Powtarzanym już niemal do znudzenia truizmem jest to, że na naszych oczach kończy się (a może już się skończył) moment unipolarny, w którym to po upadku Związku Radzieckiego Stany Zjednoczone były jedynym mocarstwem mającym zdolność do narzucania globalnych reguł gry. Wyzwanie rzuciły Chiny, które coraz bardziej rozpychają się na globalnej szachownicy. Relatywny spadek amerykańskiej potęgi zauważyły i starają się wykorzystać także regionalne mocarstwa rewizjonistyczne, takie jak Rosja czy Turcja.
Podobnym banałem jest stwierdzenie, że dla Polski kończący się okres był czasem niespotykanej w historii politycznej i gospodarczej hossy. Amerykanie roztoczyli nad nami parasol bezpieczeństwa, a swoje bramy otworzyła Unia Europejska. W efekcie staliśmy się częścią najpotężniejszej na świecie wspólnoty wartości, dobrobytu i bezpieczeństwa.
Zestawienie tych dwóch stwierdzeń prowokuje do zasadniczej refleksji. Skoro zmieniają się zewnętrzne okoliczności, które stały się podstawą polskich złotych trzech dekad, czy nie osuwa nam się właśnie grunt pod nogami? Niektórzy alarmują o wykuwającej się ponad naszymi głowami nowej równowadze, inni uderzają w bardziej dramatyczne tony, ponieważ widzą na horyzoncie drugą konferencję jałtańską, na której Amerykanie z Niemcami i Rosjanami na nowo podzielą między siebie nasz region.
Amerykańska kontynuacja
Dyskusja o konsekwencjach schyłku amerykańskiej hegemonii dociera do Polski z pewnym opóźnieniem. Środowiska eksperckie debatują na ten temat od lat, ale podczas gdy prezydentura Donalda Trumpa w większości świata zachodniego wywołała mniejsze lub większe turbulencje, Polska przeszła przez nią suchą stopą.
Za kadencji Trumpa domknął się proces dowartościowania wschodniej flanki NATO (zapoczątkowany po rosyjskiej agresji na Ukrainę przez administrację Baracka Obamy) poprzez obecność wojsk sojuszniczych. W ten sposób symbolicznie zakończył się podział na stare i nowe państwa sojuszu. Natomiast podpisana w sierpniu 2020 r. umowa o wzmocnionej współpracy obronnej między Polską a Stanami Zjednoczonymi nie tylko zwiększyła, ale i scementowała amerykańską obecność wojskową w naszym kraju.
Jednocześnie Trump nie zdążył rozmontować instytucji świata zachodniego. Nie dostał też szansy uczynienia tego w czasie drugiej kadencji, gdyż przegrał wybory. Tym samym niezależnie, czy takie były intencje rządzących, zacieśnienie relacji ze Stanami Zjednoczonymi przełożyło się na wzmocnienie zakotwiczenia Polski na Zachodzie mimo napiętych relacji Warszawy z Brukselą.
Ostatecznie jednak i w Polsce rozgorzała ożywiona dyskusja o naszym miejscu w nowej geopolitycznej układance. Jej katalizatorem była porażka wyborcza Trumpa i wygrana Joego Bidena. Nowa amerykańska administracja podkreślała konieczność odbudowy jedności Zachodu, co w połączeniu z zabezpieczeniem obecności wojsk amerykańskich w Polsce byłoby dla nas optymalnym scenariuszem.
Jak każda zmiana lokatora Białego Domu i ta domaga się dopasowania polskiej polityki do nowych warunków. Administracja Bidena powróciła do zarzuconej przez Trumpa, a sięgającej George’a H.W. Busha koncepcji amerykańsko-niemieckiego partnerstwa w przywództwie. Kładzie ona większy nacisk na dobrą współpracę z Unią Europejską. Analogicznie Warszawa powinna zwiększyć wysiłki na rzecz odbudowania konstruktywnych relacji z europejskimi partnerami.
Mając na uwadze, że działania naszych partnerów nie będą zawsze pokrywały się z naszymi interesami, musimy dalej stawiać na pogłębianie więzi gospodarczych i politycznych w ramach wspólnoty Zachodu. Dojrzała dyplomacja musi być w stanie dostrzec, że nie każda różnica zdań i interesów to nóż wbijany w plecy przez fałszywych przyjaciół, ale coś w polityce międzynarodowej naturalnego.
Przesadzone pogłoski o końcu Zachodu
Formułowaniu alternatywnych wobec jednoznacznie prozachodniego kursu polskiej polityki zagranicznej towarzyszą przekonanie o postępującej dezintegracji wspólnoty zachodniej i obawy, że tym samym przestanie ona obsługiwać strategiczne interesy Polski. Odpowiedzią na ten proces ma być więc większe usamodzielnienie strategiczne naszego kraju.
Pogłoski o śmierci Zachodu uważam za mocno przesadzone. W jego ramach zawsze dochodziło do tarć, niekiedy ostrych. W 1966 r. Francja na cztery dekady opuściła struktury wojskowe NATO. Europejsko-amerykańskie przepychanki o gaz nie zaczęły się wraz z powstaniem Nord Stream 2, ale już w latach 70. W latach 80. państwa ówczesnego G-5 włożyły wiele wysiłku w to, aby osiągnąć równowagę we wzajemnych relacjach handlowych. Dyskusje o bardziej zrównoważonym podziale sojuszniczych obowiązków toczą się nieustannie, niemal od zarania NATO. Wojna w Iraku sprowokowała gorące spory nie tylko na linii USA-Europa, a i wewnątrz Starego Kontynentu. Za każdym razem Zachód udowadniał, że jest zdolny do wypracowania nowego modus operandi.
Błędem jest także popadanie w alarmizm związany z procesem dostosowania się Ameryki do wyzwań dotyczących nowej rywalizacji mocarstw. Amerykanie chcą stawić czoła konkurencji ze strony Chin i Rosji. Będą zrzucać balast na krańcach swojego rozciągniętego ponad miarę imperium, tak było w wypadku Afganistanu. Proces ten będzie od państw europejskich wymagał wzięcia większej odpowiedzialności w swoim bezpośrednim sąsiedztwie, ale bynajmniej nie oznacza opuszczenia Europy przez Stany Zjednoczone. Na przykładzie Polski i wschodniej flanki w ostatnich latach zaobserwowaliśmy wręcz odwrotny proces.
Zachód ma wszelkie podstawy do przetrwania, bo zgodnie z bliskim mi liberalnym paradygmatem współpraca Stanom Zjednoczonym i Europie zwyczajnie się opłaca. Dzieje się tak również dlatego, jak twierdził Henry Kissinger, guru realistów, że „bez Ameryki Europa zamieni się w półwysep na krańcu Eurazji, niezdolny do znalezienia wewnętrznej równowagi”, a „Ameryka bez Europy stanie się zaledwie wyspą u wybrzeży Eurazji, skazaną na uprawianie polityki równowagi sił, która nie pasuje do jej narodowego geniuszu. Bez Europy Ameryka będzie maszerować samotna, bez Ameryki Europa stanie się nieistotna”.
Europejskie lewary
Spory interesów wewnątrz wspólnoty Zachodu dotyczą i będą dotyczyć także Polski. Jednocześnie to właśnie zakorzenienie w niej daje nam najlepsze narzędzia łagodzenia skutków tych konfliktów. Dobitnym tego przykładem jest sprawa gazociągu Nord Stream 2. Nie ma wątpliwości, że jego ukończenie będzie dla Polski niekorzystne pod względem gospodarczym i bezpieczeństwa. To bowiem instrument umożliwiający bezpośrednio zwiększenie rosyjskiej presji na Ukrainę, a pośrednio być może także na państwa bałtyckie i Polskę.
Nie możemy jednak pozwolić, aby jedno drzewo przysłaniało nam las. NS2 nie podważa ani naszego członkostwa w Unii Europejskiej, ani gwarancji bezpieczeństwa w ramach NATO. Dobre stosunki Stanów Zjednoczonych (naszego głównego gwaranta bezpieczeństwa) i Niemiec (naszego najważniejszego partnera handlowego) przez lata były podstawą stabilności w regionie i fundamentem witalności zachodnich instytucji. Amerykańsko-niemieckie zbliżenie powinniśmy traktować nie jak zagrożenie, ale jak szansę i okazję na reset naszych relacji z Niemcami.
Przesadna fiksacja na NS2 nie tylko przysłania nam fakt, że polityka niemiecka na odcinku rosyjskim jest dużo bardziej zniuansowana, ale też w dużej mierze paraliżuje relacje z naszym najważniejszym europejskim partnerem. Mimo kwitnącej wymiany gospodarczej, która w 2020 r. sięgnęła niemal 125 miliardów euro, co uczyniło z Polski 5. największego partnera handlowego Niemiec, dialog polityczny w zasadzie nie wychodzi poza kurtuazję, a współpraca bilateralna przybrała niemal śladowy charakter. Uformowanie się w Berlinie nowego rządu po wrześniowych wyborach do Bundestagu powinniśmy wykorzystać na nowe otwarcie i rewitalizację stosunków z zachodnim sąsiadem.
Poprawa naszych relacji z europejskimi partnerami i instytucjami unijnymi to oczywiście nie cel sam w sobie, ale środek do realizacji naszych interesów. Projektując naszą politykę zagraniczną, ciągle nie doceniamy możliwości i narzędzi, jakie daje nam członkostwo w Unii Europejskiej. Tymczasem to właśnie ono najskuteczniej amortyzuje niekorzystne dla nas zjawiska. Trzymając się przykładu obydwu nitek gazociągu Nord Stream, można stwierdzić, że wiele uwagi poświęcaliśmy amerykańskim sankcjom, dzięki którym prace nad rurociągiem wydłużyły się o 2 lata, co znacząco podniosło finansowe i polityczne koszty jego ukończenia. Było to jednak rozwiązanie tymczasowe.
Jednocześnie uzyskaliśmy korzystne orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości UE w sprawie ograniczenia wykorzystywanej przez Gazprom przepustowości gazociągu OPAL, czyli naziemnego przedłużenia NS1. Ponadto NS2 ma podlegać znowelizowanej unijnej dyrektywie gazowej, co znacząco ograniczy jego rentowność. To rozwiązania mające skutki długofalowe, które warto docenić także retorycznie.
Na tym przykładzie widać, jak z biegiem czasu coraz sprawniej nauczyliśmy się posługiwać się mechanizmami, jakie oferuje nam Unia Europejska, oraz wpływać na unijne prawodawstwo. Trwanie na tej ścieżce obiecuje nam maksymalizację zysków i minimalizację strat. Wszystko to pod warunkiem, że nie zapomnimy, że także inni pilnie studiują instrukcję obsługi unijnych narzędzi. Pokazali to chociażby Czesi na przykładzie Turowa.
W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć, że na realizację kluczowych dla naszego bezpieczeństwa energetycznego inwestycji, czyli gazoportu w Świnoujściu i gazociągu Baltic Pipe, uzyskaliśmy blisko 2 miliardy złotych dofinansowania z UE. Wbrew częstej opinii członkostwo w Unii nie ogranicza więc naszej suwerenności, ale ją potęguje. Poszerza również naszą sprawczość i podmiotowość na arenie międzynarodowej.
Zwodnicze sny o potędze
Dla pełności wywodu trzeba zmierzyć się z pytaniem, czy zmieniająca się rzeczywistość międzynarodowa nie jest właściwym momentem, aby podjąć ryzyko zawalczenia o poszerzenie swojego politycznego pola manewru. Środowisko geopolityków skupione wokół Jacka Bartosiaka sugeruje, że nadszedł moment przesilenia, w którym należy uwolnić swoją „wolę samodzielności w dążeniu do podmiotowości”. Zgodnie z tezami kręgów geopolitycznych Polska, mając „takie położenie, takie PKB i taką kulturę strategiczną”, powinna dążyć do zerwania ze statusem „peryferyjnej przybudówki Zachodu”, m.in. za sprawą bardziej asertywnej polityki wobec naszych sojuszników, także tych słabszych, jakimi są kraje bałtyckie.
Polityczny realizm wymaga jednak mierzenia sił na zamiary. Polska nie posiada wystarczającej masy, aby to wokół niej orbitował regionalny układ sił. Zgadzam się z Gotkowską, która pisze, że Polska jest atrakcyjnym partnerem do współpracy, bo dąży do wzmacniania regionalnego bezpieczeństwa w istniejących strukturach euroatlantyckich, ale nie poza nimi. Dlatego tak ważne jest, aby nasze intencje były dla naszych sojuszników zawsze jasne. Przegrzanie naszych ambicji może spotkać się z nieufnością i prowadzić do utraty sojuszniczej wiarygodności, co w najgorszym wypadku oznaczałoby osunięcie się Polski do szarej strefy bezpieczeństwa, zgodnie z marzeniami Moskwy.
Musimy pamiętać, że Polska będąca państwem frontowym Zachodu nie posiada warunków do prowadzenia polityki obrotowej i elastycznych sojuszy. Na to może sobie pozwolić chociażby Turcja jako kluczowy podmiot w swoim regionie. Nie powinniśmy wyrywać się przed szereg, gdy nie ma takiej potrzeby. W innym wypadku, niczym w samospełniającej się przepowiedni, ryzykujemy, że sami sprowokujemy niekorzystne dla nas zmiany w regionalnym układzie sił. Nie oznacza to jednak polityki uległości. Polityka obliczona w teorii na poszerzenie naszego pola manewru i podmiotowości nie może podkopywać fundamentów naszego bezpieczeństwa i dobrobytu.
Ponadto agresywne dążenie do zmiany międzynarodowego statusu Polski wymagałoby ogromnych nakładów wymuszających znaczące wyrzeczenia ze strony Polek i Polaków. Społeczeństwo stawianej niekiedy za wzór podmiotowej polityki międzynarodowej Turcji za ambicje geopolityczne Recepa Tayyipa Erdoğana płaci postępującą autorytaryzacją i zastojem ekonomicznym. Dziś PKB Turcji jest niższe niż dekadę temu, a kraj uwikłany został w szereg konfliktów, w tym o charakterze zbrojnym.
Środowiska snujące mgliste wizje o potędze wydają się zapominać, że polityka zagraniczna ma służyć interesom społeczeństwa oraz zapewniać mu warunki do rozwoju w dobrobycie i bezpieczeństwie, a nie być mocarstwową zabawą elit, realizowaną kosztem obywateli.
Docenić III RP
Formułowaniu tych zgubnych wizji towarzyszy zazwyczaj deprecjonowanie osiągnięć ostatniego 30-lecia. Korzystająca z dobrych wiatrów historii Polska miała jednocześnie zmarnować swoją dziejową szansę na zbudowanie rzeczywistej podmiotowości. Świadczyć ma o tym chociażby zaniedbanie budowy sieci wpływów za naszą wschodnią granicą, która pozwoliłaby zostać pełnoprawnym podmiotem gry o regionalną równowagę. Ostatecznym dowodem potwierdzającym naszą niemoc miał być ubiegłoroczny nieudany zryw prodemokratyczny na Białorusi, którego byliśmy często biernym obserwatorem.
Nasza niemoc nie wynika jednak z jakichś karygodnych zaniedbań i błędów krajowej polityki wschodniej (choć tych oczywiście nie brakowało), ale z kierunków, które obrały obydwa państwa po upadku bloku wschodniego. Nie mamy z Białorusią potężnej siatki zależności, a przez to szerokiego wachlarza instrumentów, aby w zasadniczy sposób wpływać na jej przyszłości. Wszystko to z bardzo prostej przyczyny: gdy my zajęliśmy się tworzeniem demokratycznego państwa prawa oraz integracją transatlantycką i europejską, Aleksandr Łukaszenka budował dyktaturę.
Nie sposób wyobrazić sobie realistyczną ścieżkę, która pozwoliłaby przełamać tę zasadniczą barierę. Wybór priorytetów między integracją z Zachodem i robieniem biznesów z Białorusią wydaje się oczywisty. Można argumentować, że kurs na Zachód obraliśmy niejako na autopilocie, ale to nie znaczy, że po wciśnięciu właściwego guzika można było rozsiąść się wygodnie w fotelu i czekać, aż transformacja państwa i gospodarki dokona się sama. Wymagało to wielkiego wysiłku i mobilizacji polskich sił zarówno na polu polityki wewnętrznej, jak i na zachodnim odcinku dyplomatycznym. Zachód nie był wcale zjednoczony w entuzjazmie do poszerzenia się na Wschód. Gra była jednak warta świeczki, bo to za Odrą, a nie za Bugiem, czekała na nas prawdziwa nagroda.
Deprecjonowanie fundamentu, który udało się zbudować po 1989 r., to błąd zaburzający perspektywę na obecne i przyszłe wezwania. Jego przejawem jest chociażby traktowanie całej Europy Środkowo-Wschodniej jako jednej całości i sugerowanie, że łączy ją nierozerwalna wspólnota losu. Geografia to nie wszystko. Politycznie część państw naszego regionu to członkowie zachodnich struktur, część leży w szarej strefie między Zachodem a Wschodem, część znajduje się w rosyjskiej strefie wpływów. Polska jako członek NATO i Unii Europejskiej jest dziś integralną częścią świata zachodniego i praktycznie tylko od niej zależy, czy nią pozostanie.
Warszawa powinna zwiększyć wysiłki na rzecz odbudowania konstruktywnych relacji z europejskimi partnerami. To pomogłoby nam wpływać skuteczniej na przebieg dyskusji o przyszłym kształcie relacji na linii UE-USA i popychać ją w korzystnym dla nas kierunku zachowania równowagi między transatlantyckością i autonomicznością Unii. Motywem przewodnim naszych bilateralnych relacji ze Stanami Zjednoczonymi powinna być zaś kontynuacja.
To właściwe nie tylko dlatego, że bliskie i przyjazne relacje z Waszyngtonem dobrze służyły Polsce przez ostatnie trzy dekady, ale także dlatego, że dokonując impulsywnych korekt naszej polityki zagranicznej, narażamy na szwank naszą wiarygodność. Tymczasem to ona jest kartą przetargową nie tylko w relacjach z partnerem silniejszym, np. Stanami Zjednoczonymi, ale także z naszymi partnerami regionalnymi, zarówno tymi będącymi członkami NATO i UE, jak i tymi, którzy do członkostwa w nich aspirują, jak np. Ukraina. Atrakcyjność współpracy z Polską jest bowiem w dużej mierze pochodną przewidywalności naszej polityki i pozycji w ramach struktur zachodnich.
Poparcie unijnego Funduszu Odbudowy było przełomowym krokiem wiążącym interesy państw członkowskich UE, ale trzeba iść za ciosem. Wspólny dług należy spłacić, dlatego trzeba przyśpieszyć prace nad wspólnymi europejskimi podatkami. Powiązania gospodarcze wewnątrz Zachodu to dla Polski nie mniej ważny parasol bezpieczeństwa niż NATO. Rozsądnie byłoby więc wrócić do dyskusji o wstąpieniu do strefy euro.
Dziś Polska nie jest już tylko dostarczycielem taniej siły roboczej, ale coraz ważniejszym trybikiem w zachodnich łańcuchach dostaw, co czyni nie tylko naszą gospodarkę bardziej zależną od zagranicznych partnerów, ale i odwrotnie. Należy to wreszcie zacząć przekładać na język polityki.
Jednocześnie musimy dalej wspinać się po tej drabinie, rozwijać gospodarkę opartą na wiedzy i najnowszych technologiach. Warto dążyć do tego, aby oprócz więzi gospodarczych tworzyć równolegle te instytucjonalne, animując przy tym relacje bilateralne z europejskimi partnerami. Ważnym, symbolicznym krokiem byłoby w tym kontekście powołanie polsko-niemieckiej politechniki lub technicznej szkoły doktorskiej, której cel stanowiłoby wspieranie i finansowanie badań w bliskiej kooperacji z przemysłem. Polskie państwo wydawało setki milionów złotych, aby skłonić zagranicznych inwestorów do budowania w naszym kraju fabryk. Pora wykonać podobny krok w sprawie badań i rozwoju.
Nie powinniśmy się bać inicjatyw, którym towarzyszy łatka protekcjonizmu. Spójność i sprawiedliwość społeczna to kluczowy stabilizator, który chroni nasze demokracje przed ekstremizmami i zewnętrzną propagandą, a także wzmacnia nas na arenie międzynarodowej. To nie lewicowe myślenie życzeniowe. Sam George Kennan w słynnym „długim telegramie”, który stał się podstawą amerykańskiej polityki wobec Związku Radzieckiego w czasie zimnej wojny, podkreślał, że sukces w rywalizacji z Sowietami zależeć będzie w dużej mierze od „zdrowia i wigoru naszego własnego społeczeństwa”.
Docelowo powinniśmy też dążyć do przynajmniej częściowego uwspólnotowienia polityki społecznej. Przynajmniej od czasów Bismarcka wiemy, że jest ona zasadniczym spoiwem społecznym. Na poziomie europejskim stałaby się więc kolejnym filarem jedności europejskiej i wypełniałaby treścią wezwanie Roberta Schumana do łączenia ludzi, nie państw. Pilotażowym projektem w tym zakresie mogłaby być Europejska Karta Wolnego Czasu. Byłaby ona doładowywana określoną kwotą z budżetu unijnego, którą każdy obywatel UE mógłby wydać na terenie całej wspólnoty na usługi i towary związane z kulturą i rekreacją.
Konieczna transformacja energetyczna także otwiera przed nami nowe możliwości. Potencjalnymi partnerami w budowie naszych bloków atomowych mogą być Amerykanie lub Francuzi. Ci pierwsi stanowią kuszącą alternatywę, ale może warto postawić na Paryż, aby stworzyć oś równoważenia polityki klimatycznej Berlina. Z Niemcami z kolei możemy wejść w partnerstwo na płaszczyźnie energii odnawialnej poprzez wspólne farmy wiatrowe na Bałtyku, a także partnerstwo wodorowe na linii Berlin-Warszawa-Kijów. Do realizacji tak ambitnych projektów potrzebna jest jednak poprawa atmosfery we wzajemnych relacjach.
Trwać w unijnej wspólnocie wartości
W równym stopniu odrzucam tezę o rozkładzie zachodniej wspólnoty interesów i twierdzenia o końcu konstruktywistycznego Zachodu. Demokratyczne wartości, wolność, równość i solidarność pozostają fundamentem, na którym opierają się zachodnie społeczeństwa, i są spoiwem wspólnoty transatlantyckiej. W ostatnich latach Polska staje się jej przedstawicielom coraz bardziej obca. Podważanie zasad trójpodziału władzy, działania na rzecz ograniczenia wolności mediów, a także brak rozszerzenia praw mniejszości seksualnych to wysyłany pozostałym państwom Zachodu jasny sygnał o naszej odmienności.
Oczywiście poczucie wspólnoty wartości nie sprawi, że świat zachodni automatycznie zapragnie umierać za Gdańsk, ale nie ma też wątpliwości, że interesy „innych” łatwiej zignorować niż interesy „swoich”.
Przykład Partnerstwa Wschodniego pokazuje, że Polsce łatwiej było przekonać pozostałe państwa Zachodu do ważnych dla nas inicjatyw, gdy uważały nas za „swoich”, a my potrafiliśmy przedstawić nasze interesy w szerszym kontekście europejskim. Do tego wewnętrzna spójność Zachodu z Polską jako ważną częścią tego regionu stanowi zasadniczy element strategii odstraszania.
Dziś dla realizacji żywotnych celów strategicznych RP uporządkowanie spraw wewnętrznych jest równie ważne, jeśli nie ważniejsze, jak kwestie polityki zagranicznej. Zaognianie konfliktu wokół przestrzegania zasad praworządności lub ataki na prywatne media (szczególnie te, za którymi stoi kapitał naszych kluczowych sojuszników) podważają zaufanie naszych zachodnich sprzymierzeńców.
Podobnie rzecz ma się z powielaniem antyunijnej narracji. Przykłady „rozpychania się” niemieckiego Bundestagu czy Federalnego Trybunału Konstytucyjnego pokazują, że spory kompetencyjne między państwami narodowymi i instytucjami unijnymi można prowadzić dużo subtelniej, bez budzenia antyunijnych demonów i zarazem skuteczniej, niż robi to obecny rząd.
Polska polityka zagraniczna od 1989 r. podążała ścieżką integracji ze strukturami zachodnimi. Nie ma powodów, aby z niej schodzić. Nasza polityka zagraniczna zbyt często porusza się między skrajnościami. Zadowolenie się kompromisem i rozwiązaniem odpowiadającym naszemu realnemu potencjałowi być może pozwoli także obniżyć temperaturę sporów wewnętrznych. Nie potrzebujemy rewolucji, oderwanych od rzeczywistości wizji czy podważania korzystnego dla nas status quo, lecz połączenia ambicji, chłodnej głowy i konsekwencji, aby budować na fundamencie stworzonym przez ostatnie trzy dekady.
Ponadto zasadnicze pytanie, na które odpowiedzieć muszą sobie nie tylko rządzący, ale i my wszyscy jako społeczeństwo: czy w dalszym ciągu widzimy miejsce Polski na Zachodzie rozumianym zarówno jako wspólnota interesów, jak i wartości?
Adam Traczyk
Cieszymy się, że jesteś z nami. Dołącz do nas na Telegram, aby otrzymywać od nas najbardziej wartościowe treści