Niczego nie zrobiłem. Tylko stałem i patrzyłem na strażnika, gdy ten na mnie krzyczał. Nie rozumiem, dlaczego do mnie strzelił” – mówi 25-letni Zheer z Iraku, trafiony – jak twierdzą uchodźcy – plastikowymi kulami przez polską Straż Graniczną. Straż nie odpowiada na pytania.
„Pogranicznicy strzelali do nas plastikowymi nabojami” – napisał do mnie we wtorek 2 listopada 2021 w południe Ramiar, jeden z imigrantów z Iraku, który już po raz trzeci próbuje dostać się do Polski. Przysyła też zdjęcia zranionej osoby. Porozumiewamy się przy pomocy jednego z komunikatorów. Jeszcze dwukrotnie mamy kontakt, wysyła mi pinezkę ze swą lokalizacją (nie podaję, aby go nie narażać), potem jego komórka zamiera.
Ramiar jest jednym z bohaterów jednego z moich reportaży pisanego z trasy uchodźców od Kairu, przez Mińsk aż do granicy. To dziennikarz i fotograf, który musiał opuścić Irak ze względu na swoją działalność.
W ostatni weekend 30-31 października Ramiar kolejny raz ruszył w kierunku Polski. W niedzielę wraz z grupą kolegów przeszli przez granicę na południu województwa podlaskiego, ale napotkali oddziały polskiej Straży Granicznej. Zostali przepchnięci na białoruską stronę.
W obozowisku w „strefie śmierci” – jak nazywany jest pas ziemi na samej granicy – zebrała się grupa migrantów. Jak opowiada Ramiar, mieli krzyczeć „Wolność, wolność” w kierunku polskich służb.
„Polacy w odpowiedzi krzyczeli, żebyśmy wracali do swojego kraju. Zachowywali się rasistowsko” – pisze Ramir.
„W pewnym momencie oddali strzały. Podejrzewamy, że naboje były gumowe lub plastikowe. Dwukrotnie trafili mojego kolegę w głowę i klatkę piersiową. Bardzo krwawił, ale jakoś go opatrzyliśmy”.
Teraz siedzimy w obozowisku przy samym drucie kolczastym, bez jedzenia i wody – relacjonuje Ramiar.
Według niego do wydarzenia doszło w niedzielę około 22:00-23:00.
Pytam, kto został trafiony. W odpowiedzi Ramir cytuje słowa 25-letniego Zheera z Iraku: „Niczego nie zrobiłem. Tylko stałem i patrzyłem na strażnika, gdy ten na mnie krzyczał. Nie rozumiem, dlaczego do mnie strzelił”.
We wtorek po południu zapytaliśmy służby prasowe podlaskiej Straży Granicznej o ich stanowisko w sprawie tego wydarzenia. Katarzyna Zdanowicz, rzeczniczka prasowa Straży, nie odbierała jednak telefonu. Wysłaliśmy więc maila z pytaniem, dlaczego doszło do takiej sytuacji i jakiego rodzaju broni użyli strażnicy. Do czasu publikacji nie dostaliśmy odpowiedzi.
Znane są inne przypadki, gdy służby graniczne w Unii Europejskiej używały gumowych nabojów. W marcu 2020 prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan ogłosił, że nie będzie dłużej zatrzymywał uchodźców chcących dostać się do Europy (było ich 3,6 mln). Na większą liczbę napływających osób greckie siły porządkowe odpowiedziały z całą brutalnością. Stosowano m.in. gaz łzawiący. Pojawiły się też nagrania, na których grecka Straż Przybrzeżna strzela gumowymi nabojami w kierunku łodzi i pontonów z imigrantami i uchodźcami, by odstraszyć ich od lądu.
Historia Ramiara: „Stałem się zwierzyną, reżimy polują na mnie”
W cytowanym już reportażu Ramiar opowiadał o swoich dwóch poprzednich próbach dotarcia do Polski. Oto jego relacja:
„Nie wiem, czy jestem jeszcze człowiekiem. Stałem się zwierzyną, na którą reżimy urządziły sobie polowanie. Odebrali mi człowieczeństwo. Moja zbrodnia polega na tym, że mam najgorszy paszport świata.
Za pierwszym razem było nas pięćdziesięcioro, dużo dzieci, starców i kilka kobiet w ciąży. Złapali nas w lesie koło Brzeziny. Nie patyczkowali się. Wszystkich wyrzucili na drugą stronę.
Strefa śmierci, drugi Irak, tak mówimy na ten wąski pas między Polską a Białorusią.
Mieliśmy szczęście, w naszym obozie białoruscy pogranicznicy przynosili jabłka i ziemniaki, pozwalali podładować telefony. Za darmo! Mój kolega trafił na takich, co za butelkę wody brali dziesięć dolarów. Ludzie mdleli na ich oczach, a oni patrzyli tylko w ciemność, tak żeby móc przed sobą udawać, że nie widzą.
Za drugim razem, 14 października, szliśmy w siódemkę. Było zimno. Ciemno. W okolicy Starego Masiewa moja żona upadła. Ból nogi był okropny. Idźcie, powiedziałem, do znajomych. Są już w Niemczech, cała rodzina. Zadzwoniłem na polskie pogotowie. „Kłamiesz”, „Jesteś na Białorusi”, słyszałem od dyspozytorów. Jeden po prostu odłożył słuchawkę. Ale wciąż próbowałem, chyba dwadzieścia razy, błagałem o pomoc! W końcu powiedzieli mi, żebym poszedł do najbliższej wioski. Zostawić płaczącą Paiwast samą w lesie? Ruszyłem. Na miejscu zamiast karetki czekały dwa wozy Straży Granicznej. Polacy potraktowali mnie jak terrorystę. Tłumaczyłem im, że mam 26 lat, niedawno zacząłem dorosłe życie, w moim kraju spadają bomby, a ja nie zrobiłem nic złego. Jestem dziennikarzem i fotografem. Mój kanał nie spodobał się władzy, nietrudno o to w Iraku. Kilka razy trafiłem do aresztu, bałem się, że wsadzą mnie do więzienia. Nie miałem wyboru, musiałem uciekać.
W końcu zgodzili się pójść po Paiwast. Płakała z bólu i wycieńczenia. I znów do polskiej wioski z żoną na plecach. Mówili mi, że idę za wolno, że ona powinna iść sama. Przyjechała karetka. Chcieli nas rozdzielić, ją do polskiego szpitala, mnie na Białoruś. Nie zgodziliśmy się. Karetka odjechała pusta.
Moja żona chciała skorzystać z toalety. Jeden z pograniczników powiedział, chcecie sikać, wsiadajcie do auta, to pojedziemy. I wywiózł nas pod samą granicę. Proszę, błagałem, moja żona tu umrze, a on wciąż się śmiał, coraz głośniej. Nie wiem, jak długo szedłem z żoną na plecach, aż zatrzymali nas Białorusini. Ubłagałem ich, by wezwali karetkę. Zabrała nas do szpitala w Świsłoczy, na szczęście okazało się, że to tylko mocne stłuczenie.
Wróciliśmy do Mińska, zbieramy siły. Za kilka dni spróbujemy jeszcze raz. Jestem Kurdem, synem wojny i kul. Nie boję się granicy. Boję się ludzi, którzy zapomnieli, jak to jest być człowiekiem”.
Jak zapowiedział, tak zrobił. Próbował po raz trzeci. Zdarzenie z niedzieli z okrucieństwem dosłowności potwierdziło jego słowa: „Stałem się zwierzyną, na którą reżimy urządziły sobie polowanie”.
Szymon Opryszek