Proces wycofywania się Stanów Zjednoczonych z Afganistanu to katastrofa humanitarna i wizerunkowa. A także najpoważniejszy kryzys obecnej administracji. To oczywiste. Mniej oczywiste są jego długofalowe skutki.
Ewakuacja z Afganistanu oznacza koniec Stanów Zjednoczonych jako światowego hegemona i ostatecznie kompromituje ich wiarygodność – przestrzeń publiczna zaroiła się w ostatnich tygodniach od tego rodzaju komentarzy. Towarzyszy im zazwyczaj porównanie do ewakuacji amerykańskiej ambasady z Sajgonu w 1975 roku, po kilkunastu latach wojny w Wietnamie.
Trudno się zresztą dziwić. Zdjęcia helikopterów nad budynkiem ambasady w Kabulu faktycznie przypominały słynne fotografie z Wietnamu. Poza tym prezydent Biden pytany kilka tygodni wcześniej, czy w Kabul nie stanie się drugim Sajgonem, wyraźnie zirytowany odpowiadał dziennikarzom jednoznacznie: nie ma takiej możliwości. Rzadko się zdarza, żeby fakty tak szybko i tak jednoznacznie zaprzeczyły komunikatom Białego Domu.
Czy to drugi Wietnam?
Porównania do Wietnamu są atrakcyjne i narzucają się same, ale pomijają bardzo wiele różnic pomiędzy światem dzisiejszym i tym sprzed pół wieku. A przez to, zamiast rozjaśnić sytuację, tym bardziej ją zaciemniają.
Przede wszystkim nie wolno zapominać, że oba konflikty przyniosły Amerykanom nieproporcjonalne koszty społeczne. W Wietnamie tylko w bezpośredniej walce i od odniesionych ran zginęło ponad 47 tysięcy amerykańskich żołnierzy, a ponad 150 tysięcy zostało rannych. Łącznie w czasie całej wojny służyło w Wietnamie nawet 2,7 miliona Amerykanów – w większości zwykłych chłopaków z poboru. Skutki tamtego konfliktu dotykały milionów amerykańskich rodzin, a sama wojna wywoływała gigantyczne emocje społeczne i masowe protesty.
W Afganistanie w czasie 20-letniej obecności zginęło niespełna 2,4 tysiąca Amerykanów, żołnierzy zawodowych, bo jeszcze w latach 70. Stany Zjednoczone zrezygnowały z poboru. Nie chodzi tu o bagatelizowanie śmierci jakiegokolwiek żołnierza, ale pokazanie różnicy skali, gdy idzie o konsekwencje obu interwencji.
Wietnamem żyły całe Stany Zjednoczone, o Afganistanie mało kto w ostatnich latach wspominał.
Owszem, zdecydowana większość Amerykanów chciała powrotu wojsk do domu – według niektórych sondaży to nawet 70 procent ankietowanych – ale nie był to temat, który rozgrzewał debatę publiczną.
Waszyngton jednak wygrał zimną wojnę
Ponadto, jeśli odniesienie do Wietnamu ma sugerować koniec potęgi USA, to również wątpliwe porównanie. 15 lat po tym, jak helikoptery ewakuowały Amerykanów z Sajgonu, wielkie mocarstwo faktycznie upadło. Nie były to jednak Stany Zjednoczone, a Związek Radziecki.
Waszyngton wygrał zimną wojnę, został uznany za niekwestionowanego hegemona, a niektórym wydawało się, że liberalna demokracja z czasem zapanuje na całym globie. Ta prognoza okazała się całkowicie chybiona, ale podobnie było z tezami o końcu Stanów Zjednoczonych jako mocarstwa formułowanymi regularnie co najmniej od lat 60. XX wieku.
Pod pewnymi względami sytuacja Stanów Zjednoczonych jest dziś lepsza – wychodzą ze znacznie mniej kosztownej społecznie wojny. Pod innymi zaś znacznie gorsza. Rozmaite miary – jak chociażby udział amerykańskiej gospodarki w światowym PKB, poziom zadłużenia czy nawet wydatki na zbrojenia – faktycznie pokazują osłabienie dominacji Stanów Zjednoczonych.
Gospodarka Związku Radzieckiego nigdy nie zbliżyła się nawet do poziomu rozwoju, jakim cieszą się Chiny, czyli – zdaniem prezydenta Bidena – największy, wręcz egzystencjalny rywal dzisiejszej Ameryki.
Z drugiej jednak strony mało kto w latach 70., czy nawet 80. spodziewał się rozpadu ZSRR. Dopiero z perspektywy czasu wydaje się, że innej przyszłości jak upadek ZSRR przed sobą nie miał.
Kiedy więc dziś słyszymy tezy o „nieuchronnej” dominacji Chin czy „nieuchronnej” porażce USA, warto mieć w pamięci mylne prognozy z przeszłości.
Kłamstwa prezydenta i …
Czy to znaczy, że kompromitująca – bo co do tego nie ma żadnych wątpliwości – ewakuacja po 20-letniej wojnie nie będzie miała żadnych konsekwencji?
Gdy idzie o notowania prezydenta i jego Partii Demokratycznej jest jeszcze za wcześnie, aby formułować jednoznaczne przewidywania. Według portalu FiveThirtyEight, analizującego wyniki różnych sondaży, poparcie dla prezydenta spadło do rekordowo niskiego poziomu 47,2 procent (dane z 27 sierpnia). Niemal dokładnie taki sam odsetek respondentów negatywnie ocenia jego pracę.
To wciąż lepszy rezultat niż jakikolwiek wynik, jaki udało się osiągnąć jego poprzednikowi, ale spadek z poziomu mniej więcej 54 proc. poparcia jest ewidentny.
Nie wynika jednak wyłącznie z sytuacji w Afganistanie, ale także z tego jak wyborcy oceniają stan gospodarki czy jakość zarządzania sytuacją pandemiczną. Gdy stacja MSNBC przeprowadziła sondaż (w dniach 14-17 sierpnia), w którym zapytała Amerykanów o najważniejsze dla nich sprawy, to zarówno w odpowiedziach wyborców Partii Demokratycznej, jak i Partii Republikańskiej próżno było szukać Afganistanu.
Przeciwnicy Bidena będą wykorzystywali obrazy z Afganistanu do krytyki prezydenta, a zbliżająca się 20 rocznica zamachów z 11 września 2001 upłynie pod znakiem punktowania błędów i kłamstw administracji. Materiału jest pod dostatkiem.
Biden mówił na przykład, że misja w Afganistanie zakończyła się sukcesem, bo Stany Zjednoczone nigdy nie chciały reformować tego kraju na swój obraz i podobieństwo, lecz jedynie wyeliminować zagrożenie ze strony Al-Kaidy. Przekonywał również, że Amerykanie próbujący dostać się na lotnisko w Kabulu nie napotykają żadnych przeszkód oraz że sojusznicy z NATO nie mają do Waszyngtonu żadnych pretensji. To nieprawda.
Z kolei tłumacząc się z opóźnienia ewakuacji twierdził, że do tej pory nie było chętnych do wyjazdu z Afganistanu, ponieważ Afgańczycy do końca wierzyli, że jakoś uda im się ułożyć życie w kraju po odejściu wojsk amerykańskich. To również kłamstwo, a media z wyprzedzeniem informowały o tym, że proces wydawania wiz uprawnionym do tego Afgańczykom przebiega zbyt wolno i tworzą się potężne zatory.
… i błędy wywiadu
Ludzie prezydenta byli jednak najwyraźniej przekonani, że Kabul pozostanie w rękach dotychczasowego rządu afgańskiego przez kolejnych kilkanaście miesięcy, co da Amerykanom czas na spokojną ewakuację. Ostatecznie prezydent przyznał, że sprawy rozwinęły się „nieco szybciej” niż przewidywali.
To – najdelikatniej mówiąc – grube niedopowiedzenie. Dziennik „New York Times” w długim artykule wymieniającym kolejne błędy administracji opisuje między innymi rozmowę telefoniczną między sekretarzem stanu Antonym Blinkenem a prezydentem Afganistanu Aszrafem Ghanim.
Ghani miał wówczas zapewnić Blinkena, że będzie bronił kraju „do końca”, podczas gdy w rzeczywistości już planował ucieczkę. Dzień po rozmowie wyjechał do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, o czym Blinken podobno dowiedział się z mediów.
Na usprawiedliwienie Amerykanów – choć marne to usprawiedliwienie – można jedynie powiedzieć, że równie zaskoczeni wydarzeniami w Afganistanie byli liderzy innych państw szeroko rozumianego Zachodu. W komunikacie po ostatnim szczycie NATO, opublikowanym 14 czerwca, Afganistanowi poświęcono dwa akapity.
Mowa w nich o tym, że Sojusz wykonał swoje zadanie, że Afganistan nie jest już przystanią dla terrorystów, a rząd afgański przejmuje odpowiedzialność za kraj. Państwa zachodnie zapewniają jednak o swojej dalszej pomocy i obiecują środki między innymi na dalsze funkcjonowanie… lotniska w Kabulu. Tego samego, z którego właśnie się ewakuowali.
Co dalej? Trzy najważniejsze skutki
Tu wracamy do pytania o długofalowe konsekwencje wydarzeń z ostatnich tygodni. Wymieniłbym trzy najważniejsze.
Po pierwsze, błędne informacje wywiadu i administracji Bidena doskonale wpisują się w opowieść, na której wyrastają antysystemowi populiści pokroju Donalda Trumpa. To przecież Trump przekonywał Amerykanów, że ludzie w Waszyngtonie – mimo swoich stopni naukowych i wysokich stanowisk – nie mają o świecie zielonego pojęcia i rozumieją go gorzej niż przeciętny Joe, którego próbują pouczać.
Na niechęci i nieufności do wiedzy eksperckiej bazowała cała kampania Trumpa. Biden z kolei szedł do wyborów z obietnicą powrotu do polityki opartej na wiedzy i doświadczeniu. Jego najbliżsi doradcy to absolwenci najlepszych amerykańskich uczelni, od dawna należący do tzw. blob, jak pogardliwie określa się świat ekspertów i urzędników zajmujących się polityką zagraniczną.
Wydarzenia z Afganistanu to kolejna cegiełka pasująca do opowieści tworzonej przez Trumpa i jemu podobnych. Ezra Klein, moim zdaniem jeden z najlepszych liberalnych publicystów w USA, w swoim ostatnim tekście wypowiada tezy, pod którymi mógłby podpisać się niejeden wyborca byłego prezydenta. „Osoby odpowiedzialne za tworzenie polityki często dają się oszukać ludziom o z pozoru istotnym doświadczeniu czy referencjach, którzy powiedzą im to, co ci chcą usłyszeć, albo to, w co już wierzą”.
Dalej wspomina o przepływach pieniędzy, interesach czy nawet personalnych niesnaskach, które wpływają na ostateczne decyzje, jakie podejmuje amerykański rząd. Oczywiście Klein, w odróżnieniu od Trumpa, wie, że sprowadzenie do Białego Domu kogoś z zewnątrz bez elementarnej wiedzy na temat świata, nie rozwiąże żadnego z powyższych problemów. Pytanie, jak przekonać do tego wyborców.
Po drugie, chaotyczny przebieg ewakuacji Amerykanów kompletnie wypaczył debatę publiczną. Zamiast rozmawiać o tym po co w ogóle zdecydowano się na okupację kraju po drugiej stronie globu, zamiast rozliczać osoby odpowiedzialne z błędów popełnionych przez 20 lat wojskowej obecności – dyskusja koncentruje się na tu i teraz, tak jakby za upadek afgańskiego rządu odpowiadał wyłącznie Biden i jego ludzie.
Tymczasem postaci, które podejmowały decyzje na początkowych etapach wojny, dziś wizytują stacje telewizyjne i załamują ręce nad rzekomą kapitulacją przed terrorystami. W rzeczywistości wyjście z Afganistanu popierali politycy obu partii z Donaldem Trumpem na czele, który chciał nawet zapraszać talibów na negocjacje do rezydencji prezydenckiej w Camp David.
Niezależnie od wyniku wyborów prezydenckich Amerykanie i tak opuściliby Afganistan.
Niestety, jak na razie – i to po trzecie – debata publiczna zdaje się odbijać od dwóch skrajności. Z jednej strony izolacjonizmu wynikającego z przekonania, że USA nie mogą już być globalnym policjantem, a próby promowania amerykańskich wartości na świecie zawsze kończą się porażką. Lepiej więc dać sobie spokój z wszelkimi interwencjami, żołnierzy zaś sprowadzić do domu.
Z drugiej strony słychać nawoływania do odbudowy prestiżu USA i zademonstrowania niedowiarkom, że to wciąż niedościgniona potęga militarna. W rzeczywistości – jak słusznie zauważa wspomniany Klein – wybór, przed jakim stoją Stany Zjednoczone nie ogranicza się do tych dwóch opcji: militaryzm vs. izolacjonizm. A aktywna polityka nie musi oznaczać interwencji zbrojnych, na których zakończenie nie mamy pomysłu.
Tymczasem po dwóch dekadach wojny w Afganistanie dyskusja wciąż zdaje się tkwić w myślowych koleinach, które do tej wojny doprowadziły.