
Jeśli chcemy czuć się bezpiecznie, to od naszych wschodnich sąsiadów i bliskowschodnich sojuszników powinniśmy uczyć się innowacyjności.
Nigdy nie byłem szczególnym fanem wojskowości, nigdy nie popadałem też w nazbyt militarystyczne tony, choć wielu moich znajomych, miksując Carla Schmitta z Clausewitzem, to w wojnie dopatrywało się szczytu polityczności. I jeśli wojna jest dla mnie dziś fascynującym zagadnieniem, to z tego samego powodu, dla którego fascynują mnie nowoczesne technologie, które pozwalają zrobić coś zupełnie inaczej, niż się przez lata robić przywykło. Kto pierwszy wpadł na pomysł, by kosztujący miliony czołg zniszczyć dość tanim, ale za to dobrze uzbrojonym dronem? Specjaliści uważają, że pierwszym konfliktem, gdy przetestowano to rozwiązanie, był ten sprzed pięciu lat w Górskim Karabachu, gdy wojsko azerskie zastosowało tureckie i izraelskie drony do niszczenia ormiańskich czołgów, pojazdów opancerzonych czy stanowisk artylerii.
Ukraińcy doprowadzili do mistrzostwa asymetryczne wykorzystanie dronów. Potwierdzili to podczas operacji „Pajęczyna”
Bez dronów nie można byłoby sobie wyobrazić wojny, która toczy się za naszą wschodnią granicą. Ukraińcy zostali mistrzami w tej dziedzinie, bo od lutego 2022 roku muszą bronić się przed pełnoskalową rosyjską agresją. I doprowadzili do perfekcji asymetryczne wykorzystanie dronów, gdy za pomocą drukarki 3D i najtańszego quadrokoptera, o jakim marzą dziewięciolatki na komunię, zrzucali granaty do otworów wentylacyjnych okopów, zabijając tuzin wrogich żołnierzy, albo – przy użyciu tych nieco bardziej skomplikowanych – niszczyli rosyjskie czołgi czy wyrzutnie rakiet.
Swoje mistrzostwo potwierdzili również w Dniu Dziecka podczas operacji „Pajęczyna”. Sporo już o niej w różnych miejscach pisano. To, co mnie w niej uderzyło, to wykorzystanie przez ukraiński wywiad sztucznej inteligencji do wytrenowania dronów na wypadek zerwania łączności z operatorem. Bo świetna dronowa technologia staje się bezużyteczna, jeśli zakłóci się łączność. Co więc wymyślili Ukraińcy? Chcąc zniszczyć jak największą liczbę rosyjskich bombowców strategicznych, wykorzystali AI do stworzenia trójwymiarowych modeli tych maszyn. Oparte na sztucznej inteligencji oprogramowanie miało sprawić, że nawet jeśliby nie było łączności, dron miał sam dolecieć i eksplodować w okolicy zbiorników paliwa. I ten element wraz z perfekcyjnym planowaniem, niezwykłą innowacyjnością, szaleńczo odważnym pomysłem („Co, ja nie zaparkuję nierzucającym się w oczy tirem na parkingu w pobliżu bazy wojskowej?”), rozpoznaniem wywiadowczym, doprowadził do niebywałej skuteczności akcji, w której – według różnych ocen – Rosja utraciła od kilkunastu do nawet 30 proc. lotnictwa strategicznego.
„Powstający Lew” jest dowodem na potęgę nieschematycznego myślenia. Same F-35 nie wystarczyłyby Izraelowi do skutecznego ataku na Iran
Nie inaczej było w przypadku ostatniego ataku Izraela na Iran. Zostawmy z boku intencje izraelskiego rządu i bezwzględną przemoc, którą stosuje w Gazie, doprowadzając do humanitarnej katastrofy ludność cywilną. Przypatrzmy się mechanice operacji pod kryptonimem „Powstający Lew”, która również cechowała się innowacyjnością. Nie byłoby tak skutecznej akcji bez perfekcyjnego rozeznania wywiadowczego, koordynacji środków cyfrowych i militarnych. Tuż przed atakiem Izrael, naśladując ukraiński sposób działania, zaplanował dronową akcję dywersyjną nakierowaną w irańskie siły przeciwlotnicze. Pierwsze ataki przeprowadziły myśliwce F-35, których nie wykryła obrona, irańskie wojsko pozostało więc ślepe na część izraelskiego lotnictwa, które uzyskało dominację w powietrzu. Samoloty mogły bez przeszkód wdzierać się na terytorium wroga i nie niepokojone siać tam spustoszenie.
Sabotaż związany był nie tylko z działaniem dronów, ale mnóstwem innych ruchów – od odpalania w różnych punktach kraju bomb podłożonych w samochodach, po precyzyjne ataki hakerskie mające na celu paraliż irańskiego państwa. Kto widział izraelski serial „Teheran”, nie był zapewne zaskoczony tym, jak głęboko spenetrowany przez szpiegów Izraela jest Iran, z jego stolicą włącznie. Ale znów – operacja „Powstający Lew” nie powiodłaby się, gdyby nie perfekcyjna koordynacja tak skomplikowanych systemów, jak zbierające mnóstwo danych F-35, precyzyjne naloty, drony kamikadze, dokładnie zaplanowany sabotaż siejący zamęt na terytorium wroga. Wszystko odgrywało tu rolę. Na końcu okazało się, że potrójny system obrony przeciwrakietowej Izraela nie był w stanie sprostać masowemu atakowi, który w odpowiedzi przeprowadził Iran pociskami balistycznymi, ale to już inna sprawa.
Nie, nie będę pisał, że drony są nam potrzebne, a F-35 już nie, albo że musimy mieć własną broń balistyczną. Nie zamierzam wyciągać chałupniczych czy amatorskich wniosków z operacji wojskowych. Chcę tylko pokazać, że natura innowacji jest taka sama wszędzie. Często kojarzą się nam one z technologiami kosmicznymi i rzeczywiście czasami tak są wykonywane. Ale zazwyczaj są po prostu sposobem myślenia – jak sprytnie rozwiązać jakiś problem? Jak użyć taniego rozwiązania zamiast kosztownego? Jak wykorzystać asymetrię, by pokonać poważnego wroga (czy to obcy reżim, czy też problem, który utrudnia życie ludzkości). Czasem nowe rozwiązania są piekielnie kosztowne – ostatnio pisałem tu, że bez państwowych subsydiów nie ruszylibyśmy z innowacjami w dziedzinie taniej i czystej energii. Tak samo kosztowne są myśliwce F-35, które zamówiliśmy u Amerykanów. Ale jeśli chcemy czuć się bezpiecznie, powinniśmy od naszych wschodnich sąsiadów, a także od naszych bliskowschodnich sojuszników – bo mimo całego krytycyzmu wobec tego, co się dzieje w Gazie, wciąż bliżej nam do Izraela niż Iranu – uczyć się innowacyjności. Nie kupować innowacji, tylko po prostu inaczej zacząć myśleć. Polacy nieraz pokazywali, że mogą być w tym bardzo dobrzy.
Dodaj komentarz