Łukasz Czekański pojechał do pracy na brytyjską wyspę Jersey i zaledwie po dwóch tygodniach zginął w tajemniczych okolicznościach. Martwy mężczyzna pływał w morzu, a jego dokumenty leżały na brzegu.
Rodzina ofiary przeżywa wielki dramat. Nie zna prawdy o tragedii, a do tego, z powodu przedłużającego się śledztwa, nie może sprowadzić ciała do kraju.
Łukasz pochodził z Mielca na Podkarpaciu. Nie mógł znaleźć pracy w swojej miejscowości, dlatego z początkiem tego roku, z grupą znajomych, wyjechał na występ Jersey. Tam znalazł zatrudnienie w gospodarstwie, u miejscowego farmera. – Był zadowolony. Dzwonił prawie codziennie. Chwalił sobie warunki i klimat – opowiada ojciec, Józef Czekański.
Nagle kontakt się urwał. Syn więcej nie zadzwonił, a do rodzinnego domu przyszedł dzielnicowy z tragiczną wiadomością.
Mężczyzna został znaleziony martwy w morzu. Nie wiadomo jak tam się znalazł. – To ponoć stało się nad jakąś stromą skarpą. Czy Łukasz sam z niej spadł? A może ktoś go zepchną. Przecież zostały na brzegu dokumenty – mówi zrozpaczona Beata Jemioło, siostra.
Rodzina znalazła się w wielkim kłopocie. Okazało się, że sprowadzenie ciała do kraju to wielki wydatek kilkunastu tysięcy złotych. Na szczęście z pomocą ruszyli sąsiedzi, parafianie i zupełnie obcy ludzie. Wspomogli bliskich zmarłego, których nie stać było na opłacenie kosztów. – Jesteśmy za to bardzo wdzięczni – podkreśla pani Beata.
Niestety formalności się przedłużają i śledczy na razie nie chcą wydać ciała. Nie wiadomo kiedy odbędzie się pogrzeb Łukasza w jego rodzinnej miejscowości.
FAKT.PL