tylko jej oczywistą konsekwencją. Za rewolucją zapoczątkowaną w maju 1968 r. szła bowiem nie tylko niespotykana rewolucja pornograficzna, ale też powszechna seksualizacja sfery publicznej. Seks pojawiał się zarówno w sztuce, filmie, jak i w reklamach, wszędzie; działo się to na zasadzie sprzężenia zwrotnego – powszechne pobudzanie pożądania musiało wywołać reakcję w postaci potrzeby kolejnych bodźców itd. Do tego trzeba doliczyć całą branżę przestępczą czerpiącą zyski z nierządu, handlu kobietami czy wręcz współczesnego niewolnictwa seksualnego kobiet.
Rewolucja, która miała dać wolność w czerpaniu przyjemności ze zmysłowych uciech, nagle wprowadziła coś w rodzaju seksualnego przymusu – cała rzeczywistość przesiąknięta płciowością mówiła: jeśli w tym nie chcesz uczestniczyć, jesteś nie na czasie, jesteś z innej epoki. Teraźniejszość, przyszłość potrzebują jeszcze więcej wyzwolonego, radosnego i niezobowiązującego seksu.
Duch rewolucji przesiąknął również do Kościoła. Na kilka lat przed Soborem Watykańskim II rozpoczęła się w nim burzliwa dyskusja na temat sztucznej regulacji poczęć. Powołano specjalną komisję, a papież Jan XIII temat ten zamierzał poruszyć podczas obrad soborowych. Prawdziwy ferment przyszedł w 1966 r. Komisja papieska stwierdziła, że „odpowiedzialne rodzicielstwo” oznacza stosowanie środków antykoncepcyjnych. Uznano, że te małżeństwa, które już posiadają potomstwo, mogą się zabezpieczać przed kolejną ciążą. Oznaczało to po prostu odejście od moralnego wymogu otwarcia się małżonków na dar życia. Głos mniejszości, która podkreślała, że antykoncepcja jest złem, zlekceważono.
Kiedy w lipcu 1968 r. papież Paweł VI opublikował encyklikę „Humanae vitae”, w której zdecydowanie sprzeciwił się antykoncepcji i podtrzymał dotychczasowe stanowisko Kościoła w odniesieniu do regulacji poczęć, ogromna część postępowych biskupów odcięła się od jego poglądu. Napięcie w łonie Kościoła dotyczące obyczajowości seksualnej trwa zresztą do dzisiaj, gdy różne kościelne kręgi spierają się o to, jak interpretować słowa papieża Franciszka dotyczące pragnienia uczestnictwa w sakramentach osób rozwiedzionych żyjących w ponownych związkach.
Ale to już zupełnie inny temat.
Panom w to graj
Akcja #metoo paradoksalnie ujawniła, że po wyzwoleniu z oków kultury czy religii doszło po prostu do powszechnego zdziczenia obyczajów. Znamienici przedstawiciele świata lewicy – w Polsce te przykłady są zbyt dobrze znane, by je tutaj opisywać – po kawiarnianych dyskusjach na temat gender, równouprawnienia i konieczności dobicia resztek patriarchalnej kultury okazywali się zwykłymi samcami, którym rewolucja seksualna ułatwiła realizację ich pożądań. Po obaleniu religii i kultury, które starały się sferę seksualności uporządkować, a więc podporządkować to, co zwierzęce, temu, co ludzkie, człowiek okazał się przede wszystkim zwierzęciem. Internetowa fala wyznań ofiar niewłaściwego zachowania seksualnego pokazała, że jednostki mające jakąkolwiek przewagę nad partnerkami – czy to siłę fizyczną, czy to zamożność (bogacze), czy status społeczny (celebryci) – po prostu wykorzystywały uprzywilejowaną pozycję do tego, by realizować swe seksualne pragnienia.
Mało tego, bardzo często okazało się, że pod pozorem praw kobiet, pod pozorem działań, które miały dać kobietom wolność, mężczyzna osiągał jeszcze bardziej uprzywilejowaną pozycję. Antykoncepcja z jednej strony wyzwala kobiety z biologicznej determinacji, a seks z kontekstu prokreacyjnego. Tyle tylko, że głównymi beneficjentami stali się właśnie mężczyźni, którzy odtąd zupełnie nie musieli się przejmować dalszym losem partnerek. Przekonanie o tym, że seks był „bezpieczny”, a więc nie kończył się poczęciem dziecka, dawało im wielką swobodę i uwalniało nie tylko od poczucia odpowiedzialności za potomstwo, ale też długofalowo za kobietę.
Identyczna sytuacja jest z aborcją. Tylko pozornie kobieta usuwająca niechcianą ciążę korzysta z pełni swoich praw. W rzeczywistości przewaga jest po stronie mężczyzny, który nie musi się przejmować konsekwencjami swoich zachowań seksualnych, gdyż zawsze jest w odwodzie aborcja jako rozwiązanie awaryjne.
Już kilka lat temu daleki chrześcijańskim konserwatystom pisarz Michel Houellebecq w swej ponurej powieści „Cząstki elementarne” opisał konsekwencje niespełnionej obietnicy rewolucji seksualnej. Zamiast powszechnej szczęśliwości – zdaje się mówić na kartach tej powieści francuski literat – mamy raczej epidemię seksualnych dewiacji, z którymi nie potrafimy sobie poradzić. Samotne jednostki w zatomizowanych społeczeństwach nie potrafią już zawiązywać relacji, choć muszą próbować to robić, by móc realizować swoje żądze.
Gdzie ta odwaga
Gotowi jesteśmy więc postawić tezę, że akcja #metoo jest wielkim aktem oskarżenia pod adresem niespełnionej obietnicy złożonej podczas rewolucji seksualnej końca lat 60. Rzeczywistość przyznała rację krytykom tejże rewolucji – krytyczne opinie płynęły ze strony chrześcijańskiej, a szczególnie Kościoła katolickiego.
Warto przy tym zauważyć, że np. arcybiskup Wiednia kard. Christoph Schönborn w 2008 r. uznał, że negacja encykliki „Humanae vitae” Pawła VI przyczyniła się do kryzysu demograficznego w Europie. Na spotkaniu z członkami Drogi Neokatechumenalnej austriacki purpurat mówił wręcz, że „Paweł VI miał rację, że życie jest wielkim darem Boga i że »tak« dla życia jest warunkiem rzeczywistego życia, jest niezbędnym warunkiem dla żywej Europy”. – Ale my, biskupi, zamknięci za drzwiami ze strachu, z obawy nie przed Żydami, ale przed prasą, z obawy przed niezrozumieniem przez naszych wiernych, nie mieliśmy odwagi! W Austrii mieliśmy deklarację z Mariatrost, tak jak w Niemczech była deklaracja z Königstein. I to osłabiło sens życia w ludzie bożym, to odebrało odwagę otwierania się na życie – stwierdzał kard. Schönborn. – Kiedy nadeszła fala aborcji, Kościół był osłabiony, ponieważ nie nauczył się tej odwagi oporu, jaką widzieliśmy w Krakowie, a którą Jan Paweł II pokazywał podczas całego swojego pontyfikatu. Tej odwagi, by powiedzieć „tak” Bogu, Jezusowi, również za cenę bycia pogardzanym. My byliśmy za zamkniętymi drzwiami ze strachu. Myślę, że chociaż nie byliśmy biskupami w tamtych latach, to jednak musimy żałować za ten grzech europejskiego episkopatu. Musimy żałować za to, że episkopat nie miał odwagi, by z mocą wspierać Pawła VI, ponieważ dzisiaj nosimy wszyscy w naszych Kościołach, w naszych diecezjach ciężar konsekwencji tego grzechu – podkreślał.
W wypowiedzi kard. Schönborna pojawił się Jan Paweł II i jego „odwaga oporu”. To właśnie z Krakowa i za pośrednictwem kard. Wojtyły, ówczesnego metropolity krakowskiego, w latach 60. poszedł sygnał do Pawła VI, by stać na straży doktryny Kościoła. I to Wojtyła – już jako Jan Paweł II – był bodaj jedynym jak dotąd papieżem, który nie bał się mówić o pięknie seksualnie zróżnicowanego ciała. To on przez całe lata usiłował wyjaśnić, że wzajemne należenie osób do siebie – poprzez sakrament małżeństwa – zobowiązuje je do odpowiedniego postępowania wobec siebie oraz wobec innych. „Ten, kto nie należy do nikogo, nie »czuje się« zobowiązany do niczego. Człowiek niezwiązany nie odradza się. Zapomina bowiem, że jest naturus. Żyje według zasady: rób co chcesz! Żyje pod dyktando swawoli. Komercjalizuje miłość, wiarę, nadzieję. Sprzedaje swoją wolność i próbuje kupić cudzą” – tłumaczył punkt widzenia Jana Pawła II jego uczeń prof. Stanisław Grygiel.
Jeśli więc dziś chcemy zatrzymać zjawiska, które potępione zostały w akcji #metoo, może czas najwyższy na refleksję nad katolickim nauczaniem moralnym w dziedzinie seksualności, w którym zarówno molestowanie, nagabywanie, jak i gwałt są potępione, ponieważ podważają podmiotowość człowieka? Bo właśnie podmiotowość jest podstawową kategorią katolickiej etyki seksualnej.
Mężczyzna i kobieta są w myśli katolickiej przede wszystkim osobami, a więc podmiotami moralnymi.
Kościół uczy, że seksualność jest czymś pięknym, lecz dba o to, by nie wymknęła się ona z pewnych ram, które sprawią, że osoba stanie się zakładnikiem swojego (lub cudzego) ciała. I na pewno trzeba tu wrócić do nauczania Jana Pawła II – do cyklu katechez poświęconych tzw. teologii ciała, w których polski papież przedstawił spójną katolicką wizję ludzkiej płciowości i małżeństwa. Papież zaczął je wygłaszać w listopadzie 1979 r., a skończył w listopadzie pięć lat później. Amerykański biograf George Weigel powie kilka lat później: „Kościół i świat będą już na dobre w XXI wieku, a może nawet jeszcze dalej, zanim teologia katolicka w pełni przyswoi sobie zawartość owych 130 katechez wygłoszonych podczas audiencji generalnych. Jeśli teologia ciała zostanie potraktowana tak poważnie, jak na to zasługuje, może się okazać przełomowym momentem w wypędzaniu z katolickiej teologii moralnej manichejskiego demona wraz z jego deprecjonowaniem płciowości człowieka. Niewielu teologów moralnych równie poważnie jak Jan Paweł II potraktowało nasze bycie co do ciała mężczyzną i kobietą. Niewielu odważyło się posunąć katolicką intuicję sakramentalną – niewidzialne postrzegane poprzez widzialne, niezwykłe jako bliskie zwykłego – tak daleko, jak czyni to Jan Paweł II, nauczając, że pełna oddania miłość seksualna jest obrazem wewnętrznego życia Boga. Niewielu odważyło się powiedzieć światu tak otwarcie: »Seksualność człowieka to coś znacznie większego, niż się wam wydaje«”.
Teologiczna bomba
Stoimy więc wobec wyjątkowej szansy zaprezentowania feministkom katolickiej moralności, najlepszego remedium na zjawiska, z którymi chcą walczyć. Być może uznają, że warto wziąć Kościół za sojusznika w walce z tym wszystkim, co sprowadza kobiety do roli obiektu seksualnego, a więc pornografię, seksualizację, prostytucję itp. Jeśli feministkom zależy na poprawie losu kobiet, powinny tę propozycję przemyśleć na poważnie. I warto popatrzeć na wszystkie ograniczenia, które narzuca nauczanie Kościoła, właśnie jak na metody zapewnienia bezpieczeństwa, praw i podmiotowości kobiet.
Może więc warto przypomnieć inny dokument Jana Pawła II z 1995 r., gdy w liście do kobiet na konferencję ONZ poświęconą ich sytuacji pisał: „Nadeszła pora, by z odwagą, jakiej wymaga pamięć i ze szczerym poczuciem odpowiedzialności popatrzyć na długie dzieje ludzkości, w które kobiety wniosły wkład nie mniejszy niż mężczyźni, a w większości przypadków w warunkach o wiele trudniejszych. Myślę w szczególności o kobietach, które umiłowały kulturę i sztukę oraz im się poświęciły, mimo niesprzyjających warunków, często pozbawione jednakowego dostępu do oświaty, niedoceniane, narażone na niezrozumienie, a nawet na brak uznania ich wkładu intelektualnego”.
O teologii ciała Jana Pawła II przywołany już George Weigel mówił, że stanowi ona „coś w rodzaju teologicznej bomby zegarowej, która wybuchnie z dramatycznymi konsekwencjami w trzecim tysiącleciu Kościoła”. „Gdy się to stanie, być może w wieku XXI teologię ciała uzna się za moment przełomowy nie tylko w teologii katolickiej, ale również w historii myśli nowożytnej” – stwierdzał papieski biograf.
Wydaje się, że zapalnik tej bomby powoli się tli. ©?
—TOMASZ KRZYŻAK, MICHAŁ SZUŁDRZYŃSKI