Artur Patrzylas: Zacznijmy od samej finansjalizacji. Czy mógłby Pan przedstawić kilka liczb, które przybliżą skalę tego zjawiska w globalnej gospodarce?
Kacper Pobłocki: Finansjalizacja jest to zjawisko polegające na tym, że w gospodarce dominującą rolę zaczyna pełnić sektor finansowy, a podmiotom działającym na rynku bardziej zaczyna się opłacać inwestowanie w aktywa finansowe niż realną gospodarkę, czyli na przykład fabryki czy taśmy produkcyjne. Od przełomu lat 60. i 70. poprzedniego stulecia w gospodarce USA największy wzrost zanotował tzw. sektor FIRE (finanse, ubezpieczenia i rynek nieruchomości). Apogeum tego trendu miało miejsce na początku lat 90., kiedy odsetek zysków z operacji finansowych w amerykańskich korporacjach po raz pierwszy był większy niż z inwestycji w realną gospodarkę. Sektor finansowy miał systemotwórczy wpływ na całą gospodarkę i wywołał fundamentalne zmiany również w sektorach niefinansowych. W połowie poprzedniego stulecia zyski korporacji produkcyjnych z USA pochodziły głównie ze sprzedaży towarów (około trzy czwarte) oraz dochodów z dywidend/akcji (około jedna czwarta). W 1995 roku wyglądało to już diametralnie inaczej; odsetek dochodów ze sprzedaży spadł do około 40 proc., reszta zaś pochodziła z sektora finansowego: ok. 35 proc. z akcji i około 25 proc. z odsetek. Giganci samochodowi z Detroit również zaczęli więcej zarabiać na operacjach finansowych niż na sprzedaży aut.
W latach 70. XX wieku doszło do przeniesienia centrum dowodzenia amerykańską gospodarką z Waszyngtonu do Nowego Jorku. Dlaczego?
W latach 70. motto „to co jest dobre dla General Motors, jest dobre dla Ameryki” przestało być aktualne. Wall Street, które nie miało przez długi czas dużej siły przebicia, zyskało wtedy duży wpływ nie tylko na gospodarkę, ale też politykę USA. Obrazuje to doskonale Nowy Jork, który często postrzegamy przez pryzmat giełdy, ale był tak naprawdę przez dużą część XX wieku jednym z najciekawszych miast przemysłowych w historii. Nie był to przemysł dużych koncernów, a raczej klastrów małych firm, chociażby z branży drukarskiej czy odzieżowej. Elity finansowe Nowego Jorku planowały dezindustrializację miasta już w latach 20. i 30., jednak nie miały wystarczająco dużych politycznych wpływów, żeby to zrobić. Dlaczego zależało im na „zabiciu” przemysłu? Po prostu im się to opłacało, a większe zyski mogły wygenerować z pracy biur niż fabryk. W latach 70. elita finansowa przejęła stery nad Nowym Jorkiem i stworzyła kolebkę neoliberalnego modelu gospodarki opartego na dwóch filarach: polityce cięć i zaciskania pasa (ang. austerity) oraz finansjalizacji. To co zaczęło działać w tym amerykańskim mieście w skali mikro, zostało przeniesione na cały świat.
Jakie były skutki tego procesu?
Skutkiem jest kryzys mocy wytwórczych państwa; można powiedzieć, że finansjalizacja żeruje na tym, co zostało wcześniej wyprodukowane. W przypadku Polski odbiciem tego typu polityki gospodarczej była wyprzedaż w latach 90. majątku, który powstał w poprzednich dekadach, czyli prywatyzacja.
To, co wydarzyło się w USA w latach 70. i w Polsce w latach 90. to oczywiście nie pierwsze w historii przykłady finansjalizacji na szeroką skalę. Według włoskiego ekonomisty i profesora socjologii Giovanniego Arrighiego żyjemy obecnie w erze amerykańskiej finansjalizacji. To już trzeci taki wielki proces; wcześniejsze finansjalizacje to brytyjska, holenderska i włoska. Pod koniec lat 60. dotychczasowy model życia i gospodarki w USA oparty na gwałtownej suburbanizacji i przemyśle motoryzacyjnym doszedł do ściany. Brytyjskim odpowiednikiem tego zjawiska był kryzys przemysłu fabrycznego z drugiej połowy XIX wieku. Zazwyczaj na schyłkowym etapie rozwoju danego mocarstwa dochodzi w nim do finansjalizacji gospodarki. To, co dzieje się obecnie w amerykańskiej zwiastuje nadejście końca jej dominacji w światowym porządku gospodarczym. Finansjalizacji towarzyszy polityka zaciskania pasa i narracja kierowana do opinii publicznej, według której sytuacja w gospodarce nie umożliwia już dużych państwowych inwestycji i konieczne jest zmniejszanie wydatków państwa.
Starcia na Wall Street pomiędzy tradycjonalistami i obozem „progresywnym” stały się odbiciem wojny kulturowej. Na czym ona polegała?
Transfer władzy wewnątrz amerykańskich elit biznesowych był poprzedzony starciami tradycjonalistów, którzy upierali się na stanowisku, że przyszłości nie da się w pełni kontrolować z obozem, który chciał przebudować model funkcjonowania świata finansów w taki sposób, by wyeliminować każdą przygodność i móc z pełną precyzją szacować wartość przyszłych zysków i strat. W skład pierwszego z nich wchodzili przede wszystkim tradycyjni biznesmeni, którzy wywodzili się głównie z sektora materialnej gospodarki – przekonywali oni, że jednym z głównych aksjomatów kapitalizmu jest podejmowanie ryzyka, a wielu strat nie da się przewidzieć. Władzę nad Wall Street przejęła jednak grupa, która przeforsowała pogląd, że zysk jest pochodną braku niepewności, a nie ryzyka. Uderzyło to w innowacyjność. Po co podejmować ryzyko inwestycji w innowacje, jeśli można generować zysk z pozornie bezpiecznych działań w sektorze finansowym?
Jednak zysk bez ryzyka nie istnieje. Jak udawało się podtrzymywać iluzję możliwości przewidywania przyszłych strat? Korporacje po prostu kłamały i przedstawiały analitykom zafałszowane dane. Zbudowały fasadową współpracę z agencjami ratingowymi. Powyższy konflikt jest głównym przedmiotem książki Alexandry Ouroussoff „Wall Street at War”, która przytacza w niej słowa jednego z dyrektorów firmy wydobywczej: „kiedyś kłamaliśmy w 20 procentach, dzisiaj kłamiemy w 80”.
Ekspansja kapitału
Co sprawiło, że motorem napędowym działania korporacji w USA stała się ekspansja i polityka zadłużania?
Firmy zadłużały się po to, aby zwiększać dywidendy w celu przyciągania inwestorów. Do momentu, gdy nie były w stanie obsługiwać długu. Wtedy musiały odsprzedać się większym rynkowym graczom albo zbankrutować. Amerykańskie firmy muszą stale przejmować konkurentów, żeby utrzymać się na powierzchni. To zdaniem analityków najlepsza forma ubezpieczenia przed nieprzewidzianymi wydarzeniami i stratami. Zwiększanie „masy” poprawia płynność firmy. Drugim ze sposobów eliminacji ryzyka było upłynnianie zasobów, czyli na przykład sprzedaż firmowych budynków czy ziemi i korzystanie z nich na zasadzie leasingu. Firmom łatwiej bowiem przekonać analityków o swojej wypłacalności, jeśli trzymają w ręku „żywy” kapitał. Dyktatura rynków finansowych i zarabianie za pomocą formuły „pieniądz robi pieniądz” polegały na wycofaniu się ze świata wytwórczego.
Dlaczego największą przeszkodą uniemożliwiającą nieustanną ekspansję kapitalizmu jest przestrzeń?
Dlatego, że procesy gospodarcze zachodzą w określonej przestrzeni. Model wolnej konkurencji nie bierze pod uwagę tego, co ja nazywam „urządzeniami przestrzennymi”. To natura tej przestrzeni jest główną motywacją do finansjalizacji i głównym powodem spadku stóp zwrotu z inwestycji. Gdy inwestycje przestają przynosić pożądane zyski firma może zainwestować w marketing, ciąć koszty, zmienić charakter działalności albo ją przenieść. Może też przekierować środki w kierunku sektora finansowego. Przedsiębiorstwa działają w określonej przestrzeni i środowisku materialnym, a inwestycje w sferze materialnej „zamrażają” kapitał. Rynki mają to do siebie, że jest na nich zbyt dużo wejść i zbyt mało wyjść. Teoria neoklasyczna zakłada, że firmy które są nierentowne można albo zamknąć, albo przenieść czy zmienić ich profil. Nie jest to jednak w praktyce takie łatwe w przypadku „martwego” kapitału.
By zbudować sprawnie działający przemysł samochodowy w Detroit musiała powstać cała konstelacja przestrzenna – nie tylko fabryki, ale też domy, sklepy, kościoły, miejsca wypoczynku i tak dalej. Przemysł samochodowy w USA potrzebował całego otoczenia infrastrukturalnego by móc sprawnie funkcjonować. Jeśli firma chce się rozwijać, to musi znaleźć sposoby na przyciągnięcie wykwalifikowanych pracowników i zatrzymanie ich. Wielkie korporacje tworzą nie tylko produkty czy usługi, ale kształtują style życia. W praktyce materialne aktywa firm „zostają na planszy” (rynku) nawet gdy zyski wszystkich graczy spadają. Zainwestowanie kapitału jest łatwe, ale jego upłynnienie już nie. Wystarczy spojrzeć na wspomniane Detroit: największe firmy motoryzacyjne nadal tam tkwią, chociaż zmagają się od dekad z głębokimi problemami.
Jak długo takie „urządzenie” działa sprawnie?
Jego żywotność jest dosyć krótka. Detroit rozwijało się bardzo dynamicznie, ale przez niedługi okres. Historia współczesna miast uczy nas, że rozkwit takich konstelacji przestrzennych trwa zazwyczaj dwie-trzy dekady, po czym następuje inercja. Tak samo jest w Chinach, w których przemysł wytwórczy po mniej więcej takim czasie dostaje zadyszki. Logika finansjalizacji opierała się historycznie właśnie na problemach takich konstelacji: odpowiedzią na spadającą efektywność takich gospodarczo-przestrzennych systemów było przenoszenie kapitału na rynki finansowe. Innym rozwiązaniem jest tworzenie nowych „urządzeń przestrzennych” w kolejnym miejscu, co doprowadziło w przeszłości do końca brytyjskiej czy holenderskiej hegemonii gospodarczej.
Jak przebiegał proces finasjalizacji w przypadku amerykańskiej gospodarki?
Wiele z amerykańskich korporacji stanęło przed problemem spadającej stopy zwrotu i często najlepszym rozwiązaniem dla nich była „wirtualizacja” działalności. Należy jednak pamiętać, że finansjalizacja gospodarki USA była silnie powiązana z dezindustrializacją. USA mogły zmniejszyć znaczenie wytwórczych gałęzi gospodarczych dlatego, że gwałtownie zaczęły się industrializować Chiny. W ciągu ostatnich 30-40 lat doszło do największej rewolucji przemysłowej w historii ludzkości. Tempo wzrostu potencjału wytwórczego na całym świecie było bezprecedensowe. Dotyczyło to głównie pozazachodniego świata. Pod koniec lat 90., w dużej mierze na skutek tzw. kryzysu azjatyckiego, wyłoniły się dwa główne modele ekonomiczne: amerykański – oparty na dezindustrializacji, sektorze finansowym i imporcie oraz chiński, który bazował na produkcji i eksporcie. Amerykanie mogli się dezindustrializować, bo dobra konsumpcyjne sprowadzali z Chin. Elementem tej globalnej gospodarczej układanki był też kryzys finansowy z 2008 roku. Dlaczego? Wall Street znalazło sposoby i stworzyło instrumenty (jak się później okazało wiele z nich miało toksyczny dla gospodarki charakter), które umożliwiały inwestowanie środków pozyskanych ze wspomnianego eksportu. Współczesna gospodarka opiera się na symbiotycznej relacji pomiędzy krajami eksportującymi a importującymi, a kraje których gospodarki odchodzą od przemysłu są zazwyczaj tymi, które najszybciej się finansjalizują. Czasem w symbiozę wchodzą kraje stawiające na eksport: Niemcy, inny kraj z gospodarką o modelu eksportowym, „obsługują” technologicznie chińską rewolucję przemysłową oraz produkują dobra luksusowe dla rosnącej chińskiej klasy średniej (m. in. koncerny motoryzacyjne).
Ciekawą trajektorię rozwoju w tym kontekście przyjęła Polska, która znajduje się pomiędzy modelem importowym a eksportowym i nie jest krajem do końca sfinansjalizowanym. Po 2004 roku otworzyliśmy się na globalne przepływy kapitału i doświadczyliśmy boomu urbanizacyjnego i są to oznaki finansjalizacji. Sektor finansowy jest silnie powiązany z sektorem nieruchomości, ponieważ umożliwia generowanie stopy zwrotu z kapitału pochodzącego z ryku finansowego bez konieczności działalności wytwórczej. Polska po 2004 roku zaczęła szybko przyciągać zagraniczny kapitał i doświadczyła boomu na rynku nieruchomości (nie tylko mieszkaniowym), jednak z drugiej strony polskie miasta (w tym duże) zaczęły się reindustrializować. Wrocław czy Łódź stały się na przykład europejskimi stolicami produkcji sprzętu AGD.
Czy wzrost jest immanentną cechą kapitalizmu? A może globalne PKB musi nieuchronnie zmierzać w długim okresie do permanentnej recesji?
Zakładanie, że gospodarka może nieustannie rosnąć jest absurdalne. Ekonomiści i rynkowi analitycy mówią często, że zdrowa gospodarka zwiększa się o 3 proc. rocznie. Dlaczego akurat tyle? Najprawdopodobniej dlatego, co potwierdza w swoich pracach chociażby Thomas Piketty, że tak w ciągu ostatnich 150 lat średnio rzeczywiście było. Nie bierzemy jednak pod uwagę, że znacznie zmieniła się skala – globalna gospodarka wzrosła od połowy XIX wielu blisko 50-krotnie. Czym innym jest wspomniany wzrost w przypadku niewielkiej gospodarki, a czym innym w kontekście dzisiejszej. Współcześnie wzrost PKB na poziomie 3 proc. to jest bardzo dużo, a jednak w kontekście krajów rozwijających się taki wynik gospodarki traktuje się jako mocno niezadowalający. Model gospodarczy oparty o nieustanny wzrost jest też niebezpieczny, chociażby ze względu na środowiskowe i klimatyczne koszty, jakie ze sobą niesie. Nie powinniśmy utożsamiać rozwoju i zmiany ze wzrostem. Możemy wyobrazić sobie gospodarki, które maleją, ale nie niesie to ze sobą negatywnych społecznych konsekwencji.
Przestrzenna perspektywa
Pisze pan w swojej książce o konieczności przyjęcia przestrzennej perspektywy oglądu kapitalizmu. Na czym opiera się to podejście?
W latach 90. zaczęła w dyskursie publicznym dominować narracja, według której wszystkie gospodarki powinny się dezindustrializować i miała to być uniwersalna na całym świecie ścieżka rozwoju. Zakładała ona, że rozwój najbiedniejszych krajów musi polegać na kopiowaniu ścieżek, którymi przeszły najbardziej rozwinięte państwa. Częścią tej narracji jest pytanie „kiedy Polska dogoni Zachód”? Jest to myślenie w kategoriach temporalnych, które zakłada, że odejście od tradycyjnych dziedzin przemysłu jest naturalnym etapem rozwoju każdej gospodarki, po którym po jakimś czasie dochodzi do dezindustrializacji i finansjalizacji. Alternatywną możliwością jest rozumienie gospodarki w kategoriach przestrzennych. USA mogły przejść przez poszczególne etapy rozwoju gospodarczego tylko dzięki temu, że wykorzystywały uwarunkowania danego okresu. Amerykańska finansjalizacja była możliwa dzięki chińskiej rewolucji przemysłowej, co nie znaczy, że Chiny podążą tą samą ścieżką, bowiem obie ścieżki, tak od siebie różne, są ze sobą symbiotycznie związane.
Postrzeganie gospodarki w globalnej złożoności pomaga w jej zrozumieniu. Perspektywa przestrzenna pomaga też dostrzec rolę i pozycję polskiej gospodarki w sieci międzynarodowych zależności i stawia pytanie o to, który ze wspomnianych modeli rozwoju (amerykański czy chiński) będzie miał w nadchodzących dekadach większe znaczenie. Pytanie o to, kiedy polska gospodarka dogoni niemiecką jest absurdalne, ponieważ obie są ze sobą powiązane i znacznie bardziej istotne jest to, w jaki sposób jesteśmy zależni od Niemiec i co z tego wynika.
Stopień finansjalizacji współczesnej gospodarki świadczy o przenoszeniu centrum dowodzenia nią z jednego miejsca do drugiego. Gdzie będzie się znajdowało owo centrum w nadchodzących dekadach?
Ciężar globalnej gospodarki już przesunął się do Chin, co potwierdzają dane na temat PKB. Potwierdza to też pandemia, która jest znakomitą okazją do robienia studiów porównawczych: gospodarki całego świata musiały zmierzyć się w tym samym okresie z podobnymi wyzwaniami. Chiny poradziły sobie z pandemią znacznie lepiej niż USA. Pisałem w 2017 roku w „Kapitaliźmie”, że USA jest najbogatszym krajem Trzeciego Świata i pandemia to wybitnie pokazała. Covid-19 uwidocznił głęboki kryzys amerykańskiego modelu ekonomiczno-politycznego. Główne ośrodki przemysłu wytwórczego znajdują się w Azji; to również centrum najważniejszych procesów urbanizacyjnych. Stany Zjednoczone pozostają z drugiej strony krajem z największym potencjałem militarnym. Podobnie Rosja – jest krajem z archaicznym modelem gospodarki opartym na paliwach kopalnych, ale geopolitycznie rozdaje karty i dąży do odtworzenia geopolitycznych relacji z okresu zimnej wojny. Chiny są z kolei obecnie bardzo ekspansywne gospodarczo, na przykład w Afryce, ale nie wojskowo. Przy ocenie potencjału gospodarczego nie możemy pominąć czynników geopolitycznych.