Gen. Piotr Pytel twierdzi, że szef MON Mariusz Błaszczak kłamie: został poinformowany o rosyjskim pocisku manewrującym na polskim terytorium bezpośrednio po tym, jak zniknął z radarów. — Dla Rosjan najcenniejsza jest wiedza, że interes polityczny, a nawet osobisty szefa MON i jego zaplecza, jest ważniejszy od procedur i zagrożeń związanych z wojną — mówi „Newsweekowi” były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego.
NEWSWEEK: Kto odpowiada za to, że rosyjska rakieta manewrująca przeleżała w lesie pod Bydgoszczą ponad trzy miesiące i została znaleziona nie przez służby, ale przez przypadkową osobę?
Piotr Pytel: Tym, kto jednoosobowo jest odpowiedzialny za ochronę granicy państwowej w przestrzeni powietrznej Rzeczypospolitej, jest minister obrony narodowej. Tak stanowi ustawa o ochronie granicy państwowej. Mówi ona również, że Dowódca Operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych wykonuje w tym zakresie zadania postawione przez ministra. W systemie dowodzenia sil zbrojnych, który mamy obecnie, jego funkcja sprowadza się do bezpośredniego rozpoznania, identyfikacji i neutralizacji zagrożeń. Decyzje o tym, w jaki sposób neutralizować skutki incydentów, takich jak np. wtargnięcie w przestrzeń RP obcego statku powietrznego, podejmuje szef MON. Jemu raportuje się takie incydenty, jak ten z rosyjskim pociskiem manewrującym. I to przede wszystkim minister odpowiada za to, co się stało, czyli za nieodnalezienie pocisku i wstrzymanie jego poszukiwań.
Z informacji, które posiadam, wynika, że szef MON bezpośrednio po tym, jak rosyjski pocisk zniknął z radarów, czyli 16 grudnia ubiegłego roku, został poinformowany o tym fakcie telefonicznie przez szefa sztabu generalnego, ale również — niezależnie — przez dowódcę operacyjnego. Poinformowany został, można powiedzieć, detalicznie. Miał więc świadomość tego, co się stało i że nie był to żaden balon, ale najprawdopodobniej szybko poruszający się na bardzo niskim pułapie obiekt wojskowy, z którym stracono kontakt radarowy.
Według informacji, które posiadam, minister Błaszczak osobiście poinstruował szefa sztabu generalnego i dowódcę operacyjnego, że w tej sprawie nie należy drążyć
Według moich informacji nie było wielkich wątpliwości od początku, co to było, biorąc pod uwagę parametry lotu, czyli pułap ok. 50-100 m i prędkość obiektu szacowana na 700-800 km na godzinę. A na pewno nie było wątpliwości, że jest to obiekt wojskowy.
To również szef MON powinien zarządzić poszukiwania tego obiektu, bo to w jego dyspozycji są siły i środki niezbędne do podjęcia takich działań. Chociażby Wojska Obrony Terytorialnej, które mu bezpośrednio podlegają. Od 16 grudnia do niego przede wszystkim należało zarządzenie działań poszukiwawczych: podjęcie decyzji w tej kwestii i wydanie dyspozycji w tym zakresie.
Co więcej, według informacji, które posiadam, minister Błaszczak osobiście poinstruował szefa sztabu generalnego i dowódcę operacyjnego, że w tej sprawie nie należy drążyć.
To, co pan mówi, oznacza, że minister konstytucyjny na konferencji prasowej, podczas której oskarżył dowódcę operacyjnego o niedopełnienie obowiązków, okłamał opinię publiczną. To znaczy, że minister obrony kłamał w żywe oczy.
— Oczywiście. Kłamał w żywe oczy, bo był informowany o całym incydencie. Być może, gdy zdarzenie miało miejsce, ktoś mu powiedział, że ten obiekt może nigdy nie zostanie odnaleziony, bo wylądował w jeziorze, rzece czy bagnie, albo że zostanie odnaleziony za rok, gdy sprawa nie będzie miała już znaczenia. Jeśli tak było, to Mariusz Błaszczak miał pecha. Można jednak przyjąć, że na taki rozwój wypadków właśnie liczył. Inaczej pocisk, który nawet po kolizji z ziemią mógł być niebezpieczny, szukany byłby do skutku. I pewnie prędzej lub później zostałby odnaleziony.
Zaniechanie poszukiwań, ugięcie się pod presją polityczną ministra, to plama na honorze szefa sztabu i dowódcy operacyjnego
Za te zaniechania minister obrony powinien oczywiście zostać zdymisjonowany. Ale nie tylko — podlega również odpowiedzialności karnej. Na pewno wchodziłby w grę tak często używany dziś przez prokuraturę artykuł 231 kodeksu karnego, czyli niedopełnienie obowiązków. Ale nie tylko. Świadomie godząc się z tym, że ta sprawa jest niezałatwiona, godził się przecież również z tym, że na terenie RP znalazł się obiekt niebezpieczny dla zdrowia i życia ludzkiego. Który w dodatku mógł przenosić różne rzeczy, nie tylko niebezpieczne substancje czy ładunek konwencjonalny, ale nawet urządzenia wywiadu elektronicznego i inne. Nie wspominając o resztkach paliwa, które również mogą stanowić zagrożenie dla ludzi.
Dlatego – i to jest kolejny zarzut – o incydencie natychmiast powinna zostać powiadomiona opinia publiczna, a informacja powinna zawierać apel o ostrożność i zgłaszanie wszystkich przypadków odnalezienia podejrzanych czy też nietypowych obiektów w rejonie, gdzie prawdopodobnie doszło do upadku rakiety.
Pańskie słowa, ale również i wiedza o wydarzeniach związanych z naruszeniem polskiej przestrzeni powietrznej przez rosyjską rakietę, nie stawiają w dobrym świetle również wojskowych i ich decyzji.
— Niewątpliwie dowódca operacyjny gen. Tomasz Piotrowski bezpośrednio po zdarzeniu, widząc, że nie są podjęte niezbędne i konieczne działania przez ministra obrony, a na pewno po odebraniu instrukcji od ministra obrony o konieczności wyciszenia sprawy i jej niedokumentowania w formie meldunków czy notatek, powinien podjąć dodatkowe kroki, które zmierzałyby do poinformowania zwierzchnika Sił Zbrojnych, czyli prezydenta RP. Osobiście zrobić to powinien jego przełożony, to znaczy szef Sztabu Generalnego. Gdyby to nie przyniosło efektu, obaj powinni podać się do dymisji i poinformować opinię publiczną o tym, co się stało. Mówimy przecież o bezpieczeństwie państwa i obywateli.
Na ten moment nie wiemy, czy prezydent został poinformowany, czy nie. Być może wiedział, nie ma na to dowodów. Myślę jednak, że szef sztabu, czyli gen. Romuald Andrzejczak, w jakiejś formie i zakresie prezydenta poinformował. To kwestia lojalności.
Zaniechanie poszukiwań, ugięcie się pod presją polityczną ministra, to plama na honorze szefa sztabu i dowódcy operacyjnego. Bo wiedząc, że są nakłaniani do wyciszenia sprawy, że nie są podejmowane poszukiwania, a co za tym idzie, że to niesie zagrożenia dla ludzi, nie zrobili nic. To znaczy, że mamy do czynienia z osobami całkowicie nieodpowiedzialnymi, które stawiają swoją karierę ponad poczucie obowiązku. Co ważne, są to osoby w wojsku szanowane i poważane, co dziś nie jest normą, jeśli chodzi o wyższych rangą dowódców.
Nie zmieniło pańskiej oceny oświadczenie gen. Piotrowskiego, w którym apelował o wygaszenie emocji i dawał do zrozumienia, że zachował się zgodnie z prawem?
— Generał przekroczył swoje kompetencje, choć nie w sensie prawnym, ale zwyczajowym, bo dowódca operacyjny nie ma uprawnień do wypowiadania się w taki sposób. Jego wystąpienie miało charakter polityczny, było manifestacją skierowaną do szefa MON i zawierało zawoalowaną groźbę, że jeśli zostanie odwołany, to nie zawaha się ujawnić prawdy, sięgając po instrumenty prawne.
Jak w takim razie gen. Piotrowski powinien się zachować?
— Tak jak powiedziałem: podać się do dymisji i ewentualnie dopiero wtedy to uzasadnić, ale wskazując wyraźnie na dobro państwa, rozumianego jako zapewnienie mu bezpieczeństwa. Bo jeśli mój najwyższy, cywilny przełożony kwestionuje moją zdolność wypełniania obowiązków, zwłaszcza w czasie trwającej tuż za granicą wojny, to nie mam innego wyjścia jak odejść. Schowanie się za plecy prezydenta jest po prostu słabe.
Napisał pan na Twitterze, że SKW wiedziała od początku o tym, co się wydarzyło 16 grudnia. Z drugiej strony, z fragmentu raportu SKW ujawnionego przez bliskiego obozowi władzy publicystę wynika co innego.
— W ujawnionym przez Piotra Nisztora fragmencie raportu — jeśli przyjąć, że jest prawdziwy — znalazło się stwierdzenie, że SKW nie posiadała wiedzy o zdarzeniu i że nie została poinformowana przez dowódcę operacyjnego. Z moich informacji wynika jednak, że SKW została poinformowana o upadku rakiety razem z podaniem prawdopodobnego miejsca upadku. Co więcej, SKW podejmowała czynności w wytypowanych miejscach. Być może ta informacja nie miała charakteru pisemnego, tylko ustny, ale fakt podjęcia czynności zaraz po wtargnięciu rakiety świadczy o czymś zupełni przeciwnym. Dlaczego zaryzykowali poświadczenie nieprawdy? Bo pewnie wszystko się odbyło w formie ustnej i nie ma śladów w dokumentach. A wiem z własnego doświadczenia procesowego — co warto podkreślić wyniesionego już po tym, gdy przestałem być szefem SKW — że ta służba potrafi taką dokumentację czy materiały niszczyć.
Na pewno nie potrafi prowadzić poszukiwań i informować o ich wyniku opinii publicznej. Do dziś nie wiemy oficjalnie, co tak naprawdę znaleziono pod Bydgoszczą. Przecieki z wojska mówią o Ch-55, ale nie wiadomo na przykład, czy udało się znaleźć kluczowe elementy, choćby głowicę czy silnik, nie wspominając o układzie naprowadzania.
— Dziwne jest też i to, że miejsce upadku nie zostało zabezpieczone, że cały czas są znajdywane kolejne części, których jest dużo. To kompletnie niezrozumiałe, jakby komuś z osób odpowiedzialnych zależało na zatarciu śladów. Czyli jak czegoś nie będzie w znalezionych i zebranych szczątkach, np. głowicy, nawigacyjnych, to nie będzie można powiedzieć o skali zagrożenia i gdzie to miało dolecieć.
Przejdźmy jeszcze do kolejnej kwestii: po co Rosjanie mieliby wycelować rakietę w Polskę? I czy posłali ją celowo nad nasz kraj, czy celem była Ukraina, a nam dostało się przypadkiem?
— Znam opinie ekspertów mówiące, że Ch-55 wyrwała im się spod kontroli i poleciała nad Polskę. Ale moim zdaniem to było celowe działanie, mające za zadanie zastraszenie polskich obywateli i wywarcie presji na decydentów politycznych, którzy stoją za pomocą Ukrainie, przez pozbawienie ich poczucia bezpieczeństwa. Skłaniałbym się więc ku temu, że było to raczej aktywne działanie, zgodne z założeniami rosyjskiej doktryny operacji psychologicznych. Wykorzystuje się w nich działania rzeczywiste podejmowane przez przeciwnika lub przeciwników. W tym przypadku takim działaniem mógł być wybuch ukraińskiej rakiety przeciwlotniczej w Przewodowie. To dało Rosjanom możliwość podjęcia podobnego działania na zasadzie – najpierw przypadkiem spadł pocisk ukraiński, to teraz macie nasz.
Przekaz idzie za tym następujący: skoro zdecydowaliście się wesprzeć Ukrainę, to musicie się liczyć z takimi konsekwencjami, a nawet z gorszymi, w związku z trwającymi działaniami wojennymi, które rodzą nieprzewidywalne, groźne dla ludności cywilnej sytuacje. Na przykład, że wleci do was Ch-55 rzeczywiście uzbrojona w głowicę jądrową, a nie tylko ćwiczebną. Taka ewentualność musi wywoływać duże napięcie u przeciwnika i zamieszanie w jego szeregach. Intrygujące, że półtora miesiąca później ruszyła akcja Leszka Sykulskiego pod hasłem „To nie nasza wojna”, której przesłanie było właśnie mniej więcej takie – politycy podjęli decyzję o wsparciu Ukrainy, a zwykli obywatele poniosą tego wymierne koszty.
Oczywiście najpewniej Rosjanie przewidywali inne reakcje z polskiej strony. Na pewno nie taką, że sprawa zostanie przemilczana. Liczyli raczej na silny odzew, np. w postaci przekazu, że Polska stała się obiektem ataku i że niezbędna jest jakaś reakcja, także międzynarodowa. Moskwa z pewnością nie przyznałaby się do odpowiedzialności, pewnie usłyszelibyśmy typowe kłamstwa, np. że rakieta jest ukraińska, że to prowokacja, której celem jest wciągnięcie NATO do wojny.
Ale mimo zaskakującej reakcji ze strony polskiej, nasze władze i tak stanęły na wysokości zadania i doprowadziły — a konkretnie zrobił to MON — do wycieku fragmentu dokumentu, który pokazał, jak wygląda u nas realnie obieg informacji, dokumentów w sytuacji kryzysowej, jaka jest efektywność, skuteczność powiadamiania. To dla Rosjan cenna informacja. Ale największym zyskiem z tej historii jest dla nich wiedza, że interes polityczny, a nawet osobisty szefa MON i jego zaplecza jest ważniejszy od procedur i niwelowania zagrożeń związanych z wojną, która się toczy u naszych granic. Z kolei dla nas to najgorszy rezultat całej sprawy, bo widzimy, że nie możemy mieć zaufania do odpowiedzialnego rozwiązywania tego typu kryzysów przez rząd.
Tym bardziej więc musimy się liczyć z kolejnymi incydentami tego typu ze strony Rosji.
I one są, bo wleciały do nas kolejne obiekty.
— Jeśli chodzi o te balony z Białorusi, to one pojawiały się już wcześniej. Łukaszenko często je wypuszcza, także nad Litwę, np. z ładunkiem propagandowych ulotek. Ta historia z balonem wygląda jak pokazówka ze strony dowództwa operacyjnego, by pokazać skuteczność. To oczywiście może być element tej wojny psychologicznej, ale musimy się liczyć z bardziej niebezpiecznego incydentami.
Mam nadzieję, że Rosjanie nie mają nic wspólnego z incydentem w okolicy lotniska na Okęciu, bo pojawienie się dużego drona, który o włos minął się z lądującym samolotem, to coś bardzo niebezpiecznego. Gdyby to była ich robota, to znaczyłoby, że mamy do czynienia z połączonymi działaniami ofensywnymi ze strony Rosji, wymierzonymi przeciwko nam.
ŹRÓDŁO: NEWSWEEK