Niezrównoważony, uznawany za niepoczytalnego i umieszczany w szpitalu psychiatrycznym, z którego wychodził jako… niestwarzający zagrożenia. Kilka dni przed popełnieniem zbrodni Artur D. (47 l.) biegał po miasteczku z nożem w ręku, w kościele rzucał biblią. W końcu zamordował matkę. Czy zbrodni naprawdę nie można było zapobiec?!
Artur D. mieszkał z 82-letnią matką w dwuizbowym mieszkaniu we Wleniu (Dolnośląskie). Wprowadził się kilkanaście lat temu, gdy rzucił żonę z dwojgiem dzieci. Pił, brał narkotyki, kradł. – Przeciwko Arturowi D. wielokrotnie toczyły się sprawy karne, jednak biegli zawsze twierdzili, że w chwili popełniania przestępstw miał zniesioną poczytalność i sprawy musieliśmy umarzać. Chociaż miał założoną niebieską kartę, mógł przebywać na wolności, bo według lekarzy nie jest groźny. Powinien tylko leczyć się ambulatoryjnie – mówi prokurator Ewa Węglarowicz-Makowska z Jeleniej Góry.
Te zalecenia na nic się jednak zdały. Artur D. szalał w najlepsze. Przed laty w przypływie szału odrąbał sobie prawą dłoń, bo „kazał mu tak Pan”, a ostatnio biegał po ulicach z nożem w ręku. Mimo starań urzędników Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, matka nie chciała syna ubezwłasnowolnić, a tylko ona miała do tego prawo. Kilka dni później syn ją zamordował. Artur D. najpierw zadał matce w głowę cztery ciosy ostrym narzędziem, potem włożył jej głowę do skrzyni tapczanu i przydusił siedziskiem.
Co teraz myślą lekarze, którzy twierdzili, że jest niegroźny? Próbowaliśmy się skontaktować ze szpitalem psychiatrycznym w Bolesławcu, z którego niedawno wyszedł zabójca. Niestety bezskutecznie.
FAKT.PL