Ta zbrodnia wstrząsnęła Bydgoszczą. Kto zabił żonę lekarza? Dwa sprzeczne wyroki

To jedna z najbardziej zagadkowych zbrodni w kryminalnej historii Bydgoszczy. Nie zmieniły tego dwa procesy, bo zapadały w nich sprzeczne z sobą wyroki. Nie zmieniła 20-letnia odsiadka Zbigniewa P., skazanego za morderstwo Haliny G. Tajemnicę zabrał ze sobą. Do grobu

Kiedy tylko w 1990 roku wyszedł na wolność, udał się na poszukiwanie adwokata, który napisałby pozew o jego rehabilitację. Kilku bydgoskich mecenasów odmówiło.

– Minęło zbyt wiele lat od morderstwa, w związku z upływem czasu nie byłem w stanie rzetelnie przygotować takiego wniosku – mówi nam  jeden z nich.

– Co pan wyczytał w oczach P.? – pytamy.

– Był przekonany o swojej niewinności, co nie oznacza, że nie zabił. Znamy mechanizm wyparcia czegoś ze świadomości, a tak długi czas w odosobnieniu pomaga w jego rozwinięciu. On wierzył, że tego dnia nie było go na miejscu zbrodni, nie miał z nią nic wspólnego.

– A pan w to wierzy?

– Gdybym wierzył, wziąłbym tę sprawę, choćby dla idei.

Krwawe odkrycie doktora

Czwartek 13 marca 1969. Za oknem jest jeszcze ciemno, kiedy doktor Jan G., znany bydgoski ginekolog, wychodzi z domu przy ul. Jagiellońskiej 37. Gwar zapanuje tu dopiero za jakieś dwie godziny, kiedy klienci przyjdą do kawiarni „Urocza”, zajmującej parter kamienicy. W bramie mieści się też popularny warsztat naprawy narządzi rzeźniczych, więc od rana do wieczora panuje ruch.

Rodzina G. mieszka na pierwszym piętrze. Doktor z 49-letnią żoną Haliną mają sześcioro dzieci. Lekarz biega więc od przychodni do przychodni, żeby zapewnić im godne utrzymanie. Pani G. zajmuje się domem.

Dzień zaczyna od napalenia w piecu. Później zakupy, śniadanie, wyprawa dzieci do szkoły. Około 9 jest już w mieszkaniu sama, przygotowuje obiad. Często zdarza się, że mąż wpada do domu między wizytą w jednym a drugim gabinecie. Coś przekąsi, wypije kawę i biegnie dalej. Jeśli obowiązki na to mu nie pozwalają – dzwoni.

Feralnego czwartku pierwszy raz wykręca numer do żony tuż przed godz. 11. Cisza po drugiej stronie specjalnie go nie niepokoi – pomyślał, że jest czymś zajęta. Ponowny telefon: godz. 12. I znów cisza. Trzecią próbę podejmuje przed 13. Kiedy Halina nie odbiera, przerywa dyżur w przychodni przy ul. Piotrowskiego i biegnie w stronę domu. To zaledwie kilkaset metrów.

Intuicja go nie myli. Drzwi wejściowe nie są – jak zwykle – zamknięte na klucz. W przedpokoju świeci się światło, w salonie gra telewizor. Najpierw wpada do kuchni, później – dwóch pokoi, a na końcu – swojego gabinetu. Tam na podłodze leży Halina G. Jest częściowo obnażona, a wokół szyi ma zaciśnięty kabel przedłużacza. Doktor stwierdza, że daje znaki życia. Wzywa przez telefon pogotowie i sam reanimuje żonę. Na nic to się nie zdaje. Lekarz pogotowia orzeka zgon.

Od okupu, przez morderstwo po gwałt

Już po południu morderstwo przy Jagiellońskiej jest głównym tematem w mieście. I pozostanie nim jeszcze przez długie tygodnie. Duża w tym zasługa nieudolności śledczych.

W pierwszych dniach milicjanci i prokuratorzy działają w totalnym chaosie. Przesłuchują bez planu kilkaset osób, w tym wielu dziwaków opowiadających niestworzone historie. Każda hipoteza jest weryfikowana, ale w niczym nie przybliża do ustalenia motywu i sprawcy.

Wśród przesłuchiwanych jest np. murarz, kochanek Niny, dziewczyny z warsztatu rzeźnickiego w bramie. Milicjanci odkrywają na jego ciele mnóstwo ranek, więc przyjmują, że to może być dowód na szamotanie się z ofiarą. W rzeczywistości były sprawką którejś z przyjaciółek kochliwego budowlańca, bo – jak się okazało – miał twarde alibi. Z Niną zerwał kilka dni przed morderstwem.

Przełom nastąpił trzy dni po zbrodni, ale nie było w tym wielkiej zasługi milicji. Po południu w mieszkaniu G. dzwoni telefon. Lekarz śpi, odbiera córka, młody mężczyzna nalega, by za godzinę przy telefonie stawił się ojciec. Rozmowa jest krótka: „Jutro o godz. 15 pójdzie pan do PKO, podejmie 40 tys. zł. Pieniądze złoży w budce na rogu Alei 1 Maja i Mickiewicza. Jeśli zawiadomi pan milicję, to pójdzie w ślady swojej żony”.

Lekarz wbrew wskazówkom szantażysty jedzie na komendę. Akcja przekazania okupu odbywa się w towarzystwie kilkunastu tajniaków, z których jeden ma nawet kamerę.

Jan G. w budce kładzie torbę z pociętymi papierami zamiast gotówki, a po chwili schyla się po nią 18-letni Zbigniew P. Kiedy wychodzi na ulicę, wyczuwa, że jest śledzony. Ucieka, ale kapituluje na komendę: „Stój, bo strzelam”.

P. to bydgoszczanin, rocznik 1951, zatrudniony u ojca w warsztacie naprawy aut. Maniak filmów kryminalnych. Niekarany, choć ma na koncie występek. Marzył, by wyjechać w wielki świat, fortunę zdobyć szybko i bez wysiłku. Furtką miała być Szkoła Rybołówstwa Morskiego w Darłowie. Nie czuł się jednak na siłach, że zda egzamin, zrobił więc to za niego kolega. Mimo to szkołę porzucił i tak wylądował w ojcowskim warsztacie.

Milicja początkowo nie wiąże go ze śmiercią Haliny G. Śledczy są pewni, w czym utrzymują ich wyjaśnienia podejrzanego, że nastolatek skorzystał z okazji i postanowił wyłudzić okup od rozbitego rodzinną tragedią ginekologa. Za pieniądze miał pojechać na wycieczkę. W biurze Orbisu przy Alei 1 Maja już nawet wstępnie się na nią zapisał.

24 marca P. sam prosi majora Henryka Matusiaka o przesłuchanie. I wyznaje: „To ja zabiłem Halinę G”.

Z protokołu przesłuchania: „Nie chciałem tego zrobić. Ona po drodze zaczęła krzyczeć, a potem upadła. Myślałem, że zemdlała. Chciałem lecieć po wodę, ale nie wiem, co się ze mną stało (…). Nie mogę zrozumieć tego, co zrobiłem”.

Taką wersję podtrzymuje też przed prokuratorem. Dlaczego wybrał akurat tę ofiarę? Bo zna z widzenia doktora G. i czuje, że w domu może mieć spore pieniądze. Przechodzi często obok jego gabinetu, np. kiedy szedł na praktyki do zakładów mięsnych. Zaczepia ludzi z dziećmi w wózkach, by wypytać o zwyczaje lekarza.

Podczas kolejnego przesłuchania podejrzany już o morderstwo bydgoszczanin znów szokuje śledczych: „Przyznaję się do zgwałcenia nieprzytomnej Haliny G. Zabrałem też z biurka portmonetkę zawierającą 2,2 tys. zł. Wcześniej tego nie mówiłem, bo krępowała mnie obecność kobiety protokolantki”.

Tej nocy Bydgoszcz nie zasypia

Jeszcze przed procesem Zbigniew P. odwołuje wyjaśnienia. Podtrzymuje, że szantażował doktora, ale nie zabił jego żony. – Zmusili mnie do tego milicjanci – mówi.

Proces jest chyba największym wyzwaniem w historii bydgoskiej prokuratury. Z jednej strony – olbrzymie zainteresowanie opinii publicznej. Ludzie żądni surowej sprawiedliwości, media, bo przecież temat nie schodzi z łamów prasy. Z drugiej strony – brak dowodów, tylko łańcuch poszlak. Czy sąd uzna je za logiczne?

Prokurator przekonuje sąd, że Zbigniew P. zabił, na co wskazują jego pierwsze wyjaśnienia, zeznania kilku świadków, zgodność grupy krwi oskarżonego z tą, która została znaleziona na miejscu zdarzenia oraz nasienia. Żąda kary śmierci.

Ale skład sędziowski stwierdza, że jest za dużo wątpliwości, a te przemawiają na korzyść oskarżonego. I wymierza Zbigniewowi P. karę pięciu lat więzienia, a na podstawie amnestii skraca wyrok do 3,5 roku.

Tej nocy Bydgoszcz nie zasypia. Wszyscy dyskutują, jak to możliwe, że sąd wydał tak hańbiące orzeczenie. „Dziennik Wieczorny” publikuje list czytelnika: „(…) Gdzie jest sprawiedliwość w Polsce Ludowej i czy jest sprawiedliwość w sądzie? Nie dziw, że u nas w Bydgoszczy wychowuje się bandytów, bo już sąd jest dla nich pobłażliwy”.

Sąd Wojewódzki po raz drugi już tak pobłażliwy nie jest. 24 lutego 1972 roku uznaje Zbigniewa P. za winnego morderstwa i skazuje na 25 lat więzienia. Sąd Najwyższy utrzymuje takie orzeczenie w mocy.

P. wychodzi na wolność po 20 latach za kratkami. W 1990 roku stara się o rewizję wyroku, jednak nie znajduje adwokata, który by się tego podjął.

Bydgoski mecenas: – Więzienie go wyraźnie zmęczyło. Wyglądał nieciekawie, a kiedy słyszał kolejną odmowę, jego zapał gasł.

Zbigniew P. przeżył na wolności ponad 15 lat. Zmarł w ubiegłym roku.

Więcej postów