Tak zniszczono znanego lekarza. W tle polityk PiS i afera o robota

Niezależny dziennik polityczny
Ceniony lekarz z Rzeszowa, wicedyrektor tamtejszego szpitala, został wyrzucony z pracy po fałszywych oskarżeniach, że bierze łapówki. Anonimy pojawiły się akurat wtedy, gdy zadarł z czołowym politykiem PiS na Podkarpaciu. Zadarł, bo protestował przeciwko pomysłowi polityka na sprowadzenie do szpitala robota medycznego da Vinci. — W sprowadzeniu robota nie chodziło o interes pacjentów, ale o korzyści prywatnych firm. Gdy zacząłem drążyć temat i domagać się kontroli, zostałem oczerniony anonimami, które trafiły nawet do centrali PiS i ważnych księży z Podkarpacia — mówi Onetowi prof. Krzysztof Gutkowski.

1. Cud techniki rodem z Ameryki

Na Podkarpaciu, w mateczniku PiS, wybuchła kolejna afera. Zdążyła skłócić polityków Zjednoczonej Prawicy, którzy mają większość w sejmiku wojewódzkim i przez ręce których przechodzą miliony złotych publicznych pieniędzy.

Tym razem chodzi o sprowadzenie do Rzeszowa robota medycznego da Vinci. Doszło do tego w atmosferze skandalu, podejrzeń o korupcję oraz o sprzyjanie interesom spółki z Krakowa, której w jej prywatnym szpitalu miało brakować chętnych na drogie operacje robotyczne.

W teorii robot to cud techniki, medyczny kaganek oświaty, który trafia pod polskie strzechy. Lekarze z różnych stron kraju niezwiązani ze sprawą mówią nam, że to przyszłość medycyny. Podczas operacji, np. urologicznych lub ginekologicznych, robot odciąża chirurga, maszynie nie zadrży ręka, dlatego wykonuje precyzyjne cięcia. Lekarz „jedynie” wydaje mu komendy. Takich operacji lekarz i robot mogą zrobić kilka w ciągu dnia. Człowiek nie dałby rady tak długo stać przy stole operacyjnym.

Efekty zabiegów też mają być świetne — pacjenci szybko dochodzą do zdrowia, cięcia szybko się zabliźniają. Nic więc dziwnego, że roboty, mające tak dobry PR, pojawiają się w kolejnych polskich szpitalach. Tym bardziej że Polska wciąż jest przedstawiana jako zaścianek. W porównaniu do innych krajów, robotów wciąż u nas, jak na lekarstwo.

Tyle że w tym wszystkim są także minusy. W Polsce wciąż brakuje specjalistów umiejących operować na robotach, a ci, którzy zdobyli uprawnienia, wcale nie są wybitnymi fachowcami i nie są nieomylni.

Ponadto brak kadry powoduje, że roboty w polskich szpitalach często stoją bezczynnie. Co prawda wiele robotów kupiły prywatne spółki medyczne, ale robią to także publiczne szpitale. Płacą za nie po kilkanaście milionów złotych z kieszeni podatników. Do tego dochodzą kosztowne części zamienne. Zakup robotów nie zawsze się zwraca.

Na kłopoty związane z nieprzemyślanymi zakupami i niewykorzystaniem robotów da Vinci w polskich szpitalach zwróciła również uwagę Najwyższa Izba Kontroli. O swoich krytycznych wnioskach poinformowała w 2022 r.

Kolejny kamyczek do ogródka robotów da Vinci: produkuje je amerykańska firma Intuitive Surgical, która w Polsce ma pozycję niemalże monopolisty. Na rynek robotów medycznych weszła jako pierwsza, a jej konkurencja produkująca podobny sprzęt skarży się, że szpitale tak tworzą warunki przetargów, iż może je wygrać tylko da Vinci. Pojawia się też zarzut, że wokół tych robotów, przy aktywnym udziale części środowiska medycznego, stworzono całą machinę propagandową. Ma ona przekonać niezdecydowane szpitale i samorządy, że chcąc być światłym i postępowym, trzeba mieć u siebie robota. I nie to byle jakiego, tylko „da Vinci”, prosto z Ameryki.

2. Profesor od spraw beznadziejnych

Robot medyczny da Vinci miał także pojawić się w Rzeszowie, w tamtejszym szpitalu wojewódzkim przy ul. Szopena. Wielkim zwolennikiem urządzenia stał się marszałek woj. podkarpackiego Władysław Ortyl z PiS. Przekonywał, że Podkarpacie przestanie być „białą plamą” na mapie medycznych usług robotycznych.

Obiekcje zgłaszał za to znany rzeszowski lekarz prof. Krzysztof Gutkowski, do listopada 2020 r. zastępca dyrektora w podległym marszałkowi szpitalu wojewódzkim. Wskazywał, że robot ma trafić do Rzeszowa w podejrzanych okolicznościach i wcale nie jest aż tak bardzo potrzebny.

Na chwilę przed sprowadzeniem robota na prof. Gutkowskiego wylano wiadro pomyj. Wyleciał ze szpitala w Rzeszowie w atmosferze podejrzeń, że bierze łapówki. Sprawę rzekomej korupcji rozdmuchiwał potem nie kto inny jak marszałek Władysław Ortyl.

Od wyrzucenia prof. Gutkowskiego, specjalisty gastroenterologa leczącego trudne schorzenia układu pokarmowego i trzustki, miną wkrótce trzy lata. Od tamtej pory nie pracuje w żadnym szpitalu na Podkarpaciu. Jest przekonany, że po konflikcie z marszałkiem z PiS dostał w regionie tzw. wilczy bilet i dlatego nie został przywrócony do pracy.

Boleją nad tym jego pacjenci, a niektórzy z nich założyli nawet stowarzyszenie, działające w jego obronie.

Onet porozmawiał z jednym z pacjentów profesora, który do tej pory publicznie się nie wypowiadał. Strzeże swojej prywatności i nie chce podawać swoich danych. Nazwijmy go Adamem, mieszka na południu Polski. Uważa, że profesorowi, ale i jego pacjentom — wskutek wyrzucenia Gutkowskiego ze szpitala w Rzeszowie — zrobiono wielkie świństwo.

Adam: — W 2018 r. nagle zacząłem żółknąć. Lekarze w moim rodzinnym mieście postawili diagnozę: to prawdopodobnie rak trzustki, trzeba ciąć. Szpitalny psycholog pytał, czy już pożegnałem się z żoną. To był wyrok śmierci, lekarze dawali mi trzy miesiące życia. Jednak niepewna diagnoza nie dawała mi spokoju, ponadto bałem się, że mogę nie przeżyć operacji.

Mając wybór: zgon albo operacja i dłuższa agonia, szukał innego rozwiązania. Tak dowiedział się o badaniu trzustki EUS oraz o prof. Gutkowskim ze szpitala w Rzeszowie. Lekarz szybko ocenił, że pacjent może nie mieć raka. Podał mu sterydy.

Więcej postów

polub nas!