W ostatnich miesiącach w armii doszło do szeregu tragicznych wypadków z udziałem żołnierzy. Jedni stracili życie, inni zdrowie, są też tacy, którzy tylko szczęściu zawdzięczają to, że skończyło się na strachu. – Używamy amunicji tak złej jakości, że jest dla nas większym zagrożeniem niż hipotetyczny przeciwnik – przyznaje w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” jeden z żołnierzy.
Gazeta wylicza poważne wypadki, do których doszło w armii w ostatnich miesiącach. W listopadzie trzech żołnierzy zostało rannych, gdy pocisk wybuchł tuż po wystrzale z granatnika, we wrześniu na Bałtyku żołnierz-ratownik zabił się na miejscu, gdy spadł na pokład okrętu podczas manewrów Marynarki Wojennej, w maju w Nowej Dębie trzej wojskowi stracili przytomność, gdy zatruli się spalinami w czołgu. Ci ostatni żyją tylko dlatego, że na czas odnalazł ich kolega. A to tylko kilka przykładów z ostatnich dwóch lat.
Czynni żołnierze nie chcą się wypowiadać pod nazwiskiem o serii tragicznych wypadków, gdyż boją się konsekwencji ze strony przełożonych. Anonimowo mówią „Gazecie Wyborczej” o tym, że sprzęt jest fatalnej jakości, amunicja jest przestarzała, a oni sami są niedoszkoleni, bo zamiast ćwiczyć, wysyłani są na różnego rodzaju parady i pokazy. Jako jedną z przyczyn tragedii wymieniają także czystki personalne w wojsku, w wyniku których władza pozbyła się z armii doświadczonych dowódców.
Ich diagnozę potwierdzają byli wojskowi, gen. Mirosław Różański i gen. Waldemar Skrzypczak. Na alarm bije Najwyższa Izba Kontroli: w swoim listopadowym raporcie pisze o podstawowych brakach sprzętowych na poligonach. Tymczasem dane o tym, ilu żołnierzy ginie na poligonach, wojsko trzyma w tajemnicy. Uznaje je za informacje wrażliwe.
WYBORCZA.PL