
Jednym z pomysłów na deregulację jest ułatwienie rozwodów. W koalicji rządzącej nie chce tego PSL, bojąc się o… spadek dzietności. „Nie ma zbyt wielu polityk, którymi możemy oddziaływać na zwiększenie dzietności” – komentuje dla money.pl Kamil Fejfer, dziennikarz piszący o gospodarce. Apeluje, by pozwolić dorosłym ludziom podejmować decyzje.
W ramach zaproponowanego niedawno pakietu deregulacyjnego pojawił się pomysł ułatwienia ścieżki rozwodowej w wyjątkowych sytuacjach. Idei sprzeciwiają się jednak PSL-owskie resorty: obrony, rolnictwa, czy rozwoju i technologii. Politycy ludowców twierdzą bowiem, że zmiana przepisów mogłaby spowodować… spadek dzietności. Czy mają rację?
„W ocenie MON, skutkiem proponowanych zmian będzie jeszcze wyższa liczba rozwodów, w szczególności rozwodów małżeństw bez dzieci, jak również nie decydowanie się na wspólne posiadanie potomstwa w pierwszych latach małżeństwa, co w konsekwencji wpłynie negatywnie na demografię kraju” – czytamy w piśmie wysłanym przez ministra obrony w ramach uzgodnień międzyresortowych.
Minister rolnictwa, Czesław Siekierski uważa z kolei, że „małżeństwo to instytucja, która w naszej kulturze zapewnia strukturę dla wychowywania dzieci, przekazywania wartości i budowania trwałych relacji międzyludzkich. Ułatwienie rozwiązania małżeństwa, które następowało będzie w drodze czynności podejmowanych przed kierownikiem urzędu stanu cywilnego, może prowadzić do dewaluacji instytucji małżeństwa”.
A o jaki projekt chodzi? Jak zostało wcześniej zasygnalizowane nowe przepisy zostały zaproponowane przez zespół deregulacyjny Rafała Brzoski. Ustawa miałaby umożliwić zakończenie związku w urzędzie stanu cywilnego. Nowe przepisy miałyby odciążyć pracę sądów.Przepisy miałyby dotyczyć tylko niektórych przypadków rozstających się par:
- tych, które nie mają wspólnych małoletnich dzieci,
- mają co najmniej roczny staż małżeński,
- zgodnie oświadczają o „trwałym rozpadzie pożycia”
60 tys. rozwodów rocznie w Polsce
A jak wygląda sytuacja rozwodowa w Polsce? Cóż, jest niejednoznaczna. Przynajmniej jeśli chodzi o wykres przedstawiający liczbę rozstań. Dane z Głównego Urzędu Statystycznego cytowane przez serwis CiekaweStatystyki.pl sięgają aż do lat 40. XX wieku. Jak można się spodziewać, pokazują, że od tamtego czasu przez następne dekady liczba rozwodów wzrastała.
W 1946 roku w naszym kraju było ich 8 tys. rocznie, w latach 70. już ponad 40 tys. Od pierwszej połowy lat 80. nastąpił z kolei gwałtowny spadek: z ponad 50 tys. rozwodów rocznie do niecałych 30 tys. w początku lat 90. Później – i tego chyba byśmy się spodziewali – liczba rozstań gwałtownie wzrosła: do ponad 70 tys. w okolicach roku 2005. Od tamtej pory utrzymuje się na stabilnym poziomie nieco ponad 60 tys..
Dane te jednak nie uwzględniają ani liczebności kohort wiekowych, ani migracji. Dlatego potrzebny jest nam wskaźnik, który odnosiłby liczbę rozstań do jakiegoś innego parametru. Wspomniany serwis dysponuje taką statystyką: chodzi o liczbę rozstań na 10 tys. mieszkańców. Nie dysponujemy co prawda danymi historycznymi, jednak możemy zerknąć na to, jak Polska wygląda pod tym względem w porównaniach międzynarodowych.
Otóż serwis CiekaweStatystyki.pl korzystając z danych Eurostatu wskazuje, że wskaźnik rozwodów w naszym kraju jest zbliżony do średniej unijnej. W 2021 r. dla całej wspólnoty wynosił on 17 na 10 tys. mieszkańców, w przypadku Polski było to 16 rozwodów. Na czele zestawienia znalazły się (poza Ukrainą, gdzie wskaźnik ten wyniósł aż 29 na 10 tys. osób) Litwa (28 rozwodów na 10 tys. mieszkańców), Cypr (26), Łotwa (25) i Szwecja (23).
Z drugiej strony zestawienia (biorąc pod uwagę tylko kraje UE) mieliśmy Irlandię (7 rozwodów na 10 tys. mieszkańców), Słowenię (11) i Chorwację (13).
Rozwody a dzietność
Zanim zaczniemy rozważać, czy rozwody przekładają się w jakiś sposób na dzietność, dwa słowa o niej samej.
Pod koniec maja Główny Urząd Statystyczny przekazał oficjalne dane na temat tzw. współczynnika dzietności za rok 2024. Stało się tak, jak prognozowali eksperci: był to najgorszy rok, jeśli chodzi o ten wskaźnik w historii naszego kraju. Wyniósł dokładnie 1,099. Wskaźnik dzietności mówi o tym, ile dzieci urodziłaby statystyczna kobieta w ciągu całego swojego okresu rozrodczego, jeśli rodziłaby z taką intensywnością, jak kobiety w analizowanym roku. Współczynnik na poziomie 1,099 oznacza, że 1000 kobiet urodziłoby 1099 dzieci.
Dla szerszego kontekstu: z zastępowalnością pokoleń – czyli z sytuacją, w której społeczeństwo ani się liczbowo nie kurczy, ani nie rozrasta – mamy do czynienia przy dzietności na poziomie 2,1.
To naprawdę bardzo kiepski wynik, który w przyszłości będzie dla Polski oznaczał spore kłopoty. Objawią się one między innymi mniejszą innowacyjnością gospodarki, mniejszą dynamiką PKB (które będzie potrzebne, aby tworzyć usługi opiekuńcze dla starzejącego się społeczeństwa) i przesunięciem środków na ochronę zdrowia (starzejące się społeczeństwo jest po prostu bardziej „kosztowne”).
Bez wątpienia więc niska dzietność jest problemem, któremu należy starać się zaradzić – z jednoczesną świadomością, że to trend globalny i nie uda nam się go odwrócić, aby przywrócić wspomnianą zastępowalność pokoleń.
Ale czy istnieją dowody na to, że prawo rozwodowe wpływa na dzietność? Czy są to tylko prawicowe, niepotwierdzone bajki? Otóż istnieją takie dowody! W rzeczywistości liberalizacja prawa rozwodowego – jak to mówią ekonomiści – przyczynia do spadku dzietności! Dowiedli tego w swojej analizie zamieszczonej na łamach czasopisma naukowego „Labour Economics” badacze Héctor Bellido oraz Miriam Marcén.
Aby dojść do swoich wniosków, wzięli pod lupę legislację oraz współczynniki dzietności w 18 europejskich krajach w latach 1960-2006. Ich zdaniem reformy liberalizujące prawo „rozstaniowe” zmniejszyły współczynnik dzietności o około 0,2. Naukowcy testowali również inne zmienne, które mogły wpływać na ich wyniki, m.in. zmiany odnoszące się do prawa aborcyjnego czy popularyzację pigułek antykoncepcyjnych. Prawdą jest więc, że ułatwienie rozwodów powoduje spadek dzietności.
Łatwiejsze rozwody kontra walka o dzietność. Dwa pytania
W tym przypadku mamy jednak do czynienia z dwoma pytaniami. Pierwszym: czy rzeczywiście polskie rozwiązanie miałoby takie skutki? To zależałoby prawdopodobnie od tego, jaka część z małżeństw byłaby gotowa skorzystać z tego typu furtki.
Druga kwestia, znacznie ważniejsza: co w takim równaniu powinno być ważniejsze – czy utrzymanie dzietności, czy ułatwienie ludziom podjęcia kroku, który chcą podjąć? Tak naprawdę tutaj leży jądro sporu.
Być może więc powinniśmy pozwalać dorosłym ludziom podejmować pewne – nierzadko trudne – decyzje życiowe, jednocześnie starając się zachęcać do powiększania rodzin innymi sposobami.
Z tym ostatnim jest jednak pewien problem: otóż wbrew temu, co możemy nierzadko usłyszeć, nie ma zbyt wielu polityk, którymi możemy oddziaływać na zwiększenie dzietności. W skrzynce narzędziowej jest m.in. lepszy dostęp do mieszkań czy mądrzejsze projektowanie urlopów rodzicielskich (tak, żeby angażować mężczyzn w prace domowe). Żadna z tych polityk nie jest jednak game chagerem. Prawdę mówiąc: wiele wskazuje na to, że do niskiej dzietności po prosu musimy się przyzwyczaić. I projektować polityki z myślą o tym, że będzie nas mniej.
Dodaj komentarz