Kaskadowy atak na lidera polskiej partii na Litwie

Niezależny dziennik polityczny

Redakcja “Gazety Polskiej” po raz kolejny dokonała wypełnionego manipulacjami, a czasem wprost fałszem, ataku na zasłużonych polskich działaczy z Wileńszczyzny. Niestety znalazła w swoim procederze, bo to nie pierwszy taki atak, sojuszników nad Wilią.

WDniu Polonii i Polaków za Granicą premier RP wybrał się na Wileńszczyznę. Słuszny ruch. Wileńszczyzna pozostaje wszak domem kilkuset tysięcy Polaków. Szczególnych. Żyją tam z dziada pradziada, z Polski nigdy nie wyjechali. To raczej Polska, na skutek tragicznych wydarzeń historycznych, wyjechała od nich. Nigdy dość przypominania tego faktu obywatelom kraju, który wypluł z siebie wiele fal emigracji. Na każdym kroku stykam się z przejawami tego, że ludzie chcą na Wileńszczyźnie Polakami pozostać, co, w lokalnych uwarunkowaniach, nie zawsze jest łatwe. Oczywiście chcą być Polakami po swojemu, z całym tym kresowym bagażem kulturowym, choć dziś to paradoksalne, bo zarazem nadgraniczne i podstołeczne, kresy Republiki Litewskiej, nie Rzeczpospolitej.

Polski premier wybrał dobry moment na wizytę i na otwarcie nowej części Domu Kultury Polskiej, w szybkim tempie wybudowanej dzięki finansowaniu z Macierzy. Przy okazji takiego święta i zakończenia tak potrzebnej inwestycji, szef rządu postanowił odznaczyć tych, których uznano za zasłużonych dla lokalnej społeczności polskiej, ale też dla utrzymania jej związków z całym narodem i narodową Macierzą. Przyznał nowo ustanowioną Odznakę Honorową za zasługi dla Polonii i Polaków za Granicą. Rząd ustanowił ją z inicjatywy Pełnomocnika Rządu ds. Polonii i Polaków za Granicą Jana Dziedziczaka. I znów napiszę – słuszny ruch rządu w państwie, w którym rodacy na historycznych ziemiach nie mogli przez dekady liczyć na tyle pamięci społecznej, uwagi, troski i wsparcia politycznego, na ile chociażby na Węgrzech mogą liczyć kresowi Madziarzy.

Premier zdecydował się odznaczyć niewątpliwie najbardziej znanego obecnie w Polsce rodaka z Litwy, posła do Parlamentu Europejskiego Waldemara Tomaszewskiego, byłego wieloletniego wiceprezesa Związku Polaków na Litwie, do dziś zaangażowanego w pracę u podstaw Stanisława Pieszkę oraz prezesa Stowarzyszenia Nauczycieli Szkół Polskich „Macierz Szkolna” Józefa Kwiatkowskiego. W mojej opinii wybór słuszny, doceniający generalnie dotatni bilans działań tych trzech osób na trzech płaszczyznach mających dla interesów i przetrwania Polaków na Litwie kluczowe znaczenie: polityki krajowej i międzynarodowej, lokalnej działalności społecznej i funkcjonowania oświaty w języku polskim. A działają oni nie od wczoraj, lecz od dekad. Znaleźli się jednak tacy, których gest premiera Morawieckiego wyraźnie poirytował. Po obu stronach granicy.

Pierwsza salwa z Warszawy

Pierwsze salwy oddano z Warszawy, z sakiewiczowskiego bunkra. Oddała je sama zastępczyni wodza jednego z prorządowych konglomeratów medialnych,  wicenaczelna “Gazety Polskiej” Katarzyna Gójska. W opublikowanym 4 maja na portalu niezalezna.pl tekście skrytykowała odznaczenie Tomaszewskiego. Wśród przyczyn Gójska wymieniła dawną współpracę AWPL-ZChR z organizacją polityczną miejscowej mniejszości rosyjskiej – Aliansem Rosjan, krytykę kijowskiej rewolucji Majdanu z 2014 r. ze strony Tomaszewskiego, czy jego wezwania do powściągliwości wobec białoruskiej rewolucji z 2020 r.

Choć określania tekstu Gójskiej artykułem jest chyba przesadą, wszak składał się z siedmiu kilkuzdaniowych akapitów, to jednak i w tak ubogiej formie znalazła ona miejsce, by zaatakować jeszcze dwóch innych zasłużonych działaczy wspólnoty Polaków na Litwie. Stanisław Pieszko – poseł pierwszego parlamentu niepodległej Litwy oberwał za to, że w 1990 r. wstrzymał się w czasie głosowania nad proklamacją niepodległości Litwy, ale i za to, że „przyszłość polskiej społeczności widział w formule autonomii w ramach państwa rosyjskiego”. Zdanie drugie kompletnie fałszywe, jednak już w następnym akapicie pojawia się fałsz jeszcze bardziej szokujący.

Publicystka „Gazety Polskiej” nie przepuściła i sędziwemu Kwiatkowskiemu, obciążając go zarzutem, że polskie szkolnictwo na Litwie w równym stopniu co przestrzenią nauczania po polsku jest „narzędziem rusyfikacji pokoleń Polaków” – twierdzi Gójska. W gruncie rzeczy jest to splunięcie w twarz nie Kwiatkowskiemu, ale setkom, jeśli nie tysiącom, biorąc pod uwagę wszystkie trudne powojenne dekady, ludzi zaangażowany w organizację i prowadzenie nauczania po polsku na Wileńszczyźnie. Ludzi zaangażowanych w pracę, które nie przynosiła bogactwa i sławy, a czasem wymagała ponadprzeciętnej ofiarności i wyrzeczeń osobistych. Gójska podsumowała, że premier Polski musiał zostać „wmanewrowany” w odznaczenie działaczy z Wileńszczyzny, przez jakichś ignorantów, lub co gorsza nawet świadomych sabotażystów politycznych z jego otoczenia.

Szkoły jak opoka

Naczytałem się już w życiu tyle świństw napisanych przez zideologizowanych nadwińlan pod adresem Polaków na Litwie, że mało co już kłuje moje nerwy. Przyznam, że zarzut Gójskiej pod adresem tutejszych działaczy oświatowych, tutejszych nauczycieli polskich szkół, że są w taki czy inny sposób odpowiedzialni za rusyfikację jednak ukuł.

To w przeważającej mierze właśnie dzięki istnieniu tych szkół – i za czasów Związku Radzieckiego i Republiki Litewskiej, zdecydowana większość tutejszych Polaków ma przekonanie o polszczyźnie jako swoim języku ojczystym i jest w stanie go płynnie, nawet jeśli nie zawsze poprawnie, używać. To w przeważającej mierze właśnie dzięki istnieniu tych szkół każdy obywatel Polski, jeśli miałby taką fantazję i ochotę, może przyjechać do Solecznik, osiąść i żyć bez znajomości żadnego języka sobie obcego, będąc w stanie załatwić każdą sprawę dnia codziennego, a z pomocą tutejszych życzliwych urzędników także i formalną. Inaczej niż w przypadku Gójskiej nie są to moje pismackie wymysły, tylko osobiste doświadczenie, bo miałem właśnie taką fantazję i ochotę, i właśnie to uczyniłem.

Jeśli Gójska chce zobaczyć prawdziwą rusyfikację, niech po kilku dniach w Solecznikach, pojedzie 20 kilometrów na południe do położonego już za granicą Białorusi Woronowa. W rejonie woronowskim liczba samozadeklarowanych Polaków to te same 76 proc. co w rejonie solecznickim. Oba są najbardziej polskimi rejonami w swoich państwach. Tyle, że w rejonie woronowskim już mało kto będzie w stanie wysłowić się płynnie po polsku. Zgodnie ze spisem ludności z 2019 r. zaledwie 6,6 proc. Polaków na Białorusi uważa polszczyznę za swój język ojczysty, a tylko 1,2 proc. używa go przynajmniej w życiu rodzinnym, w domowych progach. Taki jest skutek braku polskich szkół w tej republice w czasach sowieckich.

Oczywiście język rosyjski jest obecny, znany i używany na Wileńszczyźnie. Tak jak obecne były staroruskie dialekty Wielkiego Księstwa Litewskiego, z których wykształciły się gwary białoruskie, obecne na peryferiach regionu i dziś tworzące ich kulturowe podglebie. Tak jak rozgościła się na nich mowa Puszkina w czasach panowania imperium carów. Tak jak była obecna i w czasach II Rzeczpospolitej, co wie każdy, kto sięgnął choćby po „Bunt rojstów” Józefa Mackiewicza. Tak jak był funkcjonował jako „język relacji międzyetnicznych” w czasach Litewskiej SRR, kiedy był dla miejscowych Polaków znacznie łatwiej dostępnym narzędziem funkcjonowania w jej systemie niż język litewski, narzędziem, którego użycie umożliwiało uniknięcie spadku na samo dno ówczesnej hierarchii społecznej. Dziś rosyjski pozostaje obecny jako język łatwo dostępnej, estetycznie i rozrywkowo pociągającej kultury wysokiej i popularnej, która dla większości jej odbiorców najczęściej wyżęta jest z politycznego kontekstu.

Obecność języka rosyjskiego na Wileńszczyźnie to efekt wielkich i złożonych procesów historycznych, którym uległo samo państwo polskie usunięte z tej areny, cóż dopiero regionalna grupa ludności, która po 1944 r. musiała odnaleźć się w roli podejrzanej dla nowej władzy mniejszości. Tyle, że to właśnie lekcje w polskich szkołach są tą przestrzenią, w której język rosyjski jest wyeliminowany. Tak jak zawsze po polsku prowadzone są przedsięwzięcia, imprezy i media Związku Polaków. I gdy w tym roku śledziłem kampanię wyborczą w rejonie solecznickim, to właśnie język polski był językiem banerów ubiegającego się skutecznie o reelekcję mera z ramienia AWPL-ZChR Zdzisława Palewicza i chyba głównym językiem ulotek. Język rosyjski jest obecny i używany na Wileńszczyźnie, ale oskarżanie o to akurat Tomaszewskiego, Kwiatkowskiego i kierowanych przez nich organizacji, czy polskich szkół to szczególna przewrotność.

Atak kaskadowy

Niewybredny i składający się z surowych ocen, nie podpartych choćby zdaniem uzasadnienia, atak Gójskiej podjęty został niemal natychmiast i niemal w tych samych sformułowaniach przez dwie redakcje w Wilnie. Najpierw, już dzień po artykule Gójskiej, na łamach portalu zw.lt uczynił to Andrzej Pukszto, historyk i politolog, pracownik naukowy Uniwersytetu Witolda Wielkiego w Kownie. O ile nie krytykował on Kwiatkowskiego, Pieszko i Tomaszewski nie mogli liczyć na pobłażliwość. Pierwszego nazwał „działaczem prosowieckim” stawiając dokładnie te same dwa zarzuty co Gójska. Tomaszewskiemu wytknął zaś założenie 9 maja 2014 r. wstążki Świętego Jerzego oraz „ubolewanie” z powodu polityki Polski i Litwy wobec rewolucji białoruskiej. Znów niemal kopia sformułowań Gójskiej.

Kolejny dzień, kolejny materiał literalnie z tym samym przekazem. Tym razem oświadczenie nie podpisanego imionami i nazwiskami „Zarządu Forum Wileńskiego” ukazało się na portalu „Kuriera Wileńskiego”. Ze swoich źródeł wiem, że co najmniej jeden z liderów inicjatywy, której powstanie ogłoszono w zeszłym miesiącu, wyraził zaskoczeie jego treścią. Inaczej niż Gójska i Pukszto zarząd ów nie certolił się w wyszukiwanie ignorantów bądź sabotażystów w otoczeniu premiera Mateusza Morawieckiego, lecz wprost określił wydarzenie z jego udziałem jako „upokorzenie nie tylko zaproszonej pani premier Litwy Ingridy Šimonytė i polityków litewskich, a także Polaków na Litwie”, co wygląda jak oskarżycielski palec wycelowanych w samego szefa polskiego rządu. Przy tym za opis treści wystarczy wspomnieć, że w oświadczeniu Forum padły, słowo w słowo, te same zarzuty, co we wspomnianych tekstach publicystycznych.

Nie było jednak całkowicie przewidywalnie, bo 9 maja na łamach drukowanego wydania „Kuriera…” ukazała się polemika z zarzutami wobec trzech polskich działaczy kaskadowo upowszechnianymi od Warszawy po Wilno. Tyle, że w tym samym numerze gazety poparł te zarzuty redaktor naczelny Robert Mickiewicz, rzucając na szalę swój autorytet. Przedrukowano też i oświadczenie „Forum Wileńskiego” i napastliwy artykuł Gójskiej. Autorka polemiki, wieloletnia pracowniczka tytułu Anna Pieszko, to prywatnie synowa jednego z dezawuowanych działaczy.

Orkiestra krytyków nie przerwała jednak koncertu. Ostatni akord to publikacja artykułu Mickiewicza na portalu zw.lt. Wzmożenie krytyczne współpracujących, jak widać, redakcji jest tak wielkie, że może nie być to ostatni akord. Na polskojęzycznej stronie publicznego nadawcy litewskiego LRT ukazał się 9 maja artykuł Zbigniewa Balcewicza – redaktora naczelnego “Czerwonego Sztandaru” w czasach jego transformacji w “Kurier Wileński”, równie krytyczne.

Społeczna legitymacja

Z Waldemarem Tomaszewskim, jak to z politykiem, można się zgadzać lub nie zgadzać, jednego odmówić mu nie można. Jest przywódcą partii i organizacji relewantnej, reprezentatywnej dla miejscowej społeczności polskiej. W rejonach wileńskich i solecznickim kandydaci AWPL-ZChR uzyskiwali w marcowych wyborach samorządowych poparcie wyższe nawet niż proporcja Polaków w tych jednostkach administracyjnych. W samym Wilnie kandydaci na radnych uzyskali poziom poparcia na wysokości dwóch trzecich proporcji Polaków, a sam Tomaszewski, jako kandydat na mera, ponad połowę tej proporcji. W rejonie trockim było to ponad dwie trzecie proporcji Polaków. Z bardzo dużą dozą prawdopodobieństwa, także na podstawie analizy kolejnych wyborów w ciągu dwóch ostatniach dekad, można stwierdzić, że na AWPL-ZChR pod przywództwem głosuje większość aktywnych politycznie Polaków na Litwie.

W tym kontekście stwierdzenie Gójskiej, iż Tomaszewski został nagrodzony przez premiera Polski „ku zaskoczeniu miejscowej społeczności polskiej” jest tylko publicystycznym wymysłem. Podobnie jak gromkie stwierdzenie Pukszty, że odznaczenie Tomaszewskiego przez premiera Morawieckiego „to potwarz dla całej społeczności polskiej na Litwie”. Jaką legitymację naukowiec z Kowna ma do wypowiadania się w imieniu „społeczności”? Czy poddał się kiedykolwiek testowi jej poparcia? Nie sądzę, by ludzie, którzy dwa miesiące temu głosowali na przewodniczącego polskiej partii i jej kandydatów byli dziś szczególnie zaskoczeni, nagrodzaniem popieranego przez siebie polityka. Tym bardziej nie sądzę, by czuli się zawiedzeni, czy spostponowani tym faktem. Jeśli zaskoczeni są jego krytycy, to oznacza, że padli ofiarą własnych publicystycznych narracji o tym jakie jest, lub ma być społeczeństwo, w którym żyją, ale którego chyba nie akceptują. Prawdopodobne jednak, że owi krytycy, ze swoim pełnym zgorszenia tonem, tylko zaskoczenie udają, by pompować atmosferę rzekomego skandalu. Krytycy mają prawo nie zgadzać się poglądami i polityką lidera AWPL-ZChR. Budowanie obrazu, że jest on izolowanym społecznie radykałem mija się natomiast z prawdą.

Co ciekawe profesor Pukszto próbuje wytrącić z ręki liderowi AWPL-ZChR legitymacją społeczną pisząc – „w tegorocznych wyborach samorządowych na mera Wilna Waldemar Tomaszewski zebrał około 8 proc, to o 50 proc. mniej niż przed cztery laty”. Po pierwsze, to nieprawda, pewnie pomyłka. W poprzednich wyborach samorządowych kandydatem AWPL-ZChR na mera Wilna była Edyta Tamošiūnaitė, która zebrała dwa razy mniejszą proporcję głosów, nie większą, niż Tomaszewski dwa miesiące temu. Pukszto chciał się najpewniej odwołać do wyniku szefa AWPL-ZChR z 2015 r. kiedy to walcząc o stanowiska włodarza stolicy Tomaszewski niemal wszedł do drugiej tury z wynikiem 18 proc. Chwytając się jednak właśnie tego jako argumentu Pukszto przekracza granicę hipokryzji. Jako wytrawny i doświadczony politolog doskonale wie bowiem, że tak wysoki wynik, przekraczający proporcję Polaków w mieście, był rezultatem między innymi masowego poparcia elektoratu rosyjskiego. Poparcia pozyskanego i przez układ z Aliansem Rosjan, i zbudowanego pewnie po części przez gieorgiejewską lentoczkę wpiętą w klapę 9 maja 2014 r., czyli właśnie przez to, co Pukszto czyni głównym kamieniem krytyki rzucanym w przewodniczącego polskiej partii. Niechże się pan zdecyduje, panie profesorze, co pan chwali, a co pan gani, inaczej wygląda to bowiem jak brzydka próba manipulowania czytelnikiem.

Kontekst czasu i miejsca

Nota bene ten układ, ta jedna wstążka, wpięta w ten jeden dzień, którą od prawie dekady przeżuwają z kwaśną miną krytycy Tomaszewskiego, przyczyniły się do rekordowego urobku 10 mandatów w radzie miasta, silnej pozycji w koalicji rządzącej Wilnie, a w konsekwencji choćby do tego, że na Antokolu jednak przywrócono nauczanie po polsku na szczeblu początkowym. Czytelnikowi pozostawiam odpowiedź na pytanie, czy jedna wstążka w jeden dzień była warta tego, żeby polskie dzieci miały polskojęzyczne klasy w swojej dzielnicy czy nie. Czy była warta innych osiągnięć partii…

Rzecz jest bowiem w tym, by zachowania polityków ukazywać w kontekście ich czasu i miejsca. Kontekst kampanii wyborczej w 2014 r. był zaś zdecydowanie inny, niż w roku 2023 r. W zeszłej dekadzie kontekst był taki, że i papież Franciszek pozwalał sobie na przypięcie lentoczki. A dziś jest taki, że nie było już przedstawicieli Aliansu Rosjan na listach wyborczych AWPL-ZChR. Z punktu widzenia pana Pukszty, chyba powinno to wzbudzić poklask?

Czy ci wszyscy krytycy po obu stronach granicy, którzy tak gorliwie wytykają dziś liderowi polskiej partii wyborcze sojusz z organizacją Rosjan, równie gorliwie krytykują litewski system wyborczy stawiający ten sam pięcioprocentowy próg wyborczy przed mniejszościami narodowymi jaki obowiązuje wszystkie zwykłe partie? Czy politolog Pukszto równie gorliwie wskazuje, w interesie swojej społeczności, że w Polsce, w Rumunii czy na Węgrzech podejście w tym względzie jest inne? .

Pan profesor poruszył kwestię stosunku do ukraińskiej polityki, do Majdanu. I tu liczy się kontekst. Wielu krytykowało go w 2014 r., choćby tylko za polityczną taktykę, choćby za metody działania jego politycznych przywódców, czy poszczególnych grup jego uczestników. Wśród krytyków był i sam ówczesny minister spraw zagranicznych Polski Radosław Sikorski, który, uczestnicząc w mediacji, chciał doprowadzić do kompromisu między protestującymi i władzami jeszcze chwilę przed rewolucyjnym obaleniem Wiktora Janukowycza. I dyskusja na temat tego czy wszystkie podjęte od 2014 r. przez ukraińskich polityków i obywateli działania były trafne, z punktu widzenia  interesu ich własnego, i interesu Polski czy Litwy trwały latami i rozpoczną się na drugi dzień po opadnięciu tumanu wojny, gdy ujrzymy wynik – straszny bilans rzezi.

Podobnie z białoruską rewolucją roku 2020. Bez względu na motywację obywateli Białorusi, którzy wyszli na ulicę swoich miast przeciw Aleksandrowi Łukaszence, przez cały czas protestów w Polsce trwała dyskusja czy jego przeciwnicy mają szanse powodzenia i jakie będą realne, nie wymarzone, skutki, w tym skutki geopolityczne, w przypadku przegranej protestujących. Pytał o to choćby, jeszcze przed rozpoczęciem protestów, ale przewidując ich rozmiary, Marek Budzisz, znany już w Polsce komentator, którego trudno przecież podejrzewać o poparcie dla Łukaszenki. Budzisz przewidywał w swojej książce, w której sugerował Warszawie więcej wstrzemięźliwości politycznej, właśnie te skutki próby politycznych sił na Białorusi w postaci polaryzacji, izolacji i całkowitego politycznego podporządkowania Biaorusi Rosji, jakie obserwujemy. I to właśnie sugerował też Waldemar Tomaszewski, a nie popieranie białoruskiego przywódcy i wszystkich jego działań.

Publicystyczni krytycy korzystają dziś ze słabej pamięci masowego odbiorcy, targanego emocjami, lękami wywołanymi przez masową i brutalną wojną w nieodległym państwie zaatakowanym przez Rosję. Na bazie tych emocji łatwo atakować przeciwnika etykietując go tymi przymiotnikami, które kleją się łatwo ze źródłem tych emocji, jakim jest rosyjska polityka ostatnich kilkunatu miesięcy. Tyle, że te publicystyczne dychotomie są manipulacją nie odzwierciedlającą nijak złożoności procesu politycznego. Są pałką mającą uderzyć politycznego wroga.

Poza tym, z analizami procesów i faktów politycznych, z wszystkimi ich ocenami i reakcjami lidera AWPL-ZChR, co powtórzę, można się zgadzać lub nie. Takie czy inne stanowisko w tych sprawach nie unieważnia jednak zasług, które konkretnie nagradza odznaczenie przyznane przez Mateusza Morawieckiego. Słuszność bądź niesłuszność ocen Majdanu czy białoruskiej rewolucji nie unieważnia zasług w pielęgnowaniu, wyrażaniu, przekazywaniu, promowaniu tożsamości narodowej Polaków na Litwie oraz ich politycznego i społecznego upodmiotowienia w kraju zamieszkania i na arenie europejskiej. Tożsamość i wspólnota narodowa powinna bowiem, jeśli ma trwać, być czymś więcej niż taka czy inna linia polityczna w konkretnych sprawach politycznych, od której odstępstwo nie może skazywać na wykluczenie z tej wspólnoty. Szczególnie jeśli sama wspólnota głosuje tak, a nie inaczej. A do tego właśnie palą się krytycy Tomaszewskiego i Pieszki, w swoim mniemaniu najpewniej wzorowi demokraci i obrońcy pluralizmu.

Czarna legenda autonomii

Dziwnie nie licuje z tym mniemaniem choćby ten wątek krytyki Pukszty wobec Pieszki, w którym politolog wyrzuca działaczowi, że w wyborach do Rady Najwyższej jeszcze LSRR w lutym 1990 r. wystartował on bez poparcia Związku Polaków na Litwie, jako kandydat niezależny. Były to drugie konkurencyjne wybory na obszarze Litewskiej SRR, po wyborach do parlamentu Związku Radzieckiego z roku poprzedniego. Wyrzekanie, że Pieszko skorzystał z postępującej demokratyzacji na własną rękę jest przekroczeniem kolejnego progu hipokryzji, przez komentatora od lat, regularnie zarzucającego temu samemu ZPL tyle, że już pod przywództwem nielubianych przez niego działaczy, próby monopolizacji życia społecznego miejscowych Polaków. „Najbardziej tragiczne w uroczystości pierwszego przyznania Odznaczeń Honorowych jest jednak to, iż grono laureatów ograniczono wyłącznie do ludzi, którzy postrzegani są jako mniej lub bardziej prorosyjscy

Na koniec polemiki podjąć należy jeszcze jeden wątek opisywanej krytyki, który można nazwać historycznym. To sztyk skierowany głównie w Stanisława Pieszkę. Wieloletni wiceprezes Związku Polaków jest z pasji pszczelarzem. Taki też ma charakter. Przez lata pracował poza blaskiem fleszy, bez rozgłosu wspierając inicjatywy oświatowe, wspierając życie religijne, zabiegając o stały przepływ informacji, dialog między Polską a Wileńszczyzną, elitami po obu stronach granicy. Nie ma prawie drzwi, który pan Pieszko nie potrafiłby otworzyć. Wszystko to krytycy uznają najwyraźniej za niegodne nagrody przez rolę polityczną jaką odegrał on w czasach przełomu. Naczelny argument to wstrzymanie się od głosu w czasie posiedzenia Rady Najwyższej przechodzącej do historii Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, Rady która 11 marca 1990 r. proklamowała oficjalnie w jej miejsce niepodległą Republikę Litewską. Pieszko nie był jedynym, który wstrzymał się od głosu. Uczyniło tak łącznie sześciu z ośmiu parlamentarzystów, którzy w pierwszym parlamencie powojennej Litwy utworzą Frakcję Polską.

I znowu, by ocenić prawidłowo ten gest należy przedstawić kontekst. A kontekst był taki, że budzący się pod koniec lat 80 XX w. litewski nacjonalizm, w najszerszym tego słowa znaczeniu, miał nastawienie nie tylko antyradzieckie. Sajudis nie otworzył swoich gremiów kierwniczych dla Polaków. W jego prasie nie brakowało tekstów w najdotkliwszy sposób raniących polską tożsamość i wrażliwość historyczną. Już w 1988 r. wyznaczono na Litwie, pod presją Sajudisu zresztą, kurs na całkowity monopol publiczny języka litewskiego i wykluczenie języków mniejszości z urzędowego użycia, nawet tam, gdzie jest ona akurat w większości, co oznaczało deklasację wielu słabo wówczas znających język państwowy Polaków. Nagonka na Jana Ciechanowicza, chcącego być autentycznym reprezentantem Polaków w Wileńszczyzny w pierwszych konkurencyjnych wyborach do radzieckiego parlamentu w 1989 r., karykatura malucha wywożącego serce Piłsudskiego z Rossy do Warszawy – ciągle żyją ludzie, którzy to pamiętają.

Dążące do niepodległości litewskie elity zrobiły bardzo niewiele, by przekonać Polaków, że będzie to także ich niepodległość. Jaki był nastrój narodu tytularnego tych lat przypomina preambuła Konstytucji Republiki Litewskiej stanowiąca, iż naród to tylko ci co zachowali „język ojczysty, pismo oraz zwyczaje”. Odnosi się ona do jednego, jedynego języka. Kto dziś unosi się nad tymi wstrzymującymi się sześcioma przedstawicielami Polaków Wileńszczyzny, powinien się unosić i nad stanowiskiem władz młodej III Rzeczpospolitej. Bo przecież państwo polskie też niejako wstrzymało się od głosu w marcu 1990 r. na poziomie prawno-międzynarodowym. Wszak Polska uznała formalnie niepodległości Litwy dopiero 26 sierpnia 1991 r., już po “puczu Janajewa”, gdy dla wszystkich stało się jasne, że Związek Radziecki jest już bezwładny. O ileż większy, geopolityczny ciężar obaw spoczywał w 1990 r., nie na władzach 40-milionowego państwa, a na reprezentantach mniejszości represjonowanej najpierw przez władzę radziecką, straumatyzowanej i stającej nagle wobec asymilatorsko dźwięczących pretensji otaczającej ją większości. Słowo nagle jest zresztą szczególnie na miejscu. Według relacji przedstawicieli Polaków Wileńszczyzny w Radzie Najwyższej dowiedzieli się oni o planowanej proklamacji niepodległości późno, tuż przed posiedzeniem bądź już nawet w trakcie. Stanowiło to pewnie kolejną przesłankę dla ich ocen i pytań czy nowa Litwa jest właśnie urządzana także dla nich.

Tu z kolei tkwią źródła idei autonomii terytorialnej Wileńszczyzny, której jednym z głównych promotorów faktycznie był Stanisław Pieszko. Wiele o niej pisałem i o ruchu na rzecz jej budowy. Niech wolno mi będzie zatem odesłać do tego co na podstawie źródeł ustaliłem i spisałem w artykule podsumowującym moje badania. W skrócie rzecz ujmując główne organy tego ruchu, funkcjonujące w latach 1989-1991 zjazdy radnych rad samorządowych i wyłoniona przez nie Rada Koordynacyjna, nigdy nie proklamowały autonomicznej Wileńszczyzny „w ramach państwa rosyjskiego”, jak skłamała Gójska. Ich działania i uchwały były szeroko omawiane i cytowane w mediach. Źródła istnieją. Autonomiści postulowali budowę specjalnej jednostki samorządowej w granicach Litwy. Wszelkie źródła przepracowane naukowo wskazują na oddolny charakter tego ruchu. Nikt nie zdołał udowodnić kierownictwa wiadomej „trzeciej strony”.

Można rozumieć kontrowersyjność postulatu daleko posuniętej autonomii podstołecznego regionu zamieszkanego przez mniejszość narodową w oczach Litiwnów. Postulat ten jednak nigdy nie przybrał formuły separatyzmu. Zresztą czołowi wówczas autonomiści żyli, niektórzy i dziś żyją w niepodległej Litwie. Mimo zainteresowania prokuratury sprawą na początku lat 90 XX w. nigdy nie zostali skazani, ani nawet oskarżeni z powodu tych właśnie postulatów politycznych. Ironią historii jest to, że gdyby autonomiści faktycznie chcieli zostać separatystami, faktycznie chcieli skorzystać z protekcji Moskwy, to niewykluczone, że ziściłyby się wszystkie te widma Naddniestrza, które tak gorliwie przywołują ich współcześni krytycy. Takie oferty ze strony czynników radzieckich były, a oddziałem wileńskiego OMON dowodził przecież wtedy lojalista ZSRR Bolesław Makutynowicz. Nie zostały podjęte. Jednym z tych, którzy o to zadbali był Stanisław Pieszko. Określanie go dziś mianem „działacza prosowieckiego” jest niegodziwością. Dziś dawni autonomiści są retorycznie bici za to, czego nie zrobili.

Jednak nie tylko oni. Niedoszłą autonomią bita jest cała społeczność polska. Każdy, kto dziś żongluje czarną legendą ówczesnego autonomizmu, legendą którą od ponad trzech dekad piszą politycy litewscy i niektórzy w Polsce na własne potrzeby polityczne, gra w grę tych, którzy chcą podważyć jakkolwiek rozumianą kolektywną podmiotowość Polaków w Republice Litewskiej. Tą czarną legendą podważało się na Litwie i postulaty dopuszczenia języka mniejszości do jakiejkolwiek roli publicznej w miejscach ich zamieszkania i rozwoju szkolnictwa w języku polskich. Z perspektywy ponad trzech dekad można stwierdzi, że nie było chyba takiego pola dyskusji o prawach mniejszości, na które ktoś nie wytoczyłby o czasu papierowego smoka autonomii.

Walka polityczna

W całej tej nagonce ciekawa jest kwestia dlaczego wywołano ją właśnie teraz. Przecież wszyscy trzej działacze będący jej celem zostali już wcześniej nagrodzeni daleko poważniejszymi polskimi odznaczeniami, nadawanymi przez prezydenta Krzyżami Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej różnych klas. Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o politykę.

Czytelnikom nie śledzącym twórczości pani Gójskiej wypada przypomnieć, że to nie pierwszy jej tego typu atak. 11 marca 2016 roku redaktor naczelny „Gazety Polskiej” Tomasz Sakiewicz, razem z Gójską, konferowali w Wilnie z litewskimi politykami i przedstawicielami krytycznych wobec AWPL-ZChR mediów, na temat „polepszania relacji polsko-litewskich”. Już w czasie tej konferencji Gójska uznała, że za zły stan tych relacji odpowiada w pierwszym rzędzie nie dyskryminacyjna polityka państwa litewskiego lecz „pewne problemy związane z częścią działaczy polskich na Litwie”, co jak uznała „stanowi wyzwanie” dla jej środowiska. Rok później publicystka nazwała to stronnictwo „partią putinowską. W marcu 2018 r. zastępczyni redaktora naczelnego „Gazety Polskiej” zaatakowała polską partię na Litwie i wezwała do całkowitego wycofania poparcia państwa polskiego dla AWPL-ZChR. W czerwcu tegoż roku wysunęła najcięższe oskarżenia personalnie przeciwko ówczesnemu prezesowi Związku Polaków na Litwie Michałowi Mackiewiczowi, twierdząc, że działa on wbrew interesom Polski. Co ciekawe Gójska posunęła się do sugestii, że nieokreślony przez nią człowiek lub grupa ludzi „wmanewrowany” na skutek bądź ich ignorancji, bądź, o zgrozo, również nieokreślonego spisku. Co podpowiada, że chodzi tu nie tylko o rozgrywkę wobec Polaków na Litwie, ale i w ramach polskiego obozu rządzącego.

W odniesieniu do Wileńszczyzny, to, jak widać, jest to konsekwentna linia środowiska „Gazety Polskiej”. Pisałem o tym już dawno. To zideologizowane środowisko ludzi, dla których podmiotem polityki jest fantom „Międzymorza” i postrzegane właśnie w kategoriach ideologicznych partnerstwo z elitami litewskimi, wobec których interesy 200 tys. Polaków na Wileńszczyźnie stają się drugorzędnym detalem. Dla ludzi tej formacji postulaty dotyczące elementarnych praw mniejszości polskiej, które dawno już posiadają mniejszości w III RP, w tym litewska, to „wygórowane oczekiwania”, jak to swego czasu zarzucił wileńskim Polakom prezydent Andrzej Duda. Te oczekiwania, te postulaty, których wehikułem jest przecież ZPL, AWPL-ZChR przeszkadzają w celebrowaniu „partnerstwa strategicznego” z Litwą. Ta frakcja polityczna miała do niedawna swojego upełnomocnionego reprezentanta w postaci byłej już ambasador RP w Wilnie Urszuli Doroszewskiej, która przecież próbowała ręcznie sterować Związkiem Polaków, tuż przed jego zjazdem w 2018 r. próbując utrącić możliwość reelekcji jego ówczesnego prezesa Michała Mackiewicza. W imię tego rozpętano przeciwko Mackiewiczowi nagonkę angażującą aż polską prokuraturę, choć w zaciszu warszawskich politycznych gabinetów przyznaje się, że zarzuty przeciw niemu są “dęte”. Były sekretarz ZPL Paweł Stefanowicz i tak usyszał w Polsce wyrok.

Doroszewska i jej podobni zawsze mieli na Wilią parterów w postaci tych, którym się ZPL, AWPL-ZChR nie podobały. Biznesmeni, publicyści, dziennikarze, często o poglądach liberalnych czy lewicowych, którym nie podobało się i nie podoba zby konserwatywne, czy zbyt narodowe nastrojenie polskich organizacji przez Tomaszewskiego. Pisałem o tym lata temu. Ludzie ci, obsadzający redakcje mediów Czesława Okińczyca czy Zygmunta Klonowskiego, nie potrafili jednak jak dotąd przekonać do swoich poglądów zbyt wielu miejscowych, a przecież niektórzy z nich, jak Antoni Radczenko wchodzili w buty polityków, Klonowski regularnie wciąż wchodzi.

Mają oni, rzecz jasna, prawo do swoich poglądów i wiązania się z kim tylko chcą. Mają prawo ubiegania się o dotacje przeznaczane przez rząd Polski na wspierania Polaków za granicą kraju, które też chyba są paliwem takiej zaciekłości krytyki, które przybierają właśnie formę manipulacji złożoną rzeczywistości społeczno-polityczną ataków. Pisano na naszym portalu i o tym.

Liberalni i lewicowi działacze polsce mają prawo być w opozycji do Waldemara Tomaszewskiego, jego poglądów i działań politycznych i tę opozycję wyrażać. Najważniejsze jednak by nie była ona wyrażana poprzez podszyte hipokryzją manipulacje pisane w dodatku z pozycji rzekomych jedynie słusznych reprezentantów społeczności. A właśnie taki charakter miały ostatnie publicystyczne wypady przeciwko Tomaszewskiemu i Pieszce.

Źródło: kresy.pl

Więcej postów