W półtora roku ludność Polski zmniejszyła się o ćwierć miliona i ponoć już co piąte (!) mieszkanie w Warszawie oraz co siódme w Krakowie, Gdańsku i innych miastach jest niezamieszkane. Mimo to ceny lokali rosną najszybciej w Europie, a dwie trzecie młodych dorosłych żyje z rodzicami, bo nie stać na zakup lub wynajem. Szarzy ludzie węszą przekręt.
Dlaczego, mimo największej od czasu wojen i zaraz, zapaści demograficznej, mieszkania w Polsce drożeją najszybciej w Europie. Odpowiedź jest banalnie prosta: padamy ofiarą własnego sukcesu. A ściślej: jedni padają, a inni mają wielkie żniwa.
Mieszkania w Polsce: nie ma rynku, jest licytacja
Ceny zdecydowanej większości produktów i usług wynikają z kalkulacji producentów toczących ze sobą konkurencyjną walkę, natomiast ceny mieszkań – wytwarzanych inaczej (a przede wszystkim dłużej) niż spodnie czy bułki, są efektem coraz brutalniejszej, bo nie ograniczanej żadnymi przepisami, LICYTACJI.
Kto licytuje? Przepraszam za oczywistą oczywistość, ale dla przejrzystości wywodu muszę napisać, że od początku polskich przemian na naszym rynku mieszkaniowym – jak w każdym państwie kapitalistycznym – ścierają się dwie duże grupy: ludzi poszukujących własnego dachu nad głową oraz inwestorów. Obie są mocno zróżnicowane wewnętrznie.
W pierwszej znajdziemy młode osoby pomieszkujące kątem z rodzicami, chcące założyć rodzinę, albo już żyjące w związkach i marzące o wybiciu się na niezależność. W grupie tej jest także mnóstwo ludzi starszych, dysponujących jakimś lokum, ale pragnących poprawić swą sytuację – zamieszkać w czymś większym, z dala od blokowiska, albo w ogóle zmienić dzielnicę czy miasto; są tu także migranci ze wsi i mniejszych miast do metropolii – 80 proc. z nich to młode kobiety.
W grupie inwestorów eksperci wyróżniają zwykle dwie podstawowe podgrupy: zarabiających na wynajmie i flipperów. Pierwsi kupują mieszkania po to, by je (długoterminowo lub średnioterminowo) wynajmować – głównie studentom i migrantom ekonomicznym. Drudzy kupują taniej, by sprzedać drożej; pierwotnie ta grupa kojarzyła się (wzorem USA, skąd pochodzi termin) z ludźmi w zorganizowany sposób polującymi na okazje, np. lokale do kapitalnego remontu, o niskim standardzie itd. Szybki remont, trochę szpachli i dodatków – i mieszkanie wracało na rynek w mocno podbitej cenie. W ostatnich latach wykształciła się jednak w Polsce trzecia (pod)grupa: inwestorów długo- lub średnioterminowych, którzy nie zamierzają wynajmować mieszkań, ani czegokolwiek z nimi robić, tylko kupują je (przeważnie za gotówkę) i trzymają jako lokatę kapitału.
Znam bardzo wielu małych inwestorów, którzy nabyli w ostatnich dziesięciu latach od pięciu do dziesięciu średniej wielkości (50-70 m kw.) mieszkań w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, Wrocławiu, Łodzi i innych dużych miastach (część dokupuje teraz lokale w Hiszpanii, Portugalii, Włoszech). Jeden z nich przedstawia mi kalkulację – najbanalniejszą z możliwych:
- Milion złotych na lokacie bankowej od lipca 2023 – max. 5 proc. zysku (po podatku Belki)
- Milion złotych w obligacjach skarbu państwa od lipca 2023 – poniżej 10 proc. zysku
- Mieszkanie na krakowskim Zabłociu kupione w lipcu 2023 – wzrost ceny o 20 proc. (do zbycia od ręki).
Niektórzy krakowscy deweloperzy mówią mi, że ludzie robiący takie kalkulacje stanowią od przynajmniej dekady WIĘKSZOŚĆ ich klientów. Na rynku licytują się przedstawicielami pierwszej grupy, gotowej się zapożyczyć po uszy na 30 lat po to, by zamieszkać na swoim. Ta licytacja jest obecnie bardzo ostra i sporo osób z pierwszej grupy wymiękło, stąd spadek popytu i sprzedaży. Ale spadku cen nie ma i spora część inwestorów pompujących tę bańkę (ale czy to w ogóle jest bańka?) nie spodziewa się żadnych obniżek. W obecnej sytuacji demograficznej Polski wydaje się to szalone i absurdalne, ale niekoniecznie musi takie być.
Prof. Joanna Tyrowicz, członkini Rady Polityki Pieniężnej, a przede wszystkim świetna edukatorka ekonomiczna, zwraca uwagę, że „nie było jeszcze takiej sytuacji w naszej gospodarce”:
- W sektorze przedsiębiorstw mamy historycznie wysokie wzrosty płac; w pozostałych częściach gospodarki są one jeszcze wyższe – w pierwszym kwartale 2024 r. płace w kategoriach realnych wzrosły o 28 mld zł
- Rosną dochody z działalności gospodarczej – w pierwszym kw. o 0,5 mld zł
- Rosną świadczenia – w pierwszym kw. o 21 mld zł.
Razem dało to 54 mld zł w kategoriach realnych. Tymczasem łączne wydatki gospodarstw domowych wzrosły o 15 mld zł. To szokujące. Dla porównania – średni łączny wzrost dochodów w latach 1999-24 wyniósł 10 mld zł, zaś wzrost konsumpcji w tym samym czasie – 7,5 mld zł.
Wniosek: gospodarstwa domowe w Polsce w krótkim czasie zachomikowały rekordową w dziejach kwotę. Teraz część z nich chce lub będzie chciało zainwestować we własne M lub poprawę standardu zamieszkania, a inni – jako inwestorzy – będą lokować finansowe nadwyżki w kolejnych mieszkaniach.
Tu clue: w polskich realiach ekonomicznych i prawnych inwestorzy grający na wzrost cen lokali są NIE DO PRZELICYTOWANIA przez ludzi szukających własnego M. Zawsze podbiją cenę.
Mieszkania w Polsce: dane dziwne i szalone
Zestawcie sobie do tzw. kupy następujące fakty:
- W 2023 roku w Polsce urodziło się 272 tys. – najmniej od II wojny światowej. Liczba zgonów przekroczyła 409 tys. W efekcie ubyło 137 tys. Polek i Polaków. Obecny rok zapowiada się jeszcze gorzej – w ciągu ostatnich 18 miesięcy ubytek ludności sięgnął 250 tys. osób.
- W 2023 r. zawarto w Polsce niespełna 146 tys. związków małżeńskich – równie mało było tylko w pandemicznym 2020 r.
- W tym samym 2023 roku w Polsce oddano do użytku 220 tys. nowych mieszkań, a rozpoczęto budowę 190 tys. następnych. Kolejny rok z rzędu liczba nowych mieszkań przewyższyła zdecydowanie liczbę nowo zawartych małżeństw. Wedle Deloitte, z wynikiem 5,86 nowych mieszkań na 1000 mieszkańców Polska zajęła trzecie miejsce w Europie. Na podium utrzymujemy się szósty rok bijąc np. Niemcy 2 do 1.
- Wedle Narodowego Spisu Powszechnego, 31 marca 2021 r. było w Polsce 1,8 mln niezamieszkanych mieszkań, co stanowiło prawie 12 proc. ogólnej liczby mieszkań w naszym kraju. W Warszawie odsetek ten sięgał 20 proc., a w innych dużych miastach średnio 14 proc. (w Gdańsku, Krakowie, Łodzi i Poznaniu – ponad 15 proc.). Są gminy, w których niemal co trzecie mieszkanie jest niezamieszkane!
- Liczba mieszkań w Polsce przewyższa już o 800 tys. liczbę gospodarstw domowych. Mamy 415 mieszkań na 1000 mieszkańców, co lokuje nas na poziomie Irlandii i Australii, a bardzo blisko USA i Wielkiej Brytanii.
- Równocześnie menedżerowie i eksperci branży budowlanej szacują, że do zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych Polek i Polaków brakuje około miliona nowych mieszkań.
- Odsetek dorosłych Polek i Polaków mieszkających z rodzicami wzrósł z 59 proc. w 2019 r. do 67 procent obecnie. Średnia unijna wynosi 49 proc., niemiecka 31 proc., skandynawska – poniżej 20 proc.
- Płace realne w Polsce rosną od kilku kwartałów, ale mieszkania – jako jedyne spośród najważniejszych dóbr – drożeją mocno powyżej wzrostu płac, co jest fenomenem na skalę Europy (Niemcy i Włosi odnotowali kilkunastoprocentowe, a Francuzi – kilkuprocentowe spadki cen mieszkań). W lipcu tego roku wzrost rok do roku wyniósł (wedle raportu Expandera i Rentier.io): w Krakowie 26 proc., w Warszawie i Szczecinie 22 proc., w Gdańsku 21 proc., w Katowicach 19 proc., w Toruniu, Lublinie, Bydgoszczy – 18 proc. We Wrocławiu – 17 proc., w Poznaniu – 16 proc., w Łodzi – o 15 proc. W tym samym czasie płace w sektorze przedsiębiorstw (bez mikrofirm) wzrosły wedle GUS o 10,6 proc.
- Według NBP w II kw. 2024 r. ceny transakcyjne nowych mieszkań w 7 największych miastach były o 19 proc., a używanych o 18 proc. wyższe niż przed rokiem
- W lipcu 2024 r. tylko w Sosnowcu można było kupić mieszkanie w cenie poniżej 7 tys. zł za metr kw. , w Radomiu i Częstochowie poniżej 8 tys. zł, a w Bydgoszczy, Toruniu i Rzeszowie poniżej 10 tys. zł. W Gdańsku i Wrocławiu pękła granica 13 tys. zł, w Krakowie – 16 tys. zł, a w Warszawie – 17,5 tys. zł za metr kw.
- Dostępność mieszkań w Polsce cały czas spada i jest prawie najniższa w tym stuleciu: kupno mieszkania o powierzchni 50 m kw. w jednym z siedmiu dużych miast wymaga spłacania raty w wysokości 4,5 tys. zł miesięcznie przez 30 lat (przy wkładzie własnym 10 proc.). Czyli za niewielkie lokum trzeba wyłożyć na początek ok. 75 tys. zł, a potem wpłacić do banku w sumie ponad 1,6 mln. W przypadku pary zarabiającej po 80 proc. średniego wynagrodzenia rata pochłonie blisko połowę całego dochodu netto.
Na pierwszy rzut oka wszystko to nie ma najmniejszego sensu: przecież jak czegoś jest za dużo (pustostany!), a w dodatku popyt i sprzedaż spada, to ceny powinny lecieć na pysk, a właściwie już szorować po dnie. Tak jest w niemal wszystkich krajach OECD, w tym u naszych zachodnich sąsiadów, gdzie spadek jest dwucyfrowy. W Polsce pustostany się nie zapełniają (przeciwnie – ich liczba rośnie), a ceny lokali i ich najmu szaleją.
Mieszkania w Polsce kupują głównie inwestorzy
Według Barometru Metrohouse i Credipass Indeks, 45 proc. wszystkich transakcji na pierwotnym rynku mieszkaniowym stanowią zakupy mieszkań pod inwestycje. Wielu ekspertów uważa, że ten – i tak wysoki na tle Europy i świata – odsetek jest zaniżony, ponieważ nie wszyscy inwestorzy ujawniają prawdziwy cel transakcji. Z moich rozmów ze znanymi deweloperami w Krakowie, Warszawie, Gdańsku, Łodzi oraz na Śląsku i zachodniej Małopolsce wynika, że inwestorzy wykupują grubo ponad połowę ich oferty. Dominują wśród nich świetnie zarabiający przedsiębiorcy, menedżerowie i specjaliści w wieku 40-50 lat oraz nieco starsi. Co ciekawe – około 10 proc. inwestorów stanowią 60+.
Zwykle w tym miejscu wielu się oburza. Pytają, kto zarabia tak wysoką „średnią”. Kłania się tu nisko statystyka, zgodnie z którą ja i mój kot mamy średnio po trzy nogi i pół ogona. W Krakowie, który od kilku lat przewodzi zestawieniu miast o najwyższych zarobkach, przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw przekracza 10 tys. zł. Ale ta średnia dotyczy jedynie firm zatrudniających powyżej 9 osób, a więc mniejszej części rynku pracy (większość ludzi pracuje w mikroprzedsiębiorstwach). Po drugie: stawkę mocno windują zarobki około 100-tysięcznej rzeszy specjalistów z sektora nowoczesnych usług dla biznesu, w tym IT; w tej grupie jest kilka tysięcy wysokiej klasy menedżerów, których apanaże są zbliżone do światowych, a bywają już nawet wyższe niż w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy USA – a to pozwala na kumulowanie sporych nadwyżek i ich inwestowanie.
To przede wszystkim za sprawą inwestorów, widzących wciąż w mieszkaniach bardzo dobrą lokatę kapitału, mocno konkurencyjną wobec innych możliwości, ceny dynamicznie rosną – mimo dwucyfrowego już spadku sprzedaży.
Jakie są dziś proporcje między poszczególnymi grupami inwestorów? Mniej więcej tyle samo jest kupujących mieszkania za gotówkę, by ulokować kapitał, oraz inwestorów długoterminowych chcących zarabiać na czynszach z najmu (tych nie brakuje zwłaszcza w ośrodkach akademickich oraz miejscowościach turystycznych), ale odpowiedzialność za dynamiczny (spekulacyjny?) wzrost cen w najatrakcyjniejszych lokalizacjach w Warszawie, Krakowie i Gdańsku przypisuje się ostatnio flipperom, czyli łowcom szybkich zysków, które można uzyskać na tzw. okazjach, zwłaszcza lokalach o niższym standardzie (rynek pierwotny) lub do gruntownego remontu (rynek wtórny).
Podstawowym argumentem zachęcającym inwestorów do zakupu kolejnych lokali jest ten, że od niespełna dekadywartość mieszkań rośnie w Polsce szybciej od cen większości pozostałych towarów i usług. Równocześnie powracające jak bumerang analizy i diagnozy ekspertów oraz (przede wszystkim) szefów firm deweloperskich i budowlanych, mówiące o „deficycie mieszkań sięgającym miliona lokali”, mogą sugerować, że to jest inwestycja w coś, co w razie jakichś zawirowań z pewnością nie straci na wartości i znajdzie nabywcę. Zwłaszczaże polska gospodarka rośnie wyraźnie szybciej od gospodarek innych dużych krajów UE, a w ślad za tym wzrostem podążają płace realne (wniosek: coraz więcej Polek i Polaków będzie się rozglądać za własnym M i będzie ich na to stać). Jakby umykają przy tym dwie, jak się wydaje, istotne okoliczności: kryzys demograficzny i osłabienie napływu imigrantów.
Za sprawą zapaści urodzeń oraz wchodzenia w dorosłość kolejnych niżów demograficznych oraz kilku innych zjawisk (rzadsze zakładanie związków, także tych nieformalnych, późny start w samodzielność, późne rodzicielstwo – coraz częściej grubo po trzydziestce…) potencjalny popyt na mieszkania powinien maleć; oczywiście, nie można bagatelizować faktu, że część kupujących mieszkania dla siebie po prostu wymienia lokal mniejszy, o gorszym standardzie i (lub) gorzej położony, np. w blokowisku, na coś lepszego. Ale również ten efekt będzie w najbliższych latach słabnąć – bo populacja tych ludzi też się kurczy. Również wyraźnie słabszy napływ imigrantów, a nawet ich częściowy odpływ (dotyczy to przede wszystkim Ukraińców wracających do ojczyzny lub migrujących dalej na Zachód) wróży zwiększenie podaży wolnych lokali.
Mieszkania w Polsce: czy ceny mogą spaść?
O tym, że nie jest prawdą, iż ceny mieszkań wiecznie rosną, przekonaliśmy się już kilkanaście lat temu – po wybuchu kryzysu finansowego na Zachodzie. Ceny nowych mieszkań w Warszawie zaczęły spadać już pod koniec 2008 r. i w ciągu kolejnych czterech lat obniżyły się o jedną czwartą (z 8,6 tys. zł do niespełna 6,5 tys. zł za metr kw.). Dla kogoś, kto planował szybki zarobek, oznaczało to ewidentną stratę, podobnie – dla tych, którzy oczekiwali zysków w ciągu pięciu lat. Poziom cen z 2008 r. udało się w stolicy odzyskać dopiero w 2018 r., czyli po dekadzie.
Podobnie było w innych dużych miastach. W Trójmieście ceny spadły z 7,7 tys. zł w drugim kw. 2008 r. do 5,3 tys. pod koniec 2012 r., a więc prawie o jedną trzecią. Z drugiej strony – kto zdecydował się na inwestycję w owym dołku, może dziś sprzedać lokum prawie trzy razy drożej. Tak samo w Krakowie: w kryzysie ceny spadły z ponad 8 tys. zł do 6,8 tys. zł metr kw., by wrócić do poziomu z 2008 r. po okrągłych dziesięciu latach. Jeśli jednak ktoś traktował wówczas ów zakup jako długofalową inwestycję, zyskał całkiem sporo: dziś ceny transakcyjne są niemal dwa razy wyższe.
Za inwestycjami w mieszkania przemawia jeszcze jedno: choć Polska generalnie demograficznie się kurczy, to największe miasta mają wciąż mocno dodatnie saldo migracji zewnętrznych – i rosną. Najbardziej Warszawa i Kraków, co nakręca tam popyt na długoterminowy wynajem mieszkań. Z kolei w miejscowościach turystycznych zwiększa się popyt na najem krótkoterminowy – nie tylko sezonowy, jak w minionych dekadach, ale też całoroczny, bo coraz więcej Polek i Polaków praktykuje rekreacyjne wypady jesienią i wiosną. Pozwala to myśleć inwestorom o w miarę pewnym stałym dochodzie z najmu, przy jednoczesnym bezpiecznym ulokowaniu kapitału.
Na samej różnicy w cenie można było w minionym roku zarobić prawie 20 proc. Najlepsza lokata bankowa przy podobnej kwocie i po uwzględnieniu podatku Belki dała w tym czasie góra 5 proc. Obligacje pozwoliły zarobić więcej od lokat, ale daleko im do zysków z nieruchomości. Tym, którzy oburzają się na inwestorów, polecam proste ćwiczenie: gdybyś miał/a wolne dwa miliony złotych, to jak byś je ulokował/a? Na lokacie? W obligacjach? Czy w mieszkaniach?
Inna sprawa, że z opisanego tu powodu opłaca się w Polsce trzymać mieszkanie jako lokatę kapitału – całkiem puste. I mnóstwo inwestorów to robi. W tym czasie ich rodacy z przeciwległego szczebla drabinki dochodowej gnieżdżą się w komunalnych klitkach lub kątem u rodziców w spółdzielczym mieszkaniu w blokowisku.
Mieszkania w Polsce: 207 tys. pustych lokali w Warszawie?
W ostatnim Narodowym Spisie Powszechnym, przeprowadzonym wiosną 2021 r., po raz pierwszy w dziejach uwzględniono liczbę mieszkań niezamieszkanych. W swym raporcie GUS określił ich liczbę na 1,8 mln, co stanowiło aż 11,7 proc. ogólnej liczby mieszkań w Polsce. Gdyby zestawić to 1,8 mln „pustostanów” z milionem lokali niezbędnych do zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych Polaków, można dojść do wniosku, że można ten problem rozwiązać poprzez odpowiednie zarządzanie pustostanami.
Zwykle w tym miejscu pada argument, że mapa pustostanów nie pokrywa się z mapa potrzeb: Polacy i (zwłaszcza) Polki migrują do wielkich miast, a ich rodzice i dziadkowie umierają zostawiając puste domy w głębokiej prowincji, która się wyludnia, bo nikt tam nie chce żyć. To częściowo prawda – ale tylko częściowo. W NSP 2021 najbardziej zaskakujące jest to, że – wedle ustaleń GUS – odsetek niezamieszkanych mieszkań jest w największych miastach wyraźnie wyższy niż na prowincji: w Warszawie sięga 20 proc., co daje… 207 tys. potencjalnie pustych lokali, a w pozostałych metropoliach – między 14 a 15 proc. (wyjątkami są: Szczecin, Bydgoszcz i Białystok). W Krakowie NSP wskazał ok. 60 tys. niezamieszkanych lokali…
Jak wyjaśniali dwa lata temu eksperci Polskiego Instytutu Ekonomicznego, „do kategorii mieszkań niezamieszkanych zaliczają się zarówno opuszczone domy wiejskie, zaniedbane mieszkania komunalne, jak i apartamenty traktowane przez właścicieli jako lokata kapitału”. Mieszkaniem niezamieszkanym pod koniec marca 2021 [kiedy przeprowadzano NSP] mogło być też mieszkanie sezonowe – przeznaczone do użytku tylko w okresie letnim (albo przez właściciela, albo przez turystów). Równie ważnym czynnikiem wpływającym na wykorzystanie mieszkań w marcu 2021 r. była pandemia COVID-19 i związane z nią istotne ograniczenia w aktywności gospodarczej i przemieszczaniu się: niezamieszkane były więc zarówno mieszkania wynajmowane zwykle przez studentów (bo uczyli się zdalnie), jak i te przeznaczone pod krótkoterminowy najem dla turystów zagranicznych. Również część pracowników biurowych najmujących wcześniej mieszkania pracowało zdalnie z domów na prowincji.
PIE zwraca uwagę, że znaczna część mieszkań w Polsce ma charakter sezonowy: właściciele wynajmują je turystom głównie latem i (lub) zimą oraz w długie weekendy. Dotyczy to zwłaszcza małych miejscowości wypoczynkowych nad morzem i w górach (odsetek „lokali niezamieszkanych” sięga tam średnio 30 proc.), ale też Warszawy i Krakowa. W trzech stołecznych dzielnicach – Śródmieście, Wola i Praga Północ – udział mieszkań niezamieszkanych w ogólnych zasobach przekroczył wedle NSP 2021 25 procent (GUS wskazał na duże zasoby lokali komunalnych wymagających gruntownych remontów w celu przywrócenia do użytku), natomiast w atrakcyjnych dla rekreacji gminach na północ od stolicy – 30 proc.
Instytut wyjaśnia, że „11,7 proc. mieszkań niezamieszkanych to niemal identyczny wynik jak w USA, w których pustostanami jest 16 mln domów i mieszkań. W Niemczech i Francji odsetek pustostanów wyniósł w 2018 r. 8,2 proc., w Wielkiej Brytanii – 2,6 proc. Duży rozstrzał w danych może być jednak związany z różnicami w technikach pomiaru zagadnienia, jak i samych definicjach tego, co podlega badaniu”.
Eksperci rządowego think tanku zastrzegają przy tym, że do szacunków z NSP 2021 trzeba podchodzić z dużą ostrożnością: „należałoby pozyskać więcej szczegółowych danych, z których będzie można wywnioskować, ile z mieszkań niezamieszkałych stanowią w Polsce faktycznie pustostany, ile nadaje się do zamieszkania, a ile znajduje w lokalizacjach atrakcyjnych dla potencjalnych najemców lub kupców”.
Na razie nikt tego tak naprawdę nie wie.
Mieszkania w Polsce: podatek katastralny i inne młoty na flipperów
A wiedza ta jest niezbędna do podjęcia próby sensownego uregulowania rynku i wyeliminowania zeń istniejących dziś kuriozów i patologii. Nikt w świecie nie poradził sobie z tym w stu procentach, ale są rozwiązania, które – jak się wydaje – działają. Np. w Kanadzie i Irlandii wprowadzono słony podatek od pustostanów ustalany na podstawie wartości nieruchomości oraz okresu jej nieużywania. To radykalnie osłabiło zjawisko kupowania lokali w celu zarabiania na wzroście ich wartości bez najmu.
Z kolei współtworząca polski rząd lewica odświeżyła – wiecznie żywy i zarazem… martwy w Polsce – temat podatku katastralnego. Jej przedstawiciele twierdzą, że wprowadzony w odpowiedniej formie w żaden sposób nie dotknąłby szarego Kowalskiego, natomiast mocno zniechęciłby spekulantów oskarżanych powszechnie o windowanie cen mieszkań. Posłowie lewicy wskazują, że takie rozwiązanie obowiązuje od dawna w większości rozwiniętych krajów Europy, od Niemiec przez Francję po Wielką Brytanię. Ministerstwo Finansów zdecydowanie zaprzecza jednak, by rozważało wprowadzenie podatku katastralnego.
Zwolennicy regulacji przekonują, że musi istnieć mechanizm prawny skutecznie wzmacniający na rynku pozycję tych, którzy potrzebują mieszkania na własne potrzeby i gotowi są zadłużyć się po uszy na 30 lat, aby w nim żyć. Niestety, w obecnych realiach w Polsce zdecydowana większość z nich jest i będzie przelicytowywana przez inwestorów kupujących po kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt mieszkań – dla zysku.
Właśnie ta licytacja nakręca ceny mieszkań w naszym kraju. Z doświadczeń innych krajów wynika, że sam rynek tego problemu nie rozwiąże.
Źródło: forsal.pl