Niemcy już od dłuższego czasu pogrążone są w negatywnych nastrojach. Pesymizm zauważalny jest i w gospodarce, i w polityce, i to na wielu poziomach. Ostatnia fala protestów to tylko czubek góry lodowej. Nastroje są kiepskie, bo źle się dzieje w państwie niemieckim.
PANDEMIA koronawirusa mocno poturbowała niemiecką gospodarkę. A kiedy powoli w 2021 r. zaczęła się odbijać, następstwa ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 r. pchnęły ją w poważny kryzys energetyczny. Niemcy boleśnie się przekonali, że strategiczne oparcie gospodarki o tani gaz z Rosji i jednoczesne odchodzenie od energii atomowej (głównie z powodów politycznych) uzależniło kraj od widzimisię moskiewskiego satrapy. Sankcje, którymi objęta została Rosja, uderzyły też pośrednio w Niemcy.
Nawet jeśli formalnie dostawy gazu zostały wyłączone z sankcji, to Niemcy nadal musiały na szybko poszukać możliwości dywersyfikacji. Powodowane to było zarówno bezpieczeństwem, bo nie wiadomo było, czy Putin w dowolnym momencie nie zakręci kurka, jak i powodami wizerunkowymi.
Koniec zmiany przez handel
Niemcy latami były w forpoczcie bagatelizowania autorytarnych i imperialnych zakusów Kremla, i święcie wierzyły w swoją doktrynę Wandel durch Handeln (zmiana poprzez handel), która zakładała, że utrzymywanie bliskich stosunków i wymiany handlowej z krajami autorytarnymi wspiera prodemokratyczne zmiany w tych krajach. Założenie to legło w gruzach razem ze zbombardowanymi ukraińskimi miastami.
Niemcy znalazły się nagle w pozycji nie do pozazdroszczenia.
Nie tylko musiały ratować się kupowaniem energii jądrowej pochodzącej od Francji i przełknąć gorzką pigułkę, że ratuje ich atom, ale też prosić Polskę, wtedy rządzoną przez nieprzychylny Niemcom rząd PiS, o możliwość skorzystania z polskich terminali gazu ciekłego (LPG). Co więcej, zmusiło to lewicowo-liberalny rząd SPD, Zielonych i FDP do szukania dostaw gazu we wszelkich możliwych miejscach, w tym od bliskowschodnich państw autorytarnych, które jeszcze kilka tygodni wcześniej wielokrotnie krytykował za łamanie praw człowieka.
Dzięki schowaniu zasad do kieszeni i łagodnej zimie udało się zabezpieczyć dostawy energii. Nie udało się jednak powstrzymać spowolnienia gospodarczego – niemieckie przedsiębiorstwa, niepewne ciągłości dostaw energii, przykroiły produkcję i inwestycje. Konsumenci, dodatkowo wypłoszeni wysoką (i prawie rekordową w okresie powojennym) inflacją, znacznie obniżyli konsumpcję.
Swoje dołożyło też to, że niemiecka gospodarka jest jak wielki kontenerowiec i nie da się nią dynamicznie sterować.
Na wszelkie efekty zmiany kursu trzeba u naszych sąsiadów czekać długie miesiące, bo ich system gospodarczy zbudowany jest w taki sposób, że faworyzuje stabilność ponad elastyczność.
Większość przedsiębiorstw nastawiła się po rosyjskiej inwazji na możliwe wielomiesięczne braki lub ograniczenia energii i ewentualne przerwane łańcuchy dostaw i teraz za szybko nie powrócą na „normalne” tryby – szczególnie że wojna w Ukrainie nadal trwa i sytuacja daleka jest od stabilnej. Ponadto Niemcom zaczyna też brakować surowców, m.in. miedzi, litu i tzw. pierwiastków ziem rzadkich, a zależność gospodarki od kilku kluczowych dostawców może być nawet gorsza niż od rosyjskiej energii przed 2022 r.
W efekcie niemiecka gospodarka zwolniła na tyle, że od pierwszego kwartału 2023 r. Niemcy są oficjalnie w recesji – jako jedyne państwo w strefie euro – i na razie nie zapowiada się na poprawę. W połowie lutego federalne ministerstwo gospodarki zapowiedziało korektę prognozy koniunktury. W tej chwili rząd federalny spodziewa się w 2024 r. wzrostu jedynie na poziomie 0,2 proc. PKB, znaczniej poniżej 1,3 proc. prognozowanego jeszcze jesienią i jeszcze mniej niż Komisja Europejska, która w lutowej korekcie prognozy wzrostu gospodarczego w Strefie Euro przyznała Niemcom 0,3 proc.
Minister gospodarki Robert Habeck (z Zielonych) ocenił stan niemieckiej gospodarki jako „dramatycznie zły”.
Jako główny powód obniżenia prognozy podał konieczność znacznego obniżenia budżetu państwa po listopadowym wyroku Federalnego Trybunału Konstytucyjnego zakazującemu rządowi przesunięcia wolnych środków ze specjalnego funduszu na odbudowę po pandemii na inne inwestycje (planowane głównie na dofinansowania obniżenia emisyjności niemieckiej gospodarki i inne proklimatyczne projekty).
Wyrok Trybunału spowodował, że w zaplanowanym na 2024 r. budżecie powstała ogromna dziura budżetowa, do tego niemożliwa do zasypania kredytami. W Niemczech obowiązuje – podobnie jak w Polsce – limit długu publicznego, który zostałby wtedy przekroczony. Pokrycie manka długiem nie było zatem możliwe.
Koalicji rządzącej udało się wprawdzie domknąć na szybko nowy budżet, ale kosztem znacznego okrojenia wydatków, szczególnie w zakresie ulg i dopłat na inwestycje, i wspomnianych rozwiązań proklimatycznych. Ucierpiały na tym flagowe projekty reform, w tym szczególnie te Zielonych, ale też socjaldemokratów z SPD.
Lindner kontra Habeck
Tylko FDP wyszła dość obronną ręką, bo ich minister finansów Christian Lindner domknął nowy budżet na czas, a do tego obronił swoją mantrę powtarzaną od poprzednich wyborów – żadnych nowych długów i żadnych nowych podatków. Nie zapobiegło to – przynajmniej na razie – stałym i znacznym spadkom poparcia (więcej o tym w dalszej części tekstu).
Sympatii nie przysporzyły mu też aroganckie wypowiedzi. Zapytany w wywiadzie w telewizji publicznej o spadki poparcia Lindner powiedział, że FDP i sobie nie ma nic do zarzucenia, a niskie poparcie wynika z tego, że „FDP ma pecha być częścią nielubianej koalicji”. Na wiecu protestujących rolników stwierdził z kolei, że rozumie ich ciężką pracę, bo kiedyś sprzątał w stajni, w której mieszkały konie jego ówczesnej partnerki, a oni taką pracę muszą wykonywać codziennie – co spotkało się z konsternacją i drwiną.
Propozycje naprawy niemieckiej gospodarki wprawdzie ze strony rządu padają, ale są dość mocno rozbieżne – główna oś konfliktu zdaje się przebiegać między ministrem gospodarki Robertem Habeckiem a ministrem finansów Lindnerem.
Lindner proponuje typowo liberalne recepty – obniżyć podatki, zmniejszyć wydatki (choć jednocześnie twardo odmawia zmian, które przyniosłyby oszczędności kosztem bogatszej części wyborców, czyli tradycyjnego elektoratu FDP, jak np. przywilej służbowego auta – Dienstwagenprivileg – który pozwala hojnie odpisać znaczną część jego kosztów od podatków i kosztuje podatnika 1,8 miliarda euro rocznie).
Habeck chciałby rozruszać gospodarkę za pomocą reform, kredytów i inwestycji, w tym przede wszystkim nakierowanych na obniżenie emisyjności niemieckiej gospodarki, wspieraniu proklimatycznych innowacji i technologii – czyli zasadniczo robić to, na co obcięty na szybko budżet mu nie pozwala.
Na razie jest między nimi pat – Lindner nie ma do swoich rozwiązań poparcia pozostałych partii w koalicji, a Habeck do swoich potrzebowałby zmiany prawa, by inwestycje mogły być wyłączane z limitu długu – do czego też bez FDP nie ma większości.
SPD zdaje się niknąć w tym konflikcie, choć patrząc po głosowaniach w Bundestagu większość socjaldemokratów składnia się w stronę pomysłów Zielonych i traktuje te propozycje jako wspólne (co zresztą nie dziwi, bo w ich programie wyborczym były podobne rozwiązania). Jednocześnie można podejrzewać, że kanclerz Olaf Scholz, dawniej minister finansów w ostentacyjnie oszczędnym rządzie Angeli Merkel i reprezentujący konserwatywne skrzydło SPD, może uważać część rozwiązań proponowanych przez Lindnera za atrakcyjne.
Niestety trudno tu jednoznacznie coś stwierdzić, bo Scholz swoim zwyczajem milczy i pozwala konfliktowi między swoimi koalicjantami toczyć się w mediach i kuluarach.
Od 2020 r. stale pogarsza się także ocena stanu niemieckiej gospodarki przez mieszkańców. Badania Politbarometru z ostatnich piętnastu lat wyraźnie pokazują, że czego w nastrojach nie zabiła pandemia, to dobiła zmiana sytuacji geopolitycznej w Europie po rosyjskiej inwazji na Ukrainę. W tej chwili jedynie kilkanaście procent mieszkańców Niemiec wierzy, że w niemieckiej gospodarce dzieje się dobrze.
Równie negatywnie wypadają w tych badaniach odpowiedzi na pytanie, czy w gospodarce idzie ku lepszemu, czy nie.
Źródło: onet.pl