Zaskakujące kulisy dymisji na szczytach armii. To dlatego odszedł gen. Rajmund Andrzejczak

niezależny dziennik polityczny

— Po odprawie wszyscy wyszli w bardzo dziwnych nastrojach. Nietęgą minę miał zwłaszcza Rajmund Andrzejczak. Był jakiś taki zadumany, osowiały. Od razu to zauważyliśmy, bo to raczej witalny człowiek. Wtedy jakby zgasł. Tam musiało się coś wydarzyć — mówi oficer z Ministerstwa Obrony Narodowej. Poniżej publikujemy wstrząsający fragment książki pt. „Armia w ruinie” autorstwa dziennikarki Onetu Edyty Żemły.

W rozmowach z Edytą Żemłą wojskowi ujawniają kulisy głośnych dymisji na szczytach armii oraz opowiadają, co działo się w czasach Antoniego Macierewicza i Mariusza Błaszczaka. „Słychać było tylko szczęk łamanych kości. Jak w rzeźni” — czytamy.

Premiera książki „Armia w ruinie” już 17 lipca.

***

Oficer sił powietrznych: PiS to była pierwsza ekipa rządząca w historii Polski, za której rządów aż trzech szefów sztabu generalnego się zmieniło. Nie dlatego, że kończyły im się kadencje. Wszyscy złożyli dymisje. Odeszli z wojska na własną prośbę. To jest coś naprawdę nieprawdopodobnego w państwach demokratycznych. Takie sytuacje się po prostu nie zdarzają. A u nas kwitem rzucili gen. Mieczysław Gocuł, gen. Leszek Surawski, a jako trzeci gen. Rajmund Andrzejczak.

„Założyli podsłuch na tajnym telefonie generała”

Oficer ze sztabu generalnego, dziś w rezerwie: Już ta pierwsza dymisja szefa sztabu powinna być takim wstrząsem jak uderzenie bomby atomowej. Ale wtedy mało kto analizował, co tak naprawdę dzieje się w wojsku. Niektórzy znani publicyści snuli jakieś dywagacje, zamiast wniknąć w istotę sprawy. Skupili się na personaliach. Nikt nie próbował zrozumieć, w jakie koleiny wpadają nasze siły zbrojne. Natomiast w wojsku następowało systemowe łamanie kręgosłupów. Z czasem tych przetrąconych kręgosłupów było coraz więcej i więcej. Słychać było tylko szczęk łamanych kości. Jak w rzeźni.

Oficer ze sztabu generalnego, dziś dowódca jednostki: Dymisja gen. Gocuła? Powiem szczerze, dla nas to był szok. Służyłem wtedy w sztabie, czyli blisko tych wydarzeń. Uważałem gen. Gocuła za wzór żołnierza, który na dodatek potrafi poruszać się po salonach w Warszawie. Można mu wszystko zarzucić, że był tylko dowódcą batalionu, że większość swojego życia wojskowego spędził w sztabie generalnym, ale służył we wszystkich zarządach. Nikt, tak jak on, nie znał sztabu. Nikt, tak jak on, nie wiedział, jak powinien się zachowywać żołnierz na poziomie polityczno-wojskowym, jak rozmawiać z ministrem i prezydentem.

Gocuł miał tylko jednego pecha w zawodowym życiu, na którego sobie nie zasłużył. Jak gen. Różański, jeszcze za PO, zmieniał system dowodzenia, to rola szefa sztabu została zmarginalizowana. To jest punkt przełomowy. Gocuł po reformie niewiele już mógł. Uważam, że gdyby szef sztabu miał mocniejszą pozycję, PiS-owi nie poszłoby tak łatwo rozwalanie wojska. Generał by na to nie pozwolił, ale zabrano mu amunicję.

Oficer ze sztabu generalnego, dziś w rezerwie: Gen. Gocuł to wybitny oficer sztabowy, który do tej roli był przygotowany przez większość swojego służbowego życia. Był lokomotywą, człowiekiem, który z pracy nie wychodził. Jest autorem wszystkich mechanizmów związanych z uruchomieniem procesów modernizacyjnych, transformacyjnych, a w kontekście szczytów NATO w Newport i w Warszawie to jemu zawdzięczamy wzmocnienie wschodniej flanki Sojuszu i obecność amerykańskich żołnierzy w Polsce.

Oficer ze sztabu generalnego, attaché wojskowy: Między gen. Gocułem i Macierewiczem nie było chemii. Pierwszy zjadł zęby na wojsku. Drugi to polityk, który wojska nie zna i nie szanuje żołnierzy. Nie było szansy, by Gocuł poszedł na jakiś układ polityczny z Macierewiczem, choć ten mu go proponował. Chciał, żeby generał został na stanowisku, tylko miał siedzieć cicho. Generał dość szybko dojrzał do decyzji o dymisji.

Zaraz po pojawieniu się Macierewicza w MON-ie nagle ze stanowisk w sztabie generalnym zaczęli znikać oficerowie, a trafiali tam inni, którzy nie byli konsultowani z gen. Gocułem. On już wtedy wiedział, że z tą ekipą nie da się współpracować. W wojsku jest taka zdrowa zasada, że zaufanie buduje się długo w ferworze walki, rywalizacji i współpracy. Dlatego dowódca sam dobiera sobie zastępców i współpracowników. Jak są narzucani przez polityków, to nadwątlone zostaje zaufanie, a są takie sytuacje, jak wojna, kiedy na zaufaniu wszystko się opiera. Dlatego, jeśli nagle ktoś znika, a pojawia się ktoś zupełnie nowy, a jeszcze w dodatku wyciągnięty z politycznego kapelusza, to zaczyna się niszczenie etosu służby wojskowej. To wszystko w dodatku działo się tuż przed szczytem NATO w Warszawie. Cały Sojusz na nas patrzył i nie dowierzał.

Oficer ze sztabu, bliski współpracownik gen. Gocuła: Ekipa Macierewicza na tyle nie ufała gen. Gocułowi, że założyli na jego tajnym telefonie podsłuch. W sztabie generalnym jest element tajnej łączności. Tam codziennie powstaje poufne sprawozdanie dobowe na temat tego, co się działo w siłach zbrojnych. Ma ono szeroki rozdzielnik – jest kierowane do prezydenta, premiera, ministrów, dowódców rodzajów sił zbrojnych. Zimą 2016 roku do gen. Gocuła przyszedł technik łączności i wręczając mu takie sprawozdanie, powiedział: „Panie generale, byli u nas ludzie z Firmy (Służby Kontrwywiadu Wojskowego – przyp. red.) i grzebali przy drucikach”.

Wyszło, że coś jest nie tak z łącznością, gdy generał uzgadniał z szefami sztabów państw NATO wysuniętą obecność wojsk Sojuszu w naszym kraju. Szefem Komitetu Wojskowego NATO był wówczas czeski generał Petr Pavel, obecnie prezydent tego kraju. Chciał zadzwonić do gen. Gocuła. Dwa dni nasi technicy próbowali uruchomić to połączenie. Nie udało się. To było tajne, szyfrowane łącze. Jeden klucz do szyfrowania był u szefa sztabu, a drugi w Brukseli. Jak gen. Pavel nie mógł się dodzwonić do nas kolejny raz, otwarcie powiedział gen. Gocułowi: „Słuchaj, Mieczysław, coś u ciebie nie gra na telefonie. Macie tam nieszczelność” i zaproponował mu spotkanie w cztery oczy. Potem szef jeździł już osobiście na wszystkie spotkania, bo wiedział, że jego rozmowy mogą być słuchane.

Oficer ze sztabu generalnego, dziś w rezerwie: Szef sztabu generalnego to zawsze była taka prawa ręka ministra obrony narodowej. Ekipa z MON-u od Antoniego nie trawiła takich ludzi jak gen. Gocuł. To człowiek mądrzejszy, wykształcony, doświadczony, wiedzący, o czym mówi, dlatego nie mogli go znieść. Mniej więcej o to chodziło. Nie tylko zresztą gen. Gocuł, ale większość oficerów przewyższała intelektualnie i merytorycznie ekipę zwaną kierownictwem resortu obrony narodowej.

Kulisy organizacji szczytu NATO. „Chaos”

Oficer ze sztabu generalnego, były attaché wojskowy: W takiej atmosferze, w lipcu 2016 r. w Warszawie, miał odbyć się kolejny szczyt NATO. Pisowski MON merytorycznie nie był przygotowany do przeprowadzenia takiego przedsięwzięcia. Macierewicz na sprawach międzynarodowych kompletnie się nie znał. One go nie interesowały. Na szczęście dla nas wszystkich, wojska i cywili, szefem sztabu jeszcze wtedy był gen. Mieczysław Gocuł. Od szczytu NATO w Walii w 2014 roku walczył o stałą obecność wojsk sojuszniczych w Polsce. Miał swoją wizję, jak to ma wyglądać. To dyplomata wojskowy. Znał wszystkich szefów sztabu państw sojuszniczych. Z wieloma był po imieniu.

Macierewicz – i to od razu dało się wyczuć – był sceptyczny w stosunku do NATO. Nie wiedział, jak się w tym międzynarodowym towarzystwie poruszać, więc do przygotowania szczytu oddelegował swoich wiceministrów Bartosza Kownackiego i Tomasza Szatkowskiego. Oni grali pierwsze skrzypce. My, wojskowi, widzieliśmy, że to, co robi Macierewicz i jego otoczenie, może osłabić naszą pozycję negocjacyjną i w konsekwencji zniszczyć plany sojuszniczej obecności w Polsce. Ten pociąg był już jednak na tyle rozpędzony, że nie dało się go zatrzymać. Efekty szczytu w Warszawie to wynik dwóch lat wcześniejszej mozolnej pracy gen. Gocuła i jego zespołu.

Oficer z MON-u: Przed szczytem NATO w Warszawie wszystko było robione na szybko. Panował chaos. Nam chodziło tylko o to, żeby ten szczyt się udał. Jednak nowa władza, która przyszła do MON-u, chciała wszystko robić inaczej, niż zaplanowaliśmy. Im się wydawało, że oni wiedzą najlepiej. Tymczasem stare wilki takie jak Gocuł, siedzący w tym od dłuższego czasu, nie dały się zbić z pantałyku. To była taka szamotanina pomiędzy tymi, co szczyt zaplanowali, czyli wojskowymi, a politykami od Macierewicza, którzy chcieliby szabelką machać przed NATO. Macierewicz i jego ekipa w swoim DNA mają politykę walki ze wszystkimi dookoła. Tak się nie da. Podczas szczytu NATO w Warszawie dopiero się rozkręcali. Nie mogli go zdominować, bo rządzili zaledwie kilka miesięcy. Nie sposób w tak krótkim czasie taką maszynę, jaką jest MON, przestawić na inny tryb. Tam potrzebny jest co najmniej rok, żeby odkręcić cokolwiek.

Oficer ze sztabu generalnego, dziś w rezerwie: To było między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Gen. Gocuł był akurat na krótkim urlopie. Jak wrócił, to zastał w sztabie nowego szefa zarządu pierwszego. Był nim płk Krzysztof Gaj, zausznik i podpowiadacz Macierewicza. To było największe tąpnięcie w relacjach na linii Gocuł – MON. Wszystko, co się działo potem, było już tylko trudniejsze. Trzeba pamiętać, że to się działo przed szczytem NATO w Warszawie. Generał nie chciał tworzyć u sojuszników wrażenia, że na naszym krajowym podwórku jest konflikt między cywilnym kierownictwem a wojskiem. Wytrwał jeszcze do stycznia 2017 roku, próbując trzymać ster i kierunek tam, gdzie mógł. Trzymał fason i do końca wykonywał swoje zadania. Przygotował szczyt, przeprowadził go, rozliczył, ale potem poczuł się już bardzo osamotniony i ubezwłasnowolniony. Złożył dymisję. Wybrał honorowe wyjście.

Propozycja Macierewicza wszystkich wprowadziła w osłupienie. Łącznie z prezydentem

Urzędnik z BBN-u: Po dymisji Gocuła pierwszym, naturalnym kandydatem na szefa sztabu był Mirek Różański, wtedy dowódca generalny. On wtedy nawet został wezwany do pałacu na rozmowę z prezydentem. Andrzej Duda był pod wrażeniem gen. Różańskiego i był bardzo zadowolony z tej rozmowy. Natomiast Różański lojalnie prezydenta poinformował, że w związku z tym, że z opiniowania rocznego od Macierewicza otrzymał ocenę dobrą, wyznaczenie go na stanowisko szefa sztabu generalnego może być bardzo trudne lub nawet niemożliwe.

Oficer wojsk lądowych: Antoni zadziałał wyprzedzająco i gen. Różańskiemu postawił z opiniowania rocznego ocenę dobrą. W myśl ustawy o dyscyplinie konsekwencją otrzymania takiej oceny jest to, że nie możesz być awansowany na wyższe stanowisko. Antoni pewnie przewidywał ruch prezydenta, a pomiędzy nim a gen. Różańskim od samego początku sympatii nie było. Moim zdaniem nie pragmatyka kierowała Antonim, tylko chęć zemsty na generale. Różański zawsze miał swoje zdanie. Ono było podparte merytorycznymi argumentami, a nie uprzedzeniami politycznymi. Nie można mu też odmówić wiedzy. Dużo czyta i dużo w życiu przeszedł. Antoniemu nie podobała się niezależność dowódcy.

Oficer dowództwa generalnego: Kiedy to się działo, gen. Różański pojechał do pałacu przedstawić Andrzejowi Dudzie, jakie on, zwierzchnik sił zbrojnych, ma możliwości wpływu na to, co się dzieje w armii, mimo że stanowisko ministra obrony zajmował człowiek, który już wtedy był w konflikcie z prezydentem. Z poziomu wojska sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Rozedrganie, chaos decyzyjny, zdejmowanie ludzi ze stanowisk – to wszystko budziło nasz ogromny niepokój. Chcieliśmy dać prezydentowi narzędzia, by mógł skutecznie zapanować nad Macierewiczem. Duda sam też doskonale wiedział, że z ministrem będzie miał ogromny problem. Nawet do nas, oficerów, powiedział, że z Macierewiczem jest jak z jego ojcem – jest stary i niereformowalny. Trochę nas to, powiem szczerze, załamało, bo jeśli zwierzchnik sił zbrojnych sam przyznaje, że nie ma wpływu na ministra obrony, to co dalej będzie z armią?

Długo o tym rozmawialiśmy we własnym oficerskim gronie. Gen. Różański też podzielił się z nami swoimi obawami. Powiedział, że jeżeli prezydent sam przyznaje, że nie panuje nad Macierewiczem, to on raczej nie widzi możliwości realizowania misji na stanowisku szefa sztabu generalnego, które wtedy zostało mu zaproponowane. Wiedzieliśmy już wcześniej, że generał nosi się z zamiarem odejścia z armii, ale decyzję podjął właśnie po tamtej rozmowie z Andrzejem Dudą. Po przyjeździe z pałacu złożył formalne wypowiedzenie.

Następnego dnia pojechaliśmy do Tomaszowa Mazowieckiego na żołnierski opłatek. Był tam też prezydent Duda. Już wiedział, że wypowiedzenie Różańskiego jest w obiegu, ale było widać, że jest kompletnie zaskoczony decyzją generała. Dość dobrze pamiętam ten moment. Prezydent zapytał wtedy gen. Różańskiego: „To pan, panie generale, mówił prawdę, że chce dymisję złożyć?”. Dowódca mu odpowiedział, że zazwyczaj mówi prawdę.

Urzędnik z BBN-u: Potem w pałacu zapanowało wielkie zdziwienie. No i problem, co teraz? Prezydent zaczął szukać innego kandydata na szefa sztabu. Wypłynęły nazwiska gen. Janusza Adamczaka czy gen. Marka Tomaszewskiego. Antoni zorientował się jednak, że koło niego się dzieje niedobrze, że ktoś za jego plecami próbuje wyznaczyć szefa sztabu. A ten ktoś to prezydent, który korzystał tylko ze swoich upoważnień konstytucyjnych i ustawowych.

Antoni nie mógł się z tym pogodzić i przysłał do pałacu kilku „swoich” generałów. Byli tam gen. Bogusław Samol po akademii wojskowej w Moskwie i gen. Wojciech Grabowski. Ta propozycja wszystkich, łącznie z prezydentem, wprowadziła w osłupienie, bo to był jednogwiazdkowy generał. Zresztą on sam za bardzo nie wiedział, co robi w pałacu. Na tej liście był również gen. Leszek Surawski.

Oficer dowództwa generalnego: Leszek zawsze prezentował i prezentuje proste, syntetyczne podejście do życia. Prezydent po rozmowie z nim żartobliwie powiedział, że na szkoleniu wojska to on się naprawdę zna, ale czuć od niego ropę. Nie oznaczało to, że się nie myje, tylko że jest taki prostolinijny w swoich wypowiedziach i nie ma za grosz dyplomacji, która powinna jednak u szefa sztabu generalnego być. Niemniej prezydent nie miał żadnych oporów, żeby z nim współpracować, i ta współpraca szła dobrze. Ale znowuż Antoni zobaczył, że szef sztabu generalnego lepiej układa się z prezydentem niż z nim, i szybko gen. Surawski został odstrzelony. Dzieła dopełnił już jednak nowy minister obrony Mariusz Błaszczak.

Oficer ze sztabu, dziś w rezerwie: Jak gen. Surawski został szefem sztabu, to Macierewicz i jego ludzie traktowali go naprawdę w sposób urągający jakiejkolwiek kulturze. Nawet jak jeździli na komitety wojskowe NATO lub inne spotkania w ramach Sojuszu, widać było to lekceważenie. Ministrowie innych państw swoich szefów sztabu traktowali w sposób należyty, godny, a nasz siedział gdzieś na końcu, bo ważniejszy był jakiś wiceminister. Gdzie tam jakiś generał? Niech siedzi na końcu i niech się cieszy, że w ogóle do Brukseli przyjechał. Im się chyba wydawało, że nigdy tam nie był.

Oficer z MON-u: Znałem gen. Surawskiego z wcześniejszej służby. Jak się pojawił w sztabie, to pomyślałem: „Kurde, on chyba do tego obrazka nie pasuje?”. To jest facet, który się swobodnie wypowiada, wyraża się na każdy temat bez ogródek. Ma też dystans do ludzi i świata. To cynik, który taką humorystyczną szpileczkę potrafił wbić nawet ministrowi. Wypowiadał się więc nadal swobodnie, nawet jak był w sztabie, i w dodatku był pewny siebie. Na tych salonach MON-u, gdzie wszyscy skuleni, ze spuszczonymi głowami pod ścianami przemykali, a zapytani o cokolwiek, ze strachu słowa nie mogli wydusić, on potrafił powiedzieć: „Ja uważam, ja zdecydowałem, ja nie mogę tego zaakceptować”. Jak go słuchałem, myślałem: „No, długo to nie potrwa”. I rzeczywiście, mija kilka miesięcy, a ja się dowiaduję, że generałowi już dziękują.

Zaskakujące kulisy dymisji na szczytach armii. To dlatego odszedł gen. Rajmund Andrzejczak

Edyta Żemła: Po Surawskim szefem sztabu został gen. Rajmund Andrzejczak. Jego dymisja była najgłośniejsza, nastąpiła na kilka dni przed wyborami w 2023 roku, w których PiS straciło władzę. Do dziś nie jest jasne, dlaczego Andrzejczak i jego prawa ręka, dowódca operacyjny sił zbrojnych gen. Tomasz Piotrowski tak widowiskowo rzucili papierami i przeszli do cywila.

Oficer z MON-u: Myśmy nie mieli zielonego pojęcia, co dowódcy planują. Dla całego wojska to było ogromne zaskoczenie. Ale przypomniałem sobie, że niedługo przed tymi dymisjami w MON-ie była odprawa kierowniczej kadry. Na pewno byli tam minister Błaszczak, sekretarze stanu, szef wywiadu i kontrwywiadu, dowódca operacyjny, generalny, szef sztabu. Po odprawie wszyscy wyszli w bardzo dziwnych nastrojach. Nietęgą minę miał zwłaszcza Rajmund Andrzejczak. Był jakiś taki zadumany, osowiały. Od razu to zauważyliśmy, bo to raczej witalny człowiek. Wtedy jakby zgasł. Tam musiało się coś wydarzyć. Ktoś komuś musiał coś mocniej powiedzieć, bo niedługo później Andrzejczak i Piotrowski złożyli kwity do cywila.

Oficer ze sztabu: Odprawa dotyczyła ewakuacji polskich obywateli z Izraela i Strefy Gazy, bo w tamtym rejonie akurat wybuchła wojna. To zadanie od Błaszczaka dostał Wiesław Kukuła, który był wtedy dowódcą generalnym, a powinien je dostać Tomek Piotrowski, czyli dowódca operacyjny. To nie był jedyny problem. Wcześniej rozkaz w tej sprawie powinien przejść przez sztab generalny, bo taki jest łańcuch dowodzenia. Ale Błaszczak miał to gdzieś. Wtedy chłopaki, Andrzejczak i Piotrowski, naprawdę się wkurzyli. Po odprawie w MON-ie Błaszczak zabrał jeszcze Kukułę i razem pojechali do Pałacu Prezydenckiego na spotkanie z Andrzejem Dudą.

Urzędnik z Pałacu Prezydenckiego: Jak na odprawę do BBN-u przyjechał Błaszczak z Kukułą, to od razu wiedziałem, że zaraz będziemy mieli aferę na cztery fajery, czyli że będziemy mieli zmianę i na stanowisku szefa sztabu generalnego, i na stanowisku dowódcy operacyjnego. Przecież to nie przypadek, że na rozmowy do prezydenta na temat ewakuacji ludzi z Izraela przyjechał Błaszczak z Kukułą, a nie było ani Andrzejczaka, ani Piotrowskiego. Powiedziałem wtedy: „Panowie, Kukuła będzie szefem sztabu”. No i się nie pomyliłem.

Urzędnik z BBN-u: To wszystko nabrzmiewało od dłuższego czasu jak wrzód. Musiało pęknąć. Andrzejczak był człowiekiem prezydenta i Duda bardzo długo go chronił. Ale kilka miesięcy przed dymisją Rajmund zaczął potężnie zlewać Jacka Siewierę, szefa BBN-u. Ten się poskarżył prezydentowi. To było podczas przesilenia związanego z ruską rakietą, która spadła pod Bydgoszczą. Błaszczak zażądał dymisji dowódcy operacyjnego, a Piotrowski wygłosił to swoje słynne orędzie, w którym między wierszami powiedział, że żądanie jego dymisji to pomoc przeciwnikom, w domyśle Putinowi. Co prawda Duda obronił jeszcze Piotrowskiego, ale w pałacu już klimat się zmieniał. Między prezydentem a generałami powiało chłodem.

Urzędnik z Pałacu Prezydenckiego: Duda, jeszcze przed odprawą na temat Izraela i Strefy Gazy, poprosił do siebie jednego i drugiego, czyli Andrzejczaka i Piotrowskiego, i zakomunikował im, że parasol ochronny się skończył. Powiedział, że po wyborach podejmie dalsze działania. Oni to odczytali, zresztą słusznie, że po wyborach zostaną zdjęci ze stanowisk. Dlatego dla nich lepszym rozwiązaniem było złożenie rezygnacji.

Oficer dowództwa generalnego: Odejście Andrzejczaka i Piotrowskiego to był potężny wstrząs dla armii. Żeby jednak zrozumieć podłoże ich dymisji, trzeba się cofnąć o parę lat. Po okresie szaleństwa Macierewicza do resortu przyszedł Błaszczak. W wojsku nastroje trochę się poprawiły, powiało nadzieją na zmiany. Ale im dalej w las, tym było gorzej.

Grozę sytuacji zrozumieliśmy, gdy nastała epoka koronawirusa, a minister Błaszczak zaczął podejmować już naprawdę dziwne decyzje bez pytania kogokolwiek o zdanie. Wtedy do nas dotarło, że jest źle, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo narodowe, o armię. Mało, że na tym okręcie nie było kapitana, to jeszcze po pokładzie biegał majtek i przestawiał wajchy jak szalony. Może doły jeszcze tego nie widziały, ale z punktu widzenia wysokich sztabów zaczęliśmy to dostrzegać już bardzo wyraźnie. Próbowaliśmy ratować, co się da. Gen. Andrzejczak walczył z głupotą Błaszczaka i jego ludzi. Robił, co mógł, by stawić temu tamę. Nie mogliśmy jednak tego konfliktu przenosić na zewnątrz. Ze względu na morale wojska staraliśmy się, by to nie wyciekło na dół do żołnierzy czy do opinii publicznej. W sumie słabo wyszło. W całej armii aż huczało na temat konfliktu ministra obrony z szefem sztabu.

Oficer ze sztabu: Podczas odprawy na temat Izraela i Strefy Gazy poszło o wojskowy kontyngent libański, który miał przy wykorzystaniu naszych transportowych herkulesów ewakuować polskich obywateli z Izraela, kiedy zaczęła się tam wojna. To była kulminacja konfliktu na linii MON – Andrzejczak. Ustawowo kontyngentami wojskowymi dowodzi dowódca operacyjny, a minister Błaszczak, wbrew ustawie, dowodzenie kontyngentem dał gen. Kukule. Sprawa jest bardzo poważna. Gdyby Andrzejczak i Piotrowski nie złożyli wypowiedzeń, a nie daj Boże coś by się tam stało, oni odpowiadaliby za to głowami.

Druga sprawa – powołano kontyngent, który jest jednostką wojskową z numerem. Jedyną osobą, która może podpisać decyzję powołującą nową jednostkę z numerem, jest szef sztabu generalnego, a nie minister. Tymczasem – i tu leży pies pogrzebany – szef sztabu, czyli gen. Andrzejczak, takiego rozkazu nie podpisał. Nawet nie dostał go do ręki. W tej sytuacji, co oni mieli zrobić? Wypisali się z interesu. To było jedyne wyjście.

Oficer sił powietrznych: Są rzeczy, które można tolerować, ale tu ewidentnie czara goryczy się przelała. Jedna osoba w kraju może podpisać rozkaz o powołaniu jednostki wojskowej. Tą osobą jest szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Nie minister. To dla laika może wydawać się mało istotne, ale w wojsku procedury są święte, inaczej zapanowałby niebezpieczny chaos.

Co miał zrobić Andrzejczak? On liczył na to, że jego dymisja i dymisja Piotrowskiego wstrząsną opinią publiczną, że ludzie się obudzą. Wiedział, że to ryzykowny ruch, bo podejmują decyzję na pięć dni przed wyborami. Zdawał sobie sprawę, że obaj mogą zostać za to obrzuceni błotem, co się zresztą stało. Moim zdaniem oni się poświęcili dla dobra sprawy i sił zbrojnych. Dobrze zrobili. Gdyby podczas ewakuacji ludzi z Izraela coś się stało, to nie tylko oni, ale całe nasze państwo zostałoby skompromitowane na arenie międzynarodowej. Cały świat by się dowiedział, jak nasza władza traktuje siły zbrojne, generałów, przepisy i procedury.

Pamiętajmy, że na wojnie o nieszczęście długo nie trzeba się prosić. Przerabialiśmy to podczas ewakuacji ludzi z Afganistanu, jak talibowie zajęli Kabul. Jak nasz herkules stał na lotnisku w Kabulu, to go talibowie trafili. Wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, ale na miejscu nie było czasu sprawdzać. Rebelia rozkręcała się z minuty na minutę. Trzeba było brać ludzi i spadać stamtąd. Nasi technicy odkryli uszkodzenie maszyny już po powrocie do kraju.

Okazało się, że w kadłubie herkulesa jest dziura po kuli. Wtedy jednak wszyscy byli w prawie. Mieli normalnie rozkazy szefa sztabu generalnego o powołaniu kontyngentu, jednostka miała etat. Wszystko było zrobione na tip-top. Gdyby ten herkules nie doleciał, to nikt nie mógłby powiedzieć, że szef sztabu generalnego zaniedbał procedury, że zrobił coś wbrew prawu. A w Izraelu, w krytycznej sytuacji mielibyśmy międzynarodową aferę na cztery fajery. Daję się pociąć w plasterki, że minister Błaszczak i inni politycy powiedzieliby, że o niczym nie wiedzieli, a szef sztabu generalnego, jak się nie upomniał o papiery, to sam jest sobie winny. Postawiliby gen. Andrzejczaka pod pręgierzem. Dlatego właśnie chłopaki się oflagowali i powiedzieli do widzenia.

Emerytowany generał: Obaj to mądrzy oficerowie, Andrzejczak szczególnie. Ale ich dymisje uważam za działanie polityczne. Mogli to zrobić w innym momencie. Przede wszystkim wcześniej. Przecież minister łamał procedury od lat. Złożyli jednak dymisje na tydzień przed wyborami. Można ten ruch usprawiedliwiać, ale zawsze będzie miał wydźwięk polityczny. Oficer tak nie robi. Andrzejczak i Piotrowski doskonale zdawali sobie sprawę, że ich dymisje będą demonstracją polityczną.

Były oficer służb, ekspert do spraw bezpieczeństwa: Wojsko nie może się bawić w politykę. Ja w ogóle straciłem szacunek do tych wszystkich naszych generałów. Przez ostatnie lata udowodnili, że nie powinni dowodzić armią.

Źródło: onet.pl

Więcej postów