Studium zarazy. Z uwagi na zbliżające się wybory prezydenckie

Z uwagi na zbliżające się wybory prezydenckie, chciałbym poruszyć temat DEMOKRACJI jako takiej, gdyż to w niej upatruję przyczyn wszystkich patologii, które toczą nasz kraj i nie tylko.

 

Uprzedzam, że tekst jest długi – ale mogę obiecać, że nie będę nudził i pisał jakichś banałów o „dupie Maryny”. Poza tym zakładam, że ludzie poświęcający swój cenny czas polityce, są na tyle inteligentni, że przeczytanie czegoś dłuższego, niż gazetowy nagłówek, nie stanowi dla nich nieosiągalnego wyzwania.

Oczywiście, zapraszam potem do wyrażania własnych opinii – wiedza i nauka, opierają się właśnie na wymianie doświadczeń. Żadna „dziennikoorwa” nie poruszy w me(r)diach głównego ścieku tematów, które ja tu przedstawiłem, więc nie mamy żadnej szansy posłuchać rzeczowej dyskusji na te tematy – możemy za to przeprowadzić ją sami i na pewno na tym nie stracimy.

Zatem – ad rem:

NĘDZA MOTŁOCHOKRACJI – CZYLI STUDIUM ZARAZY.

CZĘŚĆ I

Analizując pewne procesy (zwłaszcza te negatywne, które najbardziej doskwierają) zachodzące w naszym kraju, warto rzucić okiem także na kondycję innych państw – zarówno z naszego kręgu kulturowego, jak i tych należących do obcych cywilizacji. Do tej pory skłonni byliśmy upatrywać owego bujnego rozkwitu patologii związanych z funkcjonowaniem w Polsce, tzw. demokracji, w naszych narodowych przywarach – zwłaszcza tych wynikających z traumatycznych doświadczeń historycznych (zabory, zrujnowanie kraju w dwóch wojnach i utrata elit, które zastąpione zostały chamami awansowanymi w ten sposób za kolaborację z kolejnymi okupantami). To wszystko prawda – państwo (lub społeczeństwo – na jedno wychodzi) po takich przejściach zawsze będzie w gorszej kondycji, niż kraj, który takich katastrof nie doświadczył, ale czy nie możemy dostrzec – bez większych problemów – objawów nasilających się patologii także w krajach, które takiej hekatomby nie doświadczyły?

Zanim rzucimy okiem za ocean, wystarczy spojrzenie niemal za miedzę (Europa zachodnia), gdzie poziom wszelakich patologii nie tylko dorównuje naszemu, ale pod wieloma względami nawet nas wyprzedza. Zwykle, kiedy w naszych wiadomościach widzimy zadowoloną z siebie gębę jakiegoś Dyzmy, który po przyłapaniu go na rozmaitych przekrętach i machlojkach, pewien jest swojej bezkarności i czasami dostaje nawet „za karę” tzw, kopniaka wyżej – np, do Europarlamentu – przyzwyczajeni jesteśmy kwitować to słowami – no tak, to możliwe tylko w naszym kraju, zaś w „europie” i innych „cywilizowanych” krajach zachodnich, to byłoby nie do pomyślenia. Czy aby na pewno?

Przykłady dotyczące głów państw lub premierów z Niemiec i Francji (Kohl, Schroeder, Mitterrand, Chirac), Włoch (Berlusconi, Prodi) pokazują, że i tam system polityczny coraz bardziej przypomina zdegenerowaną oligarchię, która zaczyna traktować prawo jako instrument do obrony przywilejów swojej pasożytniczej kasty. Wszyscy ci wymienieni dygnitarze, zamieszani byli w mniejsze lub większe afery łapówkarskie, karno – skarbowe, lub nawet najzwyczajniej kryminalne, co nie przeszkadzało im pełnić najwyższych funkcji w swoich krajach – czy czegoś nam to nie przypomina?

A co dopiero struktury „łunijne”, gdzie wszelkie afery (a jest trochę tego) są wyciszane w zarodku, zaś wykrywający je audytorzy wyrzucani z pracy, a skompromitowani niekompetencją lub udziałem w rozmaitych machlojkach „komisarze”, co najwyżej przerzucani z jednej posady na drugą.

Skutki tego są widoczne gołym okiem – większość państw zachodnich, które kiedyś były (a niekiedy nadal są obiektem naszych westchnień) pogrążona jest w kryzysie permanentnym – ewidentny skutek tych samych patologii, które niszczą Polskę. Zadłużenie i marnotrawstwo pieniędzy podatników zubażające tamtejszych obywateli, coraz gorszy standard usług sektora publicznego, który w dodatku – mimo swojej nieudolności – ciągle się rozrasta, strajki i ekspansja postaw roszczeniowych – czy trzeba wyliczać dalej? Oczywiście, wskutek nieco większej zamożności, wynikającej z braku takich makabrycznych przeżyć jakich doświadczył nasz kraj, mają jeszcze nieco więcej złota w skarbcach, co pozwala im udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku, ale i ono wreszcie się skończy, i co wtedy?

Przykład USA jest jeszcze bardziej drastyczny. Kraj, który kiedyś był uważany za ostoję wolności, zdrowej gospodarki i uczciwej konkurencji, pogrąża się już od dziesięcioleci, co widać najlepiej po kreaturach, które zostają kolejnymi prezydentami. Już od niemal 50 lat, każdy kolejny, jest bardziej nikczemny od poprzedniego, a przecież jeszcze 100 lat temu każdy z nich trafiłby albo do kryminału, albo został zapakowany w kaftan – obecnie są oni idolami tamtejszego motłochu. Skala socjalnej demagogii i konsekwencje jej wdrażania już dawno odebrały Stanom pozycję gospodarczego supermocarstwa. Utrata wartości dolara wskutek obłąkanej nadprodukcji banknotów bez pokrycia, monstrualne zadłużenie, którego pętla coraz bardziej zaciska się na szyi tamtejszych podatników i coraz agresywniejsza ekspansja „socjalu” sprawiają, że Ameryka zaczyna coraz szybciej bezproduktywnie przejadać bogactwo zgromadzone w czasach prosperity i nawet w ich głębokiej sakiewce, też w końcu pokaże się dno. Coraz bardziej realna staje się też perspektywa wszczęcia przez USA jakiejś globalnej wojny – dokąd mają jeszcze przewagę nad Chinami, u których są zadłużeni na sumy niemożliwe do spłaty – gdyż jak wiadomo, wygrana wojna nie dość, że resetuje wszystkie długi, to jeszcze ogień wojennej pożogi pozwala ukryć, kto się ile nakradł i gdzie schował.

Wróćmy jednak na własne podwórko.

Kiedy obserwujemy życie polityczne w Polsce, poziom publicznej debaty – zarówno tej prowadzonej przez samych zainteresowanych, czyli polityków, jak i mających ich kontrolować i recenzować dziennikarzy – to wyłania się z tego obraz nędzy i rozpaczy. Rozmowy i spory między politykami przypominają małomiasteczkowy magiel – personalne pieniactwo pozbawione nie tylko jakichkolwiek wyższych treści i wizji, ale wręcz nawet oderwane od rzeczywistości.

Podobnie wyglądają „debaty” prowadzone przez niedouczonych lub sprostytuowanych „dziennikarzy” – zero treści, jakichś ideologicznych sporów i dociekań odniesionych potem do rzeczywistości, tylko plotki towarzyskie dotyczące stosunku jednej sitwy do drugiej – co Rysio sądzi o Zbysiu i co z tego wynika dla Henia. Zamiast edukować społeczeństwo debatami na najważniejsze tematy – których nie brakuje – np. co wynika z takiego, nie innego modelu ekonomicznego państwa, systemu przymusowych ubezpieczeń (emerytalnych, zdrowotnych), który wali się mimo tego, że już od dziesięcioleci wyciska z obywateli ostatnie złotówki, naczelnymi tematami niemal wszystkich programów publicystycznych są pozbawione jakiegokolwiek znaczenia pyskówki między Niesiołowskim i Palikotem, a Kaczyńskimi lub ich „bulterierami”.

„Gwiazdy” naszego „dziennikarstwa” zapraszają do programów publicystycznych ciągle tych samych Dyzmów, którzy bełkoczą te same krętactwa i oderwane od rzeczywistości banialuki. Trudno nie odnieść wrażenia, że owi „dziennikarze” robią to tylko po to, by świadomie ogłupić społeczeństwo do reszty i utwierdzić ludzi w przekonaniu, że to są właśnie owi „poważni politycy” i poza nimi nie ma żadnej alternatywy. Świadome lansowanie tych samych miernot, robione pod płaszczykiem „pluralizmu” i „obiektywizmu” (czyżby na rozkaz swoich oficerów prowadzących? – nie dowiemy się tego, dokąd nie przeprowadzi się lustracji „dziennikarzy”) musi wywołać w ludziach negatywne skutki – po prostu nie zdają sobie sprawy z istnienia świata innego, niż ten narzucany im przez propagandowe agencje pijarowskie rozmaitych sitw, zwane humorystycznie „wolnymi mediami”

To, że „gwiazdy” polskiego dziennikarstwa rekrutują się niemal w 100% z nieuków, nieodróżniających deflacji od defloracji, to jedna sprawa, to zaś, że niemal wszystkie nasze „media” są tylko agencjami pijarowskimi do uprawiania propagandy w ramach pewnych patologicznych układów biznesowo-towarzyskich sprawia, że upatrywanie w „debacie publicznej” jakiegokolwiek lekarstwa na ten stan rzeczy, jest beznadziejne.

Cóż zatem robić?

CZĘŚĆ II

Zanim przedstawię obiecane rozwiązanie problemu, spróbuję przeanalizować patologie i wady systemu obecnego, czyli motłochokracji szalejącej. Jak nam się powszechnie wbija w głowy (pewnie już nawet przedszkolakom) demokracja to system, w którym dzięki mądrości wyborców, wybiera się najlepszych przedstawicieli do sprawowania funkcji kierowniczych w danym państwie. Jeden ma poglądy takie, drugi inne, ale wszystkie (no powiedzmy prawie wszystkie, poza takimi „oszołomskimi” jak te właśnie przedstawiane) są dobre, i wypadkowa tych „poglądów” daje optymalną reprezentację społeczną. Skoro tak, to należałoby się nad tym tematem – poglądów – pochylić mocniej.

Otóż Polacy (podobnie jak inne nacje) NIE MAJĄ ŻADNYCH poglądów. Co to bowiem znaczy „mieć poglądy”? Warunkiem pierwszym posiadania poglądów, jest posiadanie odpowiedniej wiedzy na dany temat. Nie jest bowiem wcale tak, że wszystkie „poglądy” są równorzędne – nie mając konkretnej i usystematyzowanej wiedzy na dany temat, możemy mieć co najwyżej pewien katalog „przesądów”, zafałszowanych wyobrażeń, których praktyczna realizacja może przynieść ogromne szkody – w tym również wyznawcom tych „przesądów”, z czego oni zresztą najczęściej nie zdają sobie sprawy i nawet nie chcą tego przyjąć do wiadomości – o tym później. Zgodnie ze stręczoną nam nachalnie motłochokracją, polityka (i wszystko z nią powiązane – prawo, ekonomia) ukazywane są jako dziedziny, w których nie obowiązują żadne podlegające naukowej weryfikacji reguły, czyli każdy może mieć rację (choćby nie wiem jakie debilizmy wygadywał), a o słuszności decyduje liczba głosów. Jest to oczywisty kretynizm – racja nie zależy od liczby głosów. Wyobraźmy sobie, że nie rozmawiamy o polityce, tylko o medycynie. Czy interesowałyby nas „poglądy” pierwszego-lepszego gościa z ulicy na temat metod leczenia nowotworów lub przeszczepiania organów? Poglądy na ten temat mogą mieć tylko posiadający odpowiednią wiedzę lekarze – można przypuszczać, że w niektórych sprawach dotyczących leczenia określonych chorób nie będą jednomyślni – jednak dopiero w ich przypadku możemy mówić o poglądach, których wspólnym mianownikiem jest posiadanie odpowiedniej wiedzy uprawniającej do interpretacji rozmaitych typowych dla medycyny „niewiadomych”. W przypadku polityki, prawa, ekonomii – są to dziedziny o wiele prostsze i lepiej poznane, tym samym bardziej „przewidywalne” od biologii, stąd granice między prawdą, a błędem są wyraźniejsze.

Działa też pewien przesąd, polegający na tym, że ludziom posiadającym pewne wysokie kwalifikacje zawodowe w jakiejś dziedzinie, przypisuje się zalety umysłowe mające dawać im kompetencje do „fachowego” wypowiadania się na temat innej dziedziny – w tym wypadku polityki – bo skoro taki mądry, to i z tym sobie poradzi. Jest to oczywiście nieprawda (pomijając oczywiście pojedyncze wyjątki) – podobnie jak nie można być dobrym konstruktorem silników po przeczytaniu kilku broszurek na ten temat, tak samo nie można posiadać wysokich kwalifikacji dotyczących polityki i dziedzin pokrewnych (ekonomia, prawo), jeżeli nie poświęci się systematycznej nauce kilku lat – najlepiej z pozycji „pasjonata” tematu, który poświęca mu więcej czasu, niż wymaga tylko zaliczenie egzaminu.

Niestety agresywna i wygodna dla „elyt” propaganda „motłochokracji” (każdy szarlatan woli być „demokratycznie” oceniamy przez ignorantów, niż przez rzeczywistych fachowców, którzy zdają sobie sprawę jego machlojek) wypiera z ludzkiej świadomości nawet to minimum samokrytycyzmu – jakie mam prawo do wypowiadania się na dany temat, kiedy moja rzeczywista wiedza z tej dziedziny jest żadna? Większość ludzi kontroluje się jeszcze na ogół, kiedy sprawa dotyczy czegoś, o czym zdają sobie oni sprawę, że nie mają bladego pojęcia (np. lotnictwo, medycyna, inżynieria), wtedy bowiem jeszcze rozumieją, że ich niekompetentna aktywność zostanie ukarana negatywnymi skutkami natychmiast. Gdyby komukolwiek zaproponowano posadę, np. kontrolera lotów – to świadomość własnej ignorancji i jej natychmiastowych tragicznych skutków powstrzymałaby go od realizowania swoich „poglądów” w tej materii. W tym przypadku związek przyczynowo – skutkowy kojarzony jest natychmiast. A polityka, czyli tworzenie prawa? O, na tym jak wiadomo „zna się” każdy, stąd chętnie daje temu wyraz w procesie wybierania przedstawicieli władzy i nie tylko. Ponieważ negatywne skutki nie pojawiają się od razu i rozkładają się całkowicie anonimowo (bez dodatkowych indywidualnych konsekwencji dla sprawców) na całe społeczeństwo, to i kojarzenie związku przyczynowo – skutkowego jest słabe. Viva „motłochoracja”…

Warunkiem drugim posiadania poglądów jest przynależność do – niestety, tak to zaprojektowała natura – mniejszości populacji, którą stanowią ludzie odporni psychicznie na tzw. presję grupy, czyli po prostu nie są konformistami. Nie podejmuję się rozstrzygać, czy konformizm (i jego przeciwieństwo) są cechami wrodzonymi, czy nabytymi – ważne, że konformiści stanowią większość każdej populacji. Pewne konformistyczne zachowania mogą być pochodną niewiedzy – jeżeli nie znamy się na czymś dobrze, to najrozsądniejsze wydaje się nam przyłączenie do większości. Ale ten mechanizm występuje też u ludzi, którzy przyłączają się do większości mimo, iż doskonale wiedzą, że się ona w danej sprawie myli. Wybitny badacz zwierząt Konrad Lorentz nazwałby to pewnie „kontrolą swojej pozycji w stadzie” – polega ona na chęci wtopienia się w stado i nie rzucania się w oczy, np. potencjalnemu drapieżnikowi, który zawsze wypatruje osobników różniących się od „przeciętnej”. Jak widać pewne atawizmy pozostaną w ludziach na zawsze, niezależnie od stopnia, tzw. rozwoju cywilizacyjnego.

I kwestia ostatnia. Również związana z pewnym atawizmem spotykanym jeszcze u rozmaitych prymitywnych plemion – czy to w Afryce, Oceanii, czy Ameryce Południowej. Polega on na przedkładaniu instynktów plemiennych nad samodzielnym myśleniem – na oko jest to zachowanie podobne do tego opisanego powyżej, ale ma inny charakter.

Ziemkiewicz w którejś ze swoich książek opisywał kiedyś, jak to europejscy „uczeni demokraci” z najwyższą powagą – w końcu to „poważni politycy i ludzie rozumni” wdrażali swoje demokratyczne gusła w jakimś kraju afrykańskim, zaraz po zakończeniu tam wyniszczającej wojny domowej. Ponieważ większość wyborców stanowili analfabeci, to kartki do głosowania zawierały tylko zdjęcia kandydatów (bez nazwisk – bo i tak nikt by nie był w stanie przeczytać, o żadnych „programach” nie wspominając) i symbole klanowe. „Ludzie rozumni” włożyli w organizację tego gusła miliony dolarów i nadzorowali ten cyrk z pełną powagą, tylko po to by dowiedzieć się, że przedstawiciel plemienia Nkwanga zawsze będzie głosował na innego Nkwanga, a przedstawiciel plemienia M’bwama – choćby nie wiem co – zawsze zagłosuje na M’bwama. O jakichkolwiek analizach „programowych” i ich oczywistych wpływach na rzeczywistość i jakość życia oczywiście nie mogło być tam mowy. Cała gromadzona tysiącami lat wiedza politologiczna o klasyfikacji ustrojów, konsekwencjach określonego modelu ekonomicznego, prawnego – to wszystko było poza możliwościami umysłowymi ludzi, dla których ważne jest tylko, czy kandydat jest z „naszego” Nkwanga, czy ze znienawidzonego M’bwama. Złodziej, idiota – to wszystko bez znaczenia, ważne z jakiego klanu pochodzi.

Wielu przedstawicieli cywilizacji europejskiej uśmiechnie się po przeczytaniu tego z wyższością – no, tak, ale to przecież „prymitywne dzikusy”, a my to „ludzie rozumni” – więc przyjrzyjmy się, jak to wygląda u nas pod mikroskopem (np. „kontaktowym”). Sztandarowy szlagier telewizyjny ćwierćinteligencji, czy program „Lustro kontaktowe”, to doskonałe laboratorium do obserwacji klinicznych tego syndromu. Wystarczy tylko posłuchać (pomijam prowadzących – bo im za to płacą) tych ludzi dzwoniących, ich zupełnie bezmyślnej nienawiści, np. do „Kaczorów” i wychwalania PO i Tuska – zupełnie „na siłę” – mimo oczywistej nędzy ich rządu i coraz gorszej sytuacji państwa pod każdym względem – by przekonać się, że klany Nkwanga i M’bwama istnieją także u nas i mają się dobrze. Gotów jestem założyć się o każde pieniądze, że gdyby np. Aleksandrowi Kwaśniewskiemu (może być i Tusk) udowodniono oczywistą wielomilionową kradzież, gwałcenie dzieci i mordowanie staruszek – łącznie z nagraniami video jako oczywistymi dowodami, to przedstawiciele ich klanów nadal głosowaliby na nich, niezależnie od wszystkiego – jak ja nienawidzę tych M’bwama – byłoby ważniejsze, niż trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość. Zakładam, że w przypadku plemienia N’kwa-kwa byłoby podobnie, aczkolwiek wydaje mi się, że mimo wszystko w tym plemieniu skala tej choroby jest mniejsza.

O skali tej głupoty może świadczyć to, że oba nasze lokalne „plemiona” niczym się tak naprawdę nie różnią – czy ktoś zauważył (poza zmianą symboli klanowych i zmianami towarzyskimi w „łańcuchu dziobania””) jakiekolwiek REALNE i odczuwalne dla nas jako obywateli różnice między rządami PiS, PO lub SLD? Wszystkie kłótnie „na noże” dotyczyły na ogół spraw drugorzędnych (bo czymś trzeba utrzymywać Nkwanga i i M’bwama w stanie odmóżdżonego podniecenia, aby chcieli skakać sobie do oczu i chodzili na wybory), nawet jeżeli kłótnie ocierały się o sprawy naprawdę ważne, to wszystko kończyło się „wesołym oberkiem” – czyli wy nie ruszacie naszych, my waszych – a dzikusy niech sobie skaczą do oczu z dzidami. Kacykowie z obu klanów śmigają przy okazji każdych kolejnych wyborów z partii do partii – z PO do Pis i vice versa – i co? Nic. Taki poseł Mężydło z PiS – czyli „Mężydło stanu” – śmignął z Pis do PO szczerze przyznając, że zmiana klanu nie wymagała od niego jakiejkolwiek zmiany poglądów (mam to nagrane) i w drugą stronę też były takie „transfery”, „dziennikoorwy” podniecały się nimi w każdych wiadomościach – więc w imię czego Irokezi obu klanów skaczą sobie tak do oczu?

PO agitowała agresywnie za „anschlussem” do Unii, PiS agitował trochę łagodniej (bo musi przynajmniej udawać przed wyborcami, że czymś się od PO różni) – skutek jest ten sam. Traktat Lizboński, czy tam Lesboński, to samo – i dla jednych sukces, i dla drugich, choć oczywiście PiS musi „udawać” przed swoimi Irokezami „obronę narodowych interesów” – co nie przeszkadzało im głosować „za”. Ta nienawiść byłaby usprawiedliwiona, gdyby oni naprawdę REALNIE czymś różnili się od PO. Gdyby np. Kaczyński wziął sobie na doradcę np. Korwina lub Grzegorza Brauna i zaczął wypisywać nas z tego Eurokołchozu – rozumiem, że wtedy ta agresja wielbicieli Unii i PO wobec PiS-u byłaby uzasadniona. A roszczenia żydowskie i „solidarny” udział Dyzmów z PO i PiS, w oczernianiu dobrego imienia Polski na arenie międzynarodowej? Lech Kaczyński wstrzymuje prace badawcze w Jedwabnem w momencie, kiedy archeolodzy odnajdują coraz więcej dowodów na sprawstwo niemieckie – i robi to w szczytowym okresie oczerniania Polski oskarżeniami o „zbrodniczy antysemityzm”. I dokładnie tak samo postępują Kwaśniewski i Komorowski – przepraszając przed całym światem za „polskie zbrodnie na żydach” – lejąc w ten sposób olej w tryby antypolskiej propagandowej machiny środowisk żydowskich. Zarówno w izraelskim Knesecie, jak i w sejmie polskim odbywają się wspólne posiedzenia przedstawicieli interesów żydowskich, ze wszystkimi posłami (również z PO i PiS) – i MY NIC NIE WIEMY, CO TAM WSPÓLNIE W NASZYM I MIENIU I ZA NASZE PIENIĄDZE USTALONO. Oczywiście, przy okazji jakichś szczególnie spektakularnych międzynarodowych akcji z „polskimi obozami koncentracyjnymi, dygnitarze PiS wygłoszą jakieś krytyczne oświadczenie, ale przecież poza tym udawaniem „obrony interesu narodowego” – co oznacza tylko działania pozorne, efektywne skutki polityki PiS (w polityce międzynarodowej i wewnętrznej) były, są i będą identyczne, jak PO. O co więc ta nienawiść, jak nie o przynależność plemienną?

Już ósmy rok mija, jak PO przejęła władzę (a jakie to cuda gospodarcze miała nam zafundować… ho, ho, kto to pamięta…?), a w „Lustrze kontaktowym” co drugi telefon to absolutnie kretyńskie i nieuzasadnione („plemię N’kwa-kwa” już dawno nie rządzi) obelgi pod adresem PiS. Nikomu z tych bluzgających przedstawicieli plemienia M’bwama nie przyjdzie do głowy zapytać, dlaczego PO nie wprowadza tych swoich „liberalnych reform”, tylko wymienia obsady spółek skarbu państwa (które obiecała zlikwidować), dlaczego Tusk zwiedza sobie Peru na koszt podatników – dlaczego pomimo tych obietnic o „liberalnym cudzie” mamy jawną recydywę socjalizmu (również w ujęciu personalnym – ponowne wciskanie SB-eków w struktury państwa) – ale co tam, takie sprawy są poza zasięgiem umysłów plemiennych, które również w każdej populacji stanowią większość. Nienawidzę tych Nkwanga, nienawidzę tych M’bwama – a krytyczna analiza rzeczywistości? Kto by sobie zaśmiecał plemienny umysł takimi głupotami…

W rezultacie, Polską rządzą jakieś tajemne, niewidoczne gołym okiem siły – złożone najpewniej z konsorcjum obcych wywiadów, oraz sił starego i nowego reżimu, czyli patologicznego małżeństwa „dla władzy nad Polską” zawartego przy „okrągłym stole”. Przy czym, kolejność jest właśnie taka – głównymi rozgrywającymi są właśnie agentury obcych wywiadów (tradycyjnie: rosyjski – całe PSL, część SLD, część PO, niemiecki – PO, część SLD, amerykańsko/izrealski – PiS, część SLD) i to właśnie te zagraniczne siły posługują się naszymi „okrągłostołowymi” Dyzmami, strugając sobie z banana rozmaitych Tusków, Komorowskich, Kaczyńskich, Pawlaków, Palikotów i resztę tej szumowiny. Bo o tylko ktoś bardzo naiwny może wierzyć, że ci ludzie realizują w praktyce obce interesy tylko z głupoty – oni są trzymani na bardzo krótkich smyczach, jak nie finansowych, to po prostu za pomocą „haków”, które obce wywiady na nich pozbierały. Nie było to takie trudne, bo kwintesencją „dyzmizmu” jest bezczelna głupota pozbawiona nawet instynktu samozachowawczego. Grzegorz Braun, na swoich spotkaniach, chyba ze 20 razy opowiadał, że wywiady zachodnie są w posiadaniu wydruków z kart kredytowych (rządowych), którymi minister Sikorski miał płacić w tamtejszych agencjach towarzyskich.

Podobnie sprawa min. Schetyny, który jako regularny bywalec podwiedeńskiej willi gangstera „Baraniny” (podobnie jak wierchuszka PO i SLD) miał być świadkiem/uczestnikiem zbiorowego gwałtu. Czy Braun wyssał to sobie z brudnego palca? Czy ośmieliłby się rzucać publicznie tak konkretne oskarżenia pod adresem konkretnych osób na najwyższych stanowiskach w państwie, gdyby nie posiadał przesłanek pozwalających mu wygłosić takie oskarżenia lub wskazać osoby/instytucje posiadające takie dowody? I czy któraś z tych osób, zapowiedziała pozew przeciwko niemu? Bo, że wiedzą o wypowiedziach Brauna, to pewne – funkcjonariusze „Gazety Wyborczej” nie opuszczą ani jednego wykładu Brauna, żeby potem wydziobywać z jego wypowiedzi rozmaite wyrwane z kontekstu cytaty” -i co? NIC. W rezultacie, polityka polska przypomina miotanie się od ściany do ściany (od plucia do lizania tyłka Rosji, USA lub Niemcom) – w zależności od tego, który obcy wywiad swoimi gierkami osiągnie pakiet kontrolny nad naszymi Dyzmami, wystawiającymi im wypięte zadki jak tanie dziwki/galerianki – czasami nawet za zwykły zegarek. Problem w tym, że sprzedają nie tylko swoje wątpliwe wdzięki, ale przede wszystkim nasze państwo.

Czy da się z tego wybrnąć?

Rozwiązanie problemu w części III

CZĘŚĆ III

Kiedy znamy już wady motłochokracji szalejącej, to co możemy zaproponować na jej miejsce?

Żartobliwy bon-mot Churchilla, że demokracja jest najgorszym z ustrojów, ale dotąd nie wynaleziono lepszego, jest bardziej śmieszny, niż prawdziwy. Świat przetrwał jakoś kilka tysięcy lat bez demokracji – zwłaszcza w jej motłochokratycznym wydaniu – a można nawet zaryzykować twierdzenie, że w czasach przedmotłochokratycznych skala społecznych patologii była mniejsza, niż obecnie. W dominujących wcześniej monarchiach dochodziło czasem do rozmaitych spektakularnych ekscesów despotycznych, ale na ogół był to margines – w każdym razie w porównaniu do patologii dzisiejszych motłochokracji, które są zdegenerowane już od podstaw, wskutek błędnych i szkodliwych dogmatów, na których się opierają.

Skoro bolszewizm i faszyzm zmiotły monarchie w ich dawnej formie, to powrót do poprzedniego stanu jest już nie możliwy. Mleko się już rozlało i teraz jakiekolwiek próby cofania historii musiałyby skończyć się stworzeniem jakiejś sztucznej karykatury monarchicznej instytucji, która przecież konstytuowała się tysiące lat. Cóż zatem nam pozostaje? Dyktatura? Dyktatura (mam na myśli dyktaturę jawną, nie rządy jakiejś maskowanej motłochokratycznymi pozorami oligarchii), jest trochę jak monarchia – albo jest, albo jej nie ma i nie można jej „zaplanować”. Poza tym system monarchiczno – autorytarny też ma swoje wady. Możemy sobie łatwo wyobrazić (a nawet przywołać z historii) dyktatury mądre i zapewniające społeczeństwom doskonałe warunki do życia, ale też musimy pamiętać, że nawet najmądrzejszy i najuczciwszy król/dyktator nie będzie żył wiecznie, a jego zstępni nie koniecznie muszą odziedziczyć jego cechy i ów dobrze działający do tej pory system może się zdegenerować równie łatwo, jak motłochokracje. Co prawda w monarchii/dyktaturze mamy przynajmniej 50% szans, że król będzie mądry/uczciwy, podczas gdy motłochokracje ZAWSZE degenerują się w 100% – ale skoro już poszukujemy ustroju optymalnego, to warto się trochę wysilić.

Dyktaturę można porównać do antybiotyku – kiedy poziom zaawansowania motłochokratycznej choroby grozi śmiercią całego państwa, to jej zaaplikowanie może stać się konieczne – trudno jednak oczekiwać pozytywnych skutków faszerowania się antybiotykami w dłuższym okresie czasu – wątroba nie wytrzyma.

Pozostaje nam zatem korekta demokracji, aby z istniejącej obecnie motłochokracji szalejącej, stała się rzeczywistym sposobem kreowania przedstawicieli władzy – z tym, że w oparciu o system selekcji pozytywnej. Cofnięcie się do czasów antycznej demokracji greckiej, naprowadza nas na instytucję cenzusu – ograniczenie prawa głosu ludziom, którzy na takie prawo nie zasługują. Oczywiście kopiowanie rozwiązań antycznych dosłownie, w czasach dzisiejszych nie zapewni nam sukcesu – odbieranie prawa głosu, np. kobietom (hurtowo, bez konkretnego uzasadnienia) na pewno sytuacji nie poprawi, podobnie jak wprowadzenie cenzusu majątku, lub wykształcenia. Dzisiejszy system szkolnictwa produkuje miliony wtórnych analfabetów z dyplomami, a nad głupotą niektórych „profesorów doktorów habilitowanych” można co najwyżej zapłakać.

Warto się więc przyjrzeć funkcjonowaniu dzisiejszego świata, a wtedy z łatwością zauważymy, że naprawdę dobrze działają w nim tylko te instytucje i dziedziny życia, w których motłochokracji nie ma, a przecież i tam potrzeba kreować jakoś kadry kierownicze i zarządzające. Ogólnie pojęty przemysł, medycyna – to wszystko są dziedziny, w których kadrę kierowniczą kreuje się także z naboru, ale… no właśnie – w oparciu o racjonalny system selekcji, nie zaś motłochokrację. Czy odważylibyśmy się wsiąść do samolotu zaprojektowanego przez ludzi wyłonionych w „demokratycznych wyborach” – na podobieństwo reguł tych w polityce – wykonanego przez fachowców także wyłonionych w tenże sam sposób i pilotowanego przez kolejnego wybrańca „szerokich mas społecznych”? Odpowiedź jest chyba oczywista. Jeżeli nie bolimy się wsiąść do samolotu, wjechać windą na 50 piętro jakiegoś budynku, wejść na most lub położyć się na stole operacyjnym (w każdym razie z powodu niezbyt poważnej choroby) to tylko dlatego, że wiemy, iż rzeczy te zostały stworzone w warunkach działania systemu, gdzie nie ma ludzi przypadkowych – bo nie ma motłochokracji.

Jak zatem zastąpić motłochokrację szalejącą, systemem selekcji pozytywnej?

Musimy rozważyć nie tylko system przynajmniej minimalnej kontroli kompetencji (mam na myśli nie tylko bierne, ale i czynne prawo wyborcze), ale i system kontroli konfliktu interesów – i od tego zacznijmy, bo problem ten dotąd w ogóle nie był poruszany, a jest ważniejszy, niż się to na pierwszy rzut oka wydaje.

Otóż prawa głosu powinni być pozbawieni wszyscy otrzymujący wynagrodzenia od państwa (lub jakichkolwiek struktur publicznych) – począwszy od policjantów, przez całą „budżetówkę” (nauczyciele, lekarze, itd.), aż po sprzątaczkę w gminie. Dlaczego? To oczywiste. Ludzie ci wykonują zadania publiczne (mniej lub bardziej potrzebne) na nasze zamówienie, my jako podatnicy im płacimy, więc to my powinniśmy oceniać ich pracę. Sytuacja w której funkcjonariusze publiczni pobierający wynagrodzenia z pieniędzy podatnika mają prawo głosu, można porównać do sytuacji, kiedy wynajmując sobie robotników do remontu naszego domu, pozwolilibyśmy im głosować nad tym, czy ich praca została wykonana rzetelnie – to na początek, bo potem mogliby też w ogóle przegłosować, że to już nie jest nasz dom, tylko ich. To samo dotyczy członków rodzin wymienionej powyżej grupy ludzi – do stopnia pokrewieństwa pokrywającego się z prawem dziedziczenia ustawowego. Oczywiście to samo dotyczy także ludzi, którzy dopiero kandydują na stanowiska publiczne, ewentualnie wszystkich członków partii politycznych – z tych samych powodów. Aby zdać sobie sprawę ze skali problemu, trzeba uzmysłowić sobie, że samych funkcjonariuszy publicznych (tylko tzw. „decyzyjnych” – czyli różnego szczebla urzędników”) jest w Polsce grubo ponad milion – co razem z rodzinami daje elektorat pozwalający narzucać społeczeństwu posiadane przywileje, a więc jakakolwiek rzeczywista kontrola ich poczynań, jest obecnie zupełnie iluzoryczna. Teoretycznie jest co prawda możliwe, że żona lub pełnoletnie dzieci jakiegoś urzędnika pobierającego wynagrodzenie z pieniędzy publicznych (na ogół trochę wyższe od „rynkowego” – jeżeli dodamy do tego inne „socjalne przywileje”) zagłosują przeciwko tatusiowi lub mamusi, dzięki któremu prowadzą dość wysoki poziom życia, ale raczej bym na to nie liczył – to po prostu hodowla kasty nowożytnych faraonów – chyba mamy wystarczająco dużo przykładów?

Prawo głosu powinni mieć też tylko ludzie płacący podatki – z tego powodu muszą odpaść beneficjenci wszystkich zasiłków – chyba nie trzeba dodatkowo wyjaśniać?

Sprawa druga – jawność wyborów. Obecna anonimowość to kolejna patologia motłochokracji. Ludzie nie czują odpowiedzialności moralnej za dokonywane wybory. Anonimowość zawsze wyzwala w homo sapiens najgorsze instynkty, co można zobrazować zachowaniami tłumu. Trzeba przywrócić wyborom ich należny szacunek – pora wreszcie skończyć z tą wizją „dobrej zabawy”, gdzie „wszyscy do urn” i jakoś to będzie. Ale nie chodzi tylko o wyrobienie w wyborcach tego poczucia odpowiedzialności – są ważniejsze powody. Oszustwa wyborcze.

Pomijam na razie kwestię samej ordynacji – obecnie możliwość dokonania wyborczego fałszerstwa jest bajecznie prosta, o czym wiem najlepiej, jako były wielokrotny członek komisji wyborczych. Wystarczy tylko domalować kolejny krzyżyk na karcie do głosowania i już głos staje się nieważny, a przeciętny Kowalski nie ma żadnego instrumentu, by sprawadzić jak jego głos został policzony. Obecnie rozpatruje się już dziesiątki możliwych sposobów fałszowania głosów – od magicznych długopisów, po rozmaite dziurawe programy komputerowe w ruskich serwerach.

Wszystko to pokazuje dobitnie, że ktokolwiek wierzy, że można zapewnić uczciwe wyniki poprzez oddelegowanie do komisji iluś tam partyjnych lub bezpartyjnych aktywistów i „kontrolerów” – jest kompletnym ignorantem i nie ma pojęcia, o czym plecie. Poza tym, zawsze w takich wypadkach wraca leninowskie pytanie – kto będzie kontrolował kontrolerów? Jest TYLKO JEDEN SPOSÓB zapewnienia 100% uczciwych wyborów.

Głosowanie powinno być JAWNE – podpisuję pobranie karty do głosowania i członek komisji wydaje mi pokwitowanie o przyjęciu ważnego głosu. Potem listy wyborców powinny być wydrukowane i umieszczone, czy to w samym lokalu wyborczym, czy po prostu w internecie na stronach komisji wyborczej, gdzie każdy wyborca mógłby sprawdzić, czy jego głos został policzony prawidłowo, zaś same te listy byłyby stuprocentowo wiarygodnymi protokołami, na podstawie których podliczano by głosy – TYLKO w ten sposób możliwość jakichkolwiek oszustw zostałaby wyeliminowana. Nie bez znaczenia jest też, że każdy mógłby sprawdzić jak głosowali jego znajomi – a cóż w tym złego? Proces podejmowania decyzji wyborczej powinien być dla każdego powiązany z odpowiedzialnością moralną. Oczywiście każdy może się raz pomylić i zagłosować na partię, która odpowiada za nieudolne rządy, a jej członkowie umoczeni są w rozmaitych aferach. Ale jeżeli ktoś kilka razy pod rząd głosuje na ludzi, których miejsce jest ewidentnie w kryminale, nie zaś w parlamencie, to nie powinien się dziwić, że któryś z sąsiadów przestanie podawać mu rękę. Gdybym dowiedział się, że mój sąsiad głosuje już od dawna na ludzi, którzy mnie okradają i marnotrawią moje pieniądze, to w imię czego mam, np. pożyczyć mu pieniądze lub wyświadczyć inną grzeczność? Jeżeli na kogoś głosuję, to robię to w sposób świadomy, z podniesionym czołem i nie wstydzę się tego – a jeżeli już moi wybrańcy by mnie zawiedli, to drugi raz tego błędu nie popełnię, dzięki czemu zawsze mogę spojrzeć ludziom w oczy.

I wreszcie kwestia kompetencji – tutaj wprowadzanie cenzusu jest najtrudniejsze, albowiem dobór kryteriów i możliwości weryfikacji są zbyt szerokie, ale i tak da się wyeliminować z procesu wyborczego kompletnych idiotów. Kartka do głosowania powinna zawierać jakiś prosty test logiczny. Oczywiście nie jeden, taki sam dla wszystkich, tylko kilka różnych, rozrzuconych losowo – tak, by nie dało się „ściągać” i aby jeden „wyborca” nie mógł podpowiadać drugiemu – zaznacz A lub B. Dwa proste testy logiczne o tej samej skali trudności i tego samego typu, tyle że z różnymi danymi (losowo rozrzucone) na każdej karcie do głosowania. Do tego jakieś proste pytanie dotyczące, czy to historii Polski, czy polityki (jakiś prosty obiektywny test typu – podaj datę lub nazwisko) – żeby wyeliminować ludzi, którzy ewidentnie nie interesują się sprawami publicznymi i głosują na „kolor krawata” lub „uśmiech” kandydata. Za trzy prawidłowe odpowiedzi – jeden pełny głos. Za dwie – 2/3 głosu, za jedną – 1/3, albo głos całkiem nieważny.

Zanim podniosą się głosy, że tego typu procedury wiązałyby się z olbrzymimi kosztami, radzę uzmysłowić sobie, jakie koszty musimy ponosić z powodu tego, że nasze władze ustawodawcze i wykonawcze okupowane są przez hordy ewidentnych durniów lub machlojkarzy. Koszty takich wyborów byłyby pewnie dwu lub trzykrotnie wyższe od tych obecnych, ale to i tak promil kosztów, które ponosimy z powodu niekompetencji naszych Dyzmów z nadania motłochokracji szalejącej.

Sprawa ostatnia – kampanie wyborcze. Powinien zostać wprowadzony zakaz jakichkolwiek reklam wyborczych – czy to telewizyjnych, czy plakatowych. Wybory, to nie reklama proszków do prania. Do podjęcia racjonalnej decyzji potrzebna jest wiedza, nie 100 tysięcy załganych gęb Dyzmów, straszących na każdym rogu ulicy. Także całkowity zakaz publikowania jakichkolwiek „sondaży” – wywoływanie jakichkolwiek mechanizmów powstawania odmóżdżającego instynktu stadnego, jest procesie wyborczym wyjątkowo szkodliwe. Audycje wyborcze tylko w przewidzianym trybie – jakiekolwiek ponadplanowe debaty telewizyjne, tylko z udziałem WSZYSTKICH komitetów wyborczych. Władza, jaką mają „media” (czytaj agencje propagandowe rozmaitych sitw i obcych wywiadów) wskutek możliwości kreowania „faworytów” i lansowania ich potem w tzw. „debatach liderów” jest jedną z przyczyn obecnych patologii. Wszyscy kandydaci są równi wobec surowych reguł kampanii wyborczej, zaś media są po to, by ich zgodnie z regułami przedstawiać, nie zaś stręczyć faworytów rozmaitych obcych agentur i sanhedrynów – od tego tylko mały krok do późniejszej korupcji.

Teraz tylko pytanie – jak wprowadzić te zmiany? Taki mądry, to już nie jestem… Jest chyba oczywiste, że żaden z zasiadających obecnie w naszym parlamencie Dyzmów się na to nie zgodzi, gdyż wiedzą oni doskonale, że po wprowadzeniu takiejż ordynacji, każdy z nich, zamiast zasiadać w Sejmie, mógłby tam co najwyżej zamiatać…

Czyżby więc jedyną drogą do odbycia takiej kuracji, była dyktatura?

P.S.

Jeżeli już wyraziłem i uzasadniłem swoją opinię, że głosowanie powinno być jawne, to z podniesionym czołem oznajmiam, że będę głosował na Grzegorza Brauna.

Kukiza nie biorę na razie poważnie – pisałem to już w innym miejscu, ale mogę powtórzyć.

Nie mam powodów, by kwestionować szczerość Kukiza i jego dobre chęci – niestety, to za mało. Wadą Kukiza jest to, że poza JOW-ami, nie ma on żadnego konkretnego programu politycznego i wizji Polski. Wystarczy posłuchać jego wypowiedzi na inne tematy – to jednak tylko improwizowany zbitek sloganów, niekiedy sprzecznych. Generalnie mam bardzo małe zaufanie do intelektu – bez obrazy – „szarpidrutów”. Wynika to stąd, że generalnie spędzali młodość bardzo beztrosko – na ogół interesując się tylko markami piwa, wina i innych „wspomagaczy talentu”, co niestety fatalnie odbija się na ich edukacji. Żeby to nadrobić, potrzebne są lata systematycznej nauki, umysłowej dyscypliny, pokory – nie można się dokształcać na jakichś przyspieszonych kursach, dopiero na etapie kandydata na prezydenta. Nie twierdzę, że Kukiz się w ogóle nie nadaje, ale jest jeszcze na tyle młody, że ma czas, by się trochę podciągnąć – ekonomia, historia, prawo, filozofia. Niech najpierw spróbuje do sejmu – tam będzie miał czas, by nadrobić zaległości. Warto sobie przypomnieć Kukiza sprzed 20 lat, sprzed 10, pięciu – mam na myśli poglądy polityczne i społeczne. Miotał się dosłownie od ściany, do ściany – co jest podręcznikowym przykładem cech człowieka pozbawionego tak naprawdę własnego zdania (z powodu niedostatków wiedzy), który po prostu za słomianym zapałem neofity przyjmuje punkt widzenia kogoś, kim się chwilowo zafascynuje. Człowiek u ugruntowanej wiedzy, nabywanej latami ciężkiej pracy nad sobą, korygowanej uważną analizą rzeczywistości, tak się nie zachowuje. Nie da się go namówić na takie wolty o 180% co kilka lat. To niepoważne i świadczące o braku pewności siebie, nadrabianej w takich wypadkach tupetem. Uważam, że dużo lepszym kandydatem jest Grzegorz Braun – jego program jest logicznie spójny, oparty na rzetelnej teorii i odwołania do praktyki. Wystarczy posłuchać, z jaką erudycją i spokojną pewnością się wypowiada – z dużym znawstwem tematów, w których się porusza. I nie ma dla niego tematów tabu – np, coraz groźniejsze dla Polski żydowskie roszczenia. O tym – podobnie jak o ustaleniach w tej sprawie, podjętych na wspólnej sesji „polskich” posłów z przedstawicielami środowisk „holokaustowej industrii” i państwa izraelskiego, wszyscy – oprócz Grzegorza Brauna – milczą jak grób.

Korwin – gdyby nie było Brauna, to pewnie głosowałbym na niego. Merytorycznie Braun niewiele różni się od Korwina – uważam jednak, że JKM już od pewnego czasu nie nadąża za „znakami czasu”. Owszem, jeżeli chodzi o idee, to nic się nie zmieniło – tu można mu ufać w niemal 100%, ale jego percepcja rzeczywistości zdradza już pewne objawy niedoskonałości wynikającej z wieku. Trzeba też pomyśleć – kto po nim (facet ma już swoje lata) przejmie rolę lidera prawdziwej prawicy – bo chyba przecież nie Wipler? Braun ma odpowiednią charyzmę, oraz walory intelektualne – i to w niego warto inwestować.

Marian Kowalski? Cóż – człowiek na pewno bardzo wartościowy, ale jak na razie – jak dla mnie – to jeszcze nie liga „prezydencka” – podobnie jak Kukiz.

Jacek Wilk – merytorycznie na pewno odpowiedni. Niestety, bez większego zaplecza i charyzmy, która mogłaby to równoważyć. To wartościowy wspólnik szerszej REALNIE prawicowej koalicji.

O kandydatach „bandy czworga” nawet nie wspominam, bo to pajace, którzy sami, bez pozwolenia i instrukcji od swoich mocodawców, sami nie wyjdą nawet do toalety… Nad ich głowami mogą latać setki obcych samolotów i srać im na łowy, a oni zajęci swoimi szczurzymi interesikami, oraz robiący ze strachu pod siebie, przed niezadowoloną miną mocodawców trzymających ich smycze, nawet nie ośmielą się spojrzeć w górę…

Robert Wasilewski

Więcej postów

2 Komentarze

Komentowanie jest wyłączone.