Wraca temat wieku emerytalnego. Rząd strzela sobie w stopę

Jedną z największych bolączek polskiej gospodarki jest pogarszająca się demografia. Każde działanie, które cementuje niekorzystne trendy, jest dla naszego kraju szkodliwe. Decyzja PiS o obniżeniu wieku emerytalnego sprzed kilku lat dołożyła cegiełkę do kłopotów, które obserwujemy dzisiaj. Świetnie obrazuje to jeden wskaźnik, którym rząd się nie chwali.

– W polityce liczy się wiarygodność. Który Donald Tusk jest prawdziwy? Ten, który w 2012 r. podniósł wiek emerytalny, czy ten, który w 2022 r. plącze się w zeznaniach i mówi, że nie podniesie wieku emerytalnego, który obniżyło PiS? – pytał retorycznie premier Mateusz Morawiecki. Z kolei wiceminister finansów Artur Soboń pisał kilka dni temu na Twitterze o „oszustwie z wydłużeniem wieku emerytalnego”.

Znikąd więc wraca temat obniżki wieku emerytalnego. Najwidoczniej PiS na początku roku wyborczego zamierza grać na emerytalnych emocjach w oficjalnych przekazach medialnych. Jednak to, co uchodziło płazem jeszcze kilka lat temu, teraz już takie proste do obrony nie będzie. Od połowy 2019 r. uwidacznia się bowiem coraz więcej efektów decyzji gospodarczych PiS z inflacją uderzającą w Polaków na czele.

Wraca temat wieku emerytalnego. Rząd jednak strzela w sobie w stopę

Na początku należy powiedzieć to sobie wprost: obniżenie wieku emerytalnego było decyzją czysto polityczną, niemającą większego uzasadnienia w ekonomii i wyzwaniach stojących przed polską gospodarką.

Jak wynika z prognoz Komisji Europejskiej z 2020 r., w ciągu najbliżej dekady populacja Polski zmniejszy się o prawie milion osób. Za 80 lat będzie nas 10 mln mniej i to wtedy odsetek seniorów w stosunku do osób w wieku produkcyjnym będzie w Polsce najwyższy w UE. To ogromny problem dla systemu emerytalnego i systemu ochrony zdrowia. Jednak nie tylko, bo także i rynku pracy oraz zasobności naszych portfeli.

Rząd tłumaczy, że obniżył wiek emerytalny w Polsce, bo chciał wprowadzić dobrowolność, a nie przymus dłuższej pracy. To jednak zupełnie nielogiczne tłumaczenie, biorąc pod uwagę wyzwania, jakie przed nami stoją. Idąc tym tropem myślenia, można by w takim razie zapytać, po co mielibyśmy w ogóle ustalać próg wieku emerytalnego? Postawmy na prawdziwą dobrowolność, jak chce tego Zjednoczona Prawica i niech każdy przechodzi na emeryturę wtedy, kiedy mu się żywnie podoba. Po miesiącu pracy, 11 latach bądź kilku dekadach. Znieśmy przymus, postawmy na dobrowolność.

Oczywiście, nikt nigdy na coś takiego by się nie zgodził, ponieważ oznaczałoby to wysyp groszowych emerytur, skrajne ubóstwo, załamanie się całego systemu ubezpieczeń społecznych oraz finansów państwa i w konsekwencji bankructwo kraju. Dlaczego więc skoro unijni politycy potrafią przekonać swoje społeczeństwa do podniesienia wieku emerytalnego (patrz mapa poniżej), PiS jako jeden z nielicznych na globie postanowił iść pod prąd i go obniżyć? I dlaczego przez długi czas nie odczuwaliśmy negatywnych konsekwencji tych działań?

Jednostkowe koszty pracy w górę – wydajność nisko, wynagrodzenia wysoko

Odpowiedź znajdziemy w przedsiębiorstwach. A dokładnie we wskaźniku, który jest niezwykle rzadko brany pod lupę przez media, a na pewno nie chce już chwalić się nim rząd – chodzi o jednostkowe koszty pracy. Dlaczego to tak ważne?

Wskaźnik ten mówi nam, jaki jest koszt pracy przypadający na jednostkę produkcji, czyli w dużym uproszczeniu: ile kosztuje pracodawcę produkcja jego dóbr (dokładnie jednostkowy koszt pracy definiuje się jako sumę płac i pozapłacowych kosztów pracy przypadających na jednostkę wolumenu PKB). Im są one wyższe, tym większy ból głowy mają przedsiębiorcy, którzy muszą sobie jakoś z nimi radzić.

W jaki sposób? Mogą to zrobić dwojako. Albo najprościej jak się da, czyli przerzucając koszty na klienta, co oznacza wprost wzrost inflacji. Albo można także postawić na wzrost wydajności pracy, czyli np. zainwestować w nowe maszyny, które będą mniej kosztować w utrzymaniu i wyprodukują więcej produktów. Z tym jednak mamy od lat poważny problem. Rozdźwięk między wydajnością pracy w ostatnich latach a wzrostem płac zmieniał się z kwartału na kwartał, jednak w ostatnich latach zaczął niepokojąco przewyższać historyczną średnią na poziomie ok. 2,5-3 proc.

Problem ten był długo maskowany dzięki napływowi emigrantów zarobkowych. Do czasów pandemii był ich ok. 1 mln w Polsce. Rząd, choć był przez lata krytykowany za brak przygotowania polityki migracyjnej i reform np. w urzędach pracy, by ułatwić zatrudnienie obcokrajowców, przynajmniej przez swoje nicnierobienie nie zniechęcał do podjęcia pracy nad Wisłą. Po prostu nie przeszkadzał. Tani pracownicy ze Wschodu zapełniali więc wakaty po Polakach w miejscach, w których nie chcieliśmy już pracować, rozmasowując coraz bardziej napięty rynek pracy, łatając przy okazji kasę ZUS-u.

Równocześnie następowały coraz większe braki wykwalifikowanych pracowników. Firmy z niektórych gałęzi gospodarki wyrywały i nadal wyrywają sobie takie osoby z rąk, oferując coraz wyższe wynagrodzenia. Presja płacowa w Polsce narasta od lat i wciąż są obszary, w których mamy z nią problem.

Oczywiście, nie możemy także zapominać, że presja na wzrost pensji jest tylko jedną ze składowych kosztów przedsiębiorstw. Innymi są ceny surowców, materiałów czy — obecnie jedne z najważniejszych, czyli koszty energii (jednak zaczęły one odgrywać w bilansach firm znaczącą rolę dopiero od jakiegoś czasu).

Inwestycyjny ból głowy rządu

Z drugiej strony wydajność pracy nie ruszała z kopyta. Stopa inwestycji, czyli nakłady na inwestycje względem PKB, jest najniższa od czasów transformacji ustrojowej, co jest porażką Strategii na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju premiera Mateusza Morawieckiego za pierwszego rządu PiS. Przedsiębiorcy prywatni mówią, że problem ten wynika z tego, iż rząd zaniedbał z nimi dialog, wprowadzał zmiany na ostatnią chwilę, nie pytając się nikogo o zdanie. Kto z nas pamięta aferę z wolnym 12 listopada 2018 r., kiedy to partia na siłę po północy przegłosowała rzutem na taśmę bez żadnych konsultacji dzień wolny, kosztujący gospodarkę ok. 4 mld zł?

Albo zamieszanie podatkowe z Polskim Ładem bądź kilkumiesięczny slalom polityczny ze zniesieniem limitu 30-krotności składek na ZUS z 2019 r.? Albo coroczny brak poszanowania Rady Dialogu Społecznego, której mury już dawno zapomniały, jak literuje się słowo „konsensus”? Albo list największych organizacji pracodawców do Jarosława Kaczyńskiego z 2016 r., w którym oprotestowały absurdalny pogląd szefa PiS, jakoby ówczesne zaskakujące spowolnienie PKB z III kw. było efektem robienia na złość rządowi. Nie mówiąc już o obawach o chaos w sądach gospodarczych i szerzej w całym sądownictwie oraz skrajnym upartyjnieniu spółek Skarbu Państwa czy wysypie podatków sektorowych.

Dodając do tego jeszcze zarzuty wielu międzynarodowych ośrodków o przekształcenie Sejmu w maszynkę do głosowania, słabą jakość tworzonego prawa i omijanie zasad cywilizowanej legislacji (niewiele ważnych ustaw była wzorowo przeprowadzonych przez parlament, jak np. ustawa o zamówieniach publicznych min. Emilewicz czy o PPK pilotowana przez Polski Fundusz Rozwoju), rysuje nam się dość trudny obraz.

Słowem, otoczenie biznesowe, na które firmy narzekają od lat, się pogarsza, a w takim środowisku wydawanie ciężko zarobionych pieniędzy na inwestycje, które siłą rzeczy wiążą się z pewnym ryzykiem, może być odbierane jako heroizm.

Firmom pozostaje więc podnosić płace, trzymając się swoich dobrych pracowników. A to podnosi jednostkowe koszty pracy, co mogło być jednym z czynników pomagających zadomowić się inflacji w Polsce. Czynników, dodajmy, które wyhodowaliśmy sobie sami. Nie pomógł nam żaden Putin i żadna wojna. To w 100 proc. nasz kłopot. Czara goryczy zaczęła przelewać się w połowie 2019 r.

NBP z żelazną konsekwencją się mylił

Jednostkowe koszty pracy liczy, cytując prof. Glapińskiego, najlepszy zespół analityczny w kraju, czyli ekipa Narodowego Banku Polskiego. Niestety, z żelazną wręcz konsekwencją NBP nie doszacowywał tego wskaźnika, nie doceniając przez to, z jaką łatwością pulchnieje polska gleba pod zbliżający się wykwit cen.

Projekcje na ten temat znajdziemy w raportach o inflacji (przede wszystkim prześledziliśmy te listopadowe). Zaglądając do raportu z 2020 r., widzimy, że presja na wzrost kosztów zaczęła się od połowy 2019 r. Wtedy to jednostkowe koszty pracy poszybowały z 1,4 proc. w II kw. do 3,2 proc. w III i 3,6 proc. w IV kw.

To wtedy dużym echem odbiło się zestawienie Wojciecha Stępnia, ekonomisty BNP Paribas, który określił wrześniowy wzrost cen usług z 2019 r. być może „najważniejszym wykresem z polskiej gospodarki”. Ceny samych usług rosły wtedy o 5 proc. Z kolei inflacja ogółem w całym roku wzrosła z 0,7 proc. w styczniu do 3,4 proc. w grudniu, więcej niż w Czechach czy na Węgrzech.

Pamiętajmy, że był to czas przed pandemią, wojną czy tarczami osłonowymi.

Po 2019 r. obserwowaliśmy już tylko kolejne wystrzały jednostkowych kosztów pracy. W 2020 r. wyniosły one 7,9 proc., a w 2021 r. 5,5 proc., choć NBP szacował pod koniec 2020 r., że będą na poziomie ujemnym. Z kolei pod koniec 2021 r. analitycy uważali, że wskaźnik ten wyniesie w 2022 r. 3,2 proc. W raporcie z listopada zeszłego roku wskazali już wartość rzędu 7,4 proc. W tym roku mają z kolei one wynieść aż 10,1 proc. W całym tym okresie wynagrodzenia rosły szybciej od wydajności pracy o ok. 4, 5, a nawet 6 pkt. proc.

Podsumowując, analitycy polskiego banku centralnego konsekwentnie nie doceniali presji kosztowej w firmach. Dla przykładu w lipcu 2020 r. szacowali, że koszty w IV kw. wyniosą 1,9 proc., podczas gdy kilka miesięcy później zaktualizowali prognozę aż do 8,6 proc. Dla oddania sprawiedliwości musimy pamiętać, że niecałe trzy lata temu wybuchła pandemia, a rok temu wojna, czego nie jest w stanie przewidzieć żaden ekspert, jednak już nawet w trakcie tych nieoczekiwanych przez nikogo kryzysów i dużej niepewności prognozy wskaźnika kosztowego okazywały się w danym okresie zbyt niskie.

Z drożyzną jeszcze przyjdzie nam walczyć

Dlatego nie brakuje ekonomistów, którzy mówią, że odpływ pracowników i narastająca przez to presja kosztowa wraz z zaniedbaniem przez rząd stymulowania wydajności pracy oraz pompowanie konsumpcji poprzez transfery socjalne i pokaźne podwyżki płacy minimalnej mogły doprowadzić do stworzenia podwalin pod obecnie największy problem każdego Polaka – nieakceptowalne poziomy cen w kraju.

Mikołaj Raczyński, analityk i członek zarządu Noble Funds TFI, określił model gospodarczy wprowadzony przez PiS jako „high pressure economy”, czyli działania rozgrzewające gospodarkę do czerwoności i w konsekwencji doprowadzające ją do swoistej ściany.

W takim ujęciu polityka PiS była skuteczna i pozytywna, ale do pewnego czasu. Wymuszała wręcz na przedsiębiorcach podnoszenie wynagrodzeń. Płace realne (w zestawieniu z inflacją) rosły, społeczeństwo się bogaciło. Przeżywaliśmy lata prosperity. W 2019 r. zaczęły pojawiać się jednak pierwsze rysy na szkle i to wtedy należało tę politykę przeakcentować. Tak jednak się nie stało. A później nadszedł jeden kryzys za drugim.

Dlatego też co z tego, że prawdopodobnie dzięki obniżkom cen opału, inflacja w grudniu 2022 r. spadła do 16,6 proc.? Oczywiście, tak jak sugeruje szef NBP, należy się z tego faktu cieszyć, ale czy prezes polskiego banku centralnego nie powinien zachować więcej wstrzemięźliwości, widząc, że inflacja bazowa, która znacznie lepiej oddaje krajowe czynniki wywołujące wzrost cen, kolejny raz najprawdopodobniej przyspieszyła? I aby ją obniżyć, należy przerwać m.in. efekty drugiej rundy, czyli przerzucania rosnących kosztów na ceny? Piszą o tym wprost ekonomiści największego polskiego banku – PKO BP.

Grudniowe dane cieszą, ale na razie to bardziej przejaw stabilizacji sytuacji na rynku opału niż dowód na definitywne opanowanie inflacji. Do tego ostatniego kluczowe jest zahamowanie efektów drugiej rundy i rozlewania się wyższych cen nośników na inne towary oraz utrwalania inflacji poprzez mechanizmy indeksacyjne – czytamy w komentarzu z początku stycznia.

Przed takim negatywnym scenariuszem ostrzegał także Marek Rozkrut, główny ekonomista EY na region Europy i Azji Centralnej. Według niego ból cenowy może trwać nawet kilka lat i kiedy w innych państwach Europy inflacja zacznie szybko spadać, u nas będzie wciąż utrzymywać się na nieakceptowalnych poziomach (więcej piszemy o tym tutaj). To poważne zagrożenie, które miałoby daleko idące konsekwencje (np. stopy procentowe musiałyby być wyżej przez dłuższy okres).

Obniżenie wieku emerytalnego. Zachęty słabo działają

Kończąc, z punktu widzenia polskiej gospodarki każde działanie, które powoduje ograniczenie liczby pracowników i cementuje negatywne trendy demograficzne, jest błędem. A taką decyzją było obniżenie wieku emerytalnego.

Oczywiście administracja publiczna robi wiele, aby ten efekt zniwelować. Szefowa ZUS w prawie każdym swoim wystąpieniu zachęca Polaków, by pracowali dłużej, tłumacząc, że opóźnienie przejścia na emeryturę o rok to podwyżka świadczenia o nawet 15 proc. I bardzo dobrze, że tak się dzieje, ale jest to zamazywane przez rozstrajanie systemu rządowymi trzynastkami i czternastkami. Nawet zerowy PIT dla pracujących emerytów może nie przynieść spodziewanych efektów.

Zdaniem dr. Tomasza Lasockiego z Katedry Prawa Ubezpieczeń Uniwersytetu Warszawskiego, który wypowiadał się w zeszłym roku na łamach prawo.pl, system zachęt do dalszej pracy na emeryturze jest słaby. Co z tego, że pracownik zyska kilkaset złotych na zerowym PIT-ie, skoro państwo da mu 2 tys. zł dodatkowej emerytury?

I widać to zresztą w statystykach samego ZUS-u. Jak pisał portal prawo.pl, Polacy nie chcą czekać ani dnia na przejście na emeryturę.

„Rośnie liczba osób, którym ZUS przyznał emeryturę dokładnie w dniu osiągnięcia wieku emerytalnego. W 2021 r. stanowiły one 68,2 proc. osób, którym przyznano świadczenie w okresie poniżej 1 roku od osiągnięcia wieku emerytalnego. A ta grupa to z kolei aż 89,1 proc. spośród wszystkich uprawnionych. Polacy decydują się na jak najszybsze korzystanie z uprawnień emerytalnych, a nieliczne zachęty nie motywują do pozostania na rynku pracy” – czytaliśmy w artykule na ten temat.

Podsumowując, rozsądny rząd nie wyrzuca do kosza trudnych, ale potrzebnych zmian dla społeczeństwa. Reforma rządu Tuska była potrzebna i rozłożona w czasie na 30 lat, choć przeprowadzono ją fatalnie i mogłaby z powodzeniem być kardynalnym przykładem, jak politycy nie powinni zabierać się za istotne ustawy dla ogółu kraju, stąd zapewne spotkała się z tak niskim poparciem społecznym. PiS jednak obniżając wiek, dołożył cegiełkę do strukturalnych problemów naszej gospodarki. Wraz z innymi decyzjami może to teraz się na nas mścić, oddalając od wyczekiwanego końca inflacyjnej udręki.

Więcej postów