Polska zamówiła właśnie w Szwecji nowe granatniki dla wojska. Kolejny zakup „z półki” pokazuje, jak trudno jest realizować zbrojenia i jednocześnie napędzać tym koniunkturę w krajowym przemyśle obronny. Dlaczego tego typu broni nie produkujemy, mimo prób i zapowiedzi, w Polsce?
- Wojsko dostanie w końcu podstawowe przeciwpancerne uzbrojenie żołnierzy w drużynie, plutonie czy kompani.
- Szwedzkie granatniki Carl Gustaf M4 wraz z amunicją zostały zakupione, jak większość uzbrojenia wcześniej, „z półki”, bez żadnych korzyści dla polskiej zbrojeniówki.
- Czy nie umiemy granatników wyprodukować sami? Dlaczego tak ślimaczy się polska produkcja również innych systemów przeciwpancernych?
Wicepremier i minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz ogłosił przed kilkoma dniami w Gdyni, po spotkaniu z Palem Jonsonem, ministrem obrony Szwecji, że Polska kupi kilka tysięcy granatników Carl Gustaf M4 i kilkaset tysięcy sztuk amunicji.
W ramach kontraktu wartego ok. 6,5 mld zł, obok granatników Carl-Gustaf M4 wraz z celownikami FCD558, pozyskamy m.in. amunicję przeciwpancerną, odłamkowo-burzącą, przeciwpancerno-odłamkową, burzącą, wielofunkcyjną, dymną, oświetlającą, szkolną, treningową i ćwiczebną.
WNP PL informował wielokrotnie, że polska obrona przeciwpancerne jest niewystarczająca, a żołnierzom w drużynie, plutonie czy kompanii od dawna chronicznie brakuje indywidualnych systemów przeciwpancernych.
Podstawowym i jedynym uzbrojeniem indywidualnym żołnierzy są wciąż ręczne przeciwpancerne granatniki RPG-7, których pocisk nie jest w stanie zniszczyć współczesnego czołgu, zwłaszcza wyposażonego w pancerz reaktywny.
Nowoczesne granatniki są polskim żołnierzom bardzo potrzebne. Zwłaszcza, że , jak powiedział szef MON, jest to sprzęt, który sprawdził się w walce na Ukrainie. To za pomocą tego systemu nad Dnieprem dokonano pierwszego potwierdzonego zniszczenia rosyjskiego czołgu T-90M, najnowocześniejszego z wdrożonych przez Moskwę do produkcji seryjnej.
W końcu rozwiązano problem, z którym wojsko bezskutecznie „barowało się” od lat
MON wciąż odkładał pozyskanie ręcznych granatników wielozadaniowych na późniejszy termin. W końcu to się zmieniło. Problem w tym, że to kolejny, zagraniczny zakup „z półki”, który niczego nie daje polskiemu przemysłowi, za to wyprowadza z Polski duże pieniądze.
Z taką polityką zbrojeniową walczył obecny rząd, kiedy był w opozycji. Teraz idzie droga poprzedników. Zapewne też podobnie będzie się usprawiedliwiać – dłużej nie można było z zakupem tej broni zwlekać, bo sytuacja coraz groźniejsza.
Do tego tak duża liczba tego uzbrojenia pozwoli na ukompletowanie nie tylko istniejących, a także nowo rozwijanych jednostek Wojska Polskiego. Dostawy zaczną się jeszcze w 2024 roku, a zakończą w 2027 roku. Dlaczego jednak nie będą pochodzić z polskich fabryk?
W produkcji broni w tym segmencie uzbrojenia nie mamy dobrych doświadczeń. Przypomnijmy, że dialog w sprawie pozyskania granatników wielorazowego użycia rozpoczęto w 2017 r.
Wojciech Skurkiewicz, były sekretarz stanu w MON zapowiedział wtedy w Sejmie, że pozyskanie nowych systemów przeciwpancernych pocisków kierowanych w programie Karabela, przewidziano na 2019 r.
To w tym programie wojsko planowało kupić ciężkie granatniki z przeciwpancernymi pociskami kierowanymi o dużej donośności.
Z kolei jeszcze 2015 r. MON poinformował, że chce pozyskać granatniki przeciwpancerne, tyle że jednorazowego użycia. Ich pozyskanie zaplanowano rok później. Bez rezultatu.
Kolejne postępowania na pozyskanie tego typu granatników w programie Grot planowano w 2020 r. Z tego też nic nie wyszło.
W segmencie jednorazowych granatników polski przemysł nieźle sobie radzi
W lipcu 2022 r. ówczesny szef MON Mariusz Błaszczak w sprawie jednorazowych granatników podjął niespodziewanie podobna decyzję, jak teraz jego następca w przypadku granatników wielorazowych. Powiadomił wtedy o zakupie kilkunastu tysięcy jednorazowych granatników M-72 EC Mk. 1, ale bezpośrednio u producenta, w norweskiej firmie Nammo Raufoss AS.
Akurat w tym segmencie polski przemysł nie był bezradny. Przypomnijmy, że już w latach 80. i 90. XX wieku w Zakładach Sprzętu Precyzyjnego w Niewiadowie zaczęto produkcję polskiego jednorazowego granatnika przeciwpancernego RPG-76 Komar.
W kilka lat po zakończeniu produkcji został wycofany ze służby ze względu na niewystarczające zdolności bojowe. W rzeczywistości chodziło o brak urządzenia służącego do samozniszczenia granatu, który nie trafi w cel.
Po dziesiątkach lat Komary dostały drugie życie. Są cenione przez używających je ukraińskich żołnierzy, do których trafiły na początku wojny.
W 2017 r. Zakłady Mechaniczne Dezamet wraz z norwesko-fińską spółką Nammo proponowały Wojskom Obrony Terytorialnej, Wojskom Lądowym i Wojskom Specjalnym jednorazowe granatniki rodziny M72.
Także Niewiadów ma licencję na czeski granatnik jednorazowy RPG-75, tani w porównaniu z podobnymi w tym segmencie, chwalony przez specjalsów za uniwersalność. Wojsko nie było nim zainteresowane.
Podobnie jak propozycją skarżyskiego Meska, które w 2020 r. przedstawiło jednorazowy granatnik kalibru 60 mm o zasięgu do 300 m, wyposażony w głowicę przeciwpancerną lub termobaryczną, będący w 100 proc. polskim produktem.
Zakup granatników był wojsku na pewno potrzebny
Bez większego rozgłosu we wrześniu 2022 roku przeszła informacja o zakupie kilkuset granatników automatycznych AGL K4 wraz z amunicją o wartości kilkuset milionów dolarów w Korei Południowej. Choć może zabrzmi to dziwnie, w ogóle nie mieliśmy się o nim nie dowiedzieć. Pierwsze poinformowały o sprawie koreańskie media.
Koreański kontrakt opiewa na około pół miliona amunicji. To o tyle dziwne, że taka amunicja jest już produkowana w Polsce przez ZM Dezamet. Ostatni raz firma dostała jednak zamówienie w 2015 r. i obejmowało ono m.in. 36 tys. granatów odłamkowo-burzących.
Kolejne postępowania na zakup takiej amunicji były unieważniane. Wydaje się, że jeśli potrzebowaliśmy tej amunicji pilnie, to wystarczyłoby kupić jej od Korei połowę, a drugą zamówić w polskim zakładzie. Stało się jednak inaczej i polska fabryka nie dostała na razie żadnego zamówienia w tym względzie.
Zakup jednych i drugich granatników był na pewno potrzebny. Dostaniemy dobre uzbrojenie, na które wojsko nie chciało już czekać w sytuacji, jaka jest za naszą wschodnią granicą. Ale to kolejne kontrakty, które nie przyniosą żadnych korzyści naszemu przemysłowi.
Na pytanie, czy nie moglibyśmy takich granatników produkować sami, odpowiedź jest jednoznaczna – moglibyśmy. Kilka firm takie projekty opracowało. Żaden nie trafił do produkcji, ze względu na brak zainteresowania MON-u.
Problem w tym, że uruchomienie produkcji obecnie, wraz z niezbędnymi testami i próbami fabrycznymi i technicznymi trwałoby kilka lat. Dlatego część specjalistów i analityków wojskowych uważa, że podjęcie takiej produkcji teraz byłoby nieopłacalne ekonomicznie.
Zakup za granicą na krótką metę wychodzi taniej, niż produkcja od podstaw. Z drugiej jednak strony, kiedy powinniśmy wzmacniać możliwości krajowego przemysłu zbrojeniowego jak nie teraz, gdy jesteśmy w stanie wydawać potężne pieniądze na obronność.
MON wciąż zapowiada, że kupi polski pocisk przeciwpancerny Pirat
Problem dotyczy zresztą nie tylko granatników. Największym mankamentem naszej armii jest wciąż brak nowoczesnych przeciwpancernych pocisków kierowanych, które wojsko chce pozyskać w programie Pustelnik.
Ma to być wielozadaniowy przenośny zestaw przeciwpancerny typu „wystrzel i zapomnij”. Nad takim pociskiem pracują również polskie zakłady. Najbardziej znanym jest ppk Pirat – projekt Mesko i CRW Telesystem-Mesko.
Umowę o wartości 15 mln zł na dofinansowanie prac związanych z opracowaniem Pirata Mesko podpisało z Ministerstwem Skarbu Państwa jeszcze w 2014 r.
Przewidywano, że termin zakończenia prac badawczych nastąpi na koniec I kwartału 2019 r. W tym też roku Pirat przeszedł pozytywnie ważne testy poligonowe. I co?
MON wciąż tylko zapowiada, że kupi polski pocisk przeciwpancerny Pirat, podczas gdy ta broń już od kilku lat mogła służyć w Wojsku Polskim. W marcu 2023 r. padło zapewnienie, że planowane jest zakontraktowanie pierwszej partii testowej pocisków Pirat, a następnie uruchomienie pracy rozwojowej, której celem będzie opracowanie polskiego pocisku przeciwpancernego nowej generacji. Minął rok.
Wojsko wyraża zbyt małe zainteresowanie sprzętem produkowanym w kraju
Jeszcze gorzej przedstawia się sytuacja w przypadku Wojskowego Instytutu Technicznego Uzbrojenia (WITU), który od lat próbuje przebić ze swoim systemem przeciwpancernym Moskit.
Instytut opracował ciężki przeciwpancerny kierowany pocisk rakietowy Moskit ER o zasięgu do 8-10 km dla Karabeli, a w 2020 pokazał pocisk w wersji LR o zasięgu do 2,5 km, odpalany przez jednego żołnierza z ramienia dla Pustelnika.
Wojsko nie wyraziło żadnego zainteresowania. Jednocześnie w 2020 r. MON podpisało umowę wartą ok. 54,5 mln dol. na dostawę 60 amerykańskich wyrzutni i 180 pocisków przeciwpancernych Javelin dla WOT. Wojsko dostało je w 2022 r.
Potem podpisano aneks do umowy na dostawę 50 kolejnych wyrzutni systemu Javelin wraz z pociskami, co zwiększyło wartość zamówienia do ok. 158 mln dol. netto. Mamy je dostać do 2026 r.
Ta decyzja również wywołała kontrowersje. Polska produkowała podobne, bardziej zaawansowane systemy przeciwpancerne Spike w Skarżysku Kamiennej na izraelskiej licencji. Miały podobny kaliber, przebijały pancerz ponad 700 mm RHA.
Co ciekawe, umowa na produkcję izraelskich systemów w Polsce wygasła w 2021 r. Potem słyszeliśmy o możliwości rozpoczęcia w kraju produkcji kolejnego wariantu tych pocisków Spike LR2, o znacznie zwiększonych możliwościach bojowych. Czas mijał, a nowej umowy nie było.
Dopiero w 2023 r. Mariusz Błaszczak, wówczas szef MON, podpisał umowę na dostawę kolejnych pocisków Spike w nowej wersji LR2, które będą powstawać w zakładach Mesko. Obecnie zestawy Spike-LR, są obok ppk Javelin zasadniczym systemem przeciwpancernych pocisków kierowanych w Siłach Zbrojnych RP.
Bolączką jest zmienianie wymagań taktyczno-techniczne czy odkładanie postępowań
Zagraniczną broń kupujemy często na szybko, tymczasem polski sprzęt podawany jest najróżniejszym sprawdzianom i wciąż rosnącym i zmieniającym się wymogom. Zmieniane są wymagania taktyczno-techniczne, a postępowania na zakup są odkładane bądź w ogóle się z nich rezygnuje.
Wojskowa biurokracja, brak jasnych przepisów, duża liczba gestorów, z których każdy na poszczególnym etapie postępowania chce coś wnieść od siebie, to zmora wojska. Może w obecnej sytuacji, kiedy sprzęt potrzebny jest od ręki, warto wreszcie uprościć procedury.
Menedżerowie firm zbrojeniowych nieraz wskazywali już, że najważniejszą sprawą, której załatwienie wyeliminowałoby większość obecnych bolączek zakupowych, byłaby wcześniejsza współpraca wojska z firmami zbrojeniowymi.
Takie spotkania, jeszcze przed ogłoszeniem postępowania, pozwoliłyby przedstawić wojsku swoje oczekiwania wobec sprzętu, który chce zakupić, a przemysłowi możliwości jego wyprodukowania.
Od razu wyszłoby, co jest możliwe, a czego zrobić się nie da. Urealniłoby wymogi wojska, a fabrykom pozwoliłoby przygotować się do nowych wyzwań, przez co w produkcji uniknięto by zastojów i opóźnień.
Kiedy mielibyśmy w końcu do tego doprowadzić, jak nie teraz, gdy okoliczności sprzyjają rozbudowie przemysłu zbrojeniowego.
Źródło: wnp.pl