Rok 2022 będzie ostatnim, w którym Unia Europejska przymknie oko na kreatywność budżetową polskiego rządu. Potem PiS nie będzie mógł już swoim wyborcom niczego obiecywać. – Gdyby nie pandemia, już bylibyśmy poddani procedurze nadmiernego deficytu – ocenia ekonomista Sławomir Dudek. A to oznacza ostre cięcia budżetowe albo podniesienie podatków.
– Polska gospodarka podnosi się po kryzysie i nie jest to jeszcze właściwy moment na zaciskanie pasa – mówił bez ogródek w czasie wtorkowej konferencji minister finansów Tadeusz Kościński.
– Od dna to potrafi odbić się nawet ten, kto nie potrafi pływać. Trudniej będzie się na powierzchni potem utrzymać – odpowiada mu dr Sławomir Dudek, główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju oraz były wieloletni dyrektor w resorcie finansów.
Dopnie się czy dopchną go kolanem?
Wizja przyszłorocznego budżetu państwa rozgrzewa debatę publiczną do czerwoności. Wszystko za sprawą niedawnej przepowiedni rzuconej przez byłego wicepremiera Jarosława Gowina, który odchodząc z rządu powiedział, że w 2023 r. czeka nas zapaść w finansach publicznych, jak również groźba, że „budżet się nie dopnie”. Straszył też „drastycznymi cięciami” i sugerował, że w związku z nimi celem prezesa Kaczyńskiego są wybory przed 2023 r.
Jeśli za dwa lata budżet państwa już się nie dopnie, to czy w przyszłym roku też istnieje takie ryzyko? Z wyliczeń resortu finansów wynika, że raczej nie. Słowo „raczej” jest tu kluczowe, gdyż rząd włączył do budżetu również Polski Ład, nie mając pewności, że program zmian podatkowych zostanie przyjęty przez parlament, a jeśli tak – to w jakiej formie.
W każdym razie, wydatki państwa zaplanowane są na łączną kwotę 505,6 mld zł. Rząd zamierza bowiem kontynuować dotychczasowe programy socjalne, do których dojdzie jeszcze jeden – rodzinny kapitał opiekuńczy. Natomiast przychody państwa, z których lwia część to wpływy podatkowe, mają wynieść 475,6 mld zł.
To oznacza, że przyszłoroczny deficyt sięgnie ok. 30 mld zł. Jak zapewnił dziennikarzy wiceminister finansów Sebastian Skuza, jest to „dziura proinwestycyjna”.
Dodał też, że – ze względów „ostrożnościowych” – w przyszłorocznym budżecie państwa nie zostały uwzględnione wpływy z Krajowego Funduszu Odbudowy (770 mld zł, które mamy dostać z Unii Europejskiej) ani opłaty przekształceniowe z OFE.
Co warte podkreślenia, również zobowiązania Banku Gospodarstwa Krajowego, który poprzez dług finansował rządowy fundusz covidowy, nie będą stanowiły „załącznika do tej ustawy”.
A to oznacza, że na papierze rząd będzie miał mniejszy dług niż w rzeczywistości. Polski Ład, który ma kosztować 70 mld zł, ma być finansowany z długu, który zaciągnie BGK.
Zamiatanie długu pod dywan
Jakub Sawulski, kierownik działu makroekonomii w Polskim Instytucie Ekonomicznym, gospodarczym think tanku doradzającym rządowi, zachowuje spokój.
Uważa, że założenia do budżetu na 2022 r. są raczej konserwatywne na tle prognoz rynkowych. Wskazuje m.in. na planowany wzrost PKB na poziomie 4,6 proc. oraz inflację w wysokości 3,3 proc. – Po to robi się zachowawcze założenia, by się później niemile nie rozczarować – tłumaczy Sawulski.
Ekspert dodaje, że budżet będzie uchwalany prawdopodobnie dopiero w styczniu 2022 r. Wtedy będziemy już wiedzieć m.in. co dalej z Polskim Ładem.
Zdaniem Sawulskiego w końcu doczekamy się również pieniędzy z Unii w ramach funduszu odbudowy. To kwestia czasu..
Jedyny problem, który zostaje nierozwiązany, to wypychanie długu publicznego poza budżet, czyli do takich instytucji jak m.in. Bank Gospodarstwa Krajowego czy Polski Fundusz Rozwoju.
– Ten problem w czasie pandemii się nasilił, ale zjawisko ukrywania deficytu trwa już od wielu lat. Przykładowo, w 2010 i 2011 r. w budżecie była wpisana tylko połowa deficytu, gdyż reszta zobowiązań była wyprowadzona do różnych funduszy i instytucji – przypomina nasz rozmówca.
Prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC i współtwórca planu Balcerowicza w wyprowadzeniu długu poza budżet widzi jednak bardzo poważne zagrożenie, na które Komisja Europejska nie przymknie już oka.
Co prawda rząd raportuje do Brukseli według metody unijnej i tam wykazuje przyrost długu publicznego o 12 punktów procentowych, ale z krajowych dokumentów wynika, że problemu nadmiernego zadłużenia już nie ma.
– Dla celów politycznych PiS w kraju posługuje się metodologią polską. W 2023 r., kiedy państwa unijne wyjdą z kryzysu postpandemicznego, Komisja Europejska powie: sprawdzam! I nie będzie to dla Polski przyjemne – ostrzega prof. Gomułka.
Według profesora stąd też pierwsze niemrawe zapowiedzi o zaciskaniu pasa, które już pojawiają się w przestrzeni publicznej. – Z wypowiedzi premiera Morawieckiego wynikałoby, że 13. emerytura pewnie jeszcze się jeszcze obroni, ale już 14. – nie. Nie będzie też waloryzacji świadczenia 500 plus – komentuje ekonomista.
Reputacja Polski wisi na włosku
Sławomir Dudek zwraca z kolei uwagę, że prognozy inflacji zarówno na ten rok, jak i na przyszły są w ustawie zaniżone, a zachwalany przez rząd wzrost gospodarczy – bardzo krótkotrwały. Z raportu agencji Standard & Poor’s wynika, że w 2024 r. spadnie on do niecałych 2 proc.
Zdaniem ekonomisty, lata 2021-22 będą latami przejściowymi, w czasie których UE zezwala państwom na odejście od kluczowych reguł fiskalnych z powodu poniesionych strat gospodarczych.
– Jesteśmy pogrążeni jeszcze w covidowej mgle, gdyby nie to, już bylibyśmy poddani procedurze nadmiernego deficytu i musielibyśmy dwa razy do roku raportować do Unii o konkretnych działaniach, które ograniczają nasz deficyt budżetowy – uważa Dudek.
Podkreśla przy tym, że działania te nie będą tylko wymyślonymi na papierze pozornymi oszczędnościami, ale trwałymi cięciami wydatków lub podniesieniem podatków.
Jak podkreśla ekonomista, problemem Polski nie jest tylko sam dług, ale i deficyt strukturalny. – Oznacza to, że stałe wydatki państwa nie mają pokrycia w stałych źródłach przychodu. Nadwyżki wypracowane przez NBP, które zasilają kasę państwa, nie są stałym źródłem finansowania, a jedynie doraźnym zastrzykiem – tłumaczy nasz rozmówca.
Zdaniem Dudka PiS nie będzie mógł od wiosny przyszłego roku – kiedy będzie musiał zaraportować do Brukseli o stanie naszych finansów – niczego już obiecywać: żadnych 15. czy 16. emerytur ani 600 zł czy 700 zł plus.
– Reputacja finansów Polski wisi na włosku i tym włoskiem jest wiarygodność finansowa Unii Europejskiej, w którą rząd Zjednoczonej Prawicy z całej siły teraz uderza – uważa nasz rozmówca.