Realnie możemy wybierać między dwoma modelami władzy: nadaktywnym, reprezentowanym przez PiS, i pasywnym, który realizowała PO. Z tych dwóch modeli, obu złych, wybieram dzisiaj model pasywny przy wszystkich jego wadach. On mniej psuje państwo i mniej utrudnia życie ludziom.
Ten tydzień znacząco przybliżył koniec obecnej władzy. Niezależnie od tego, jak dalej rozwinie się kwestia sejmowej większości, kiedy ostatecznie nastąpią wybory (ale raczej szybciej niż w standardowym terminie) i co pocznie Jarosław Gowin – zdolność PiS do utrzymania jakiejkolwiek sterowności i trwania przy władzy zaliczyła kolejne tąpnięcie.
Powrót Donalda Tuska jest próbą przywrócenia fatalnego duopolu i ta próba może się okazać udana. Można, a nawet trzeba to krytykować, ale trzeba też zadać sobie realistyczne pytanie: co, jeśli realny wybór mamy tylko pomiędzy władzą sprawczą, ale dzięki tej sprawczości realizującą fatalne pomysły, a władzą jedynie udającą, że cokolwiek robi, niewykorzystującą potencjału państwa, ale przynajmniej niczego nie psującą? Jak mawiał Janusz Korwin-Mikke – wybór jak między dżumą a cholerą.
Zderzak za 1500 zł
Być może taki właśnie wybór przed nami stoi, a uosabiają go Jarosław Kaczyński i Donald Tusk. Pomyślałem o tym, gdy do Sejmu trafił projekt zmian w taryfie mandatowej. Projekt tak drakoński, że niemający precedensu w całej historii III RP.
O pomysłach na nowe kary dla kierowców już na portalu Onet.pl pisałem. Wówczas była mowa o ogólnych założeniach. Teraz mamy konkretny projekt ustawy. Mówiąc w największym skrócie – wynika z niego, że czasem nawet niewielkie przewinienie będzie dla przeciętnego Polaka rujnujące finansowo. Symbolem tego może być mandat za stłuczkę (a więc np. przytarcie komuś zderzaka) w minimalnej wysokości 1500 zł. Jaki ma być cel tak horrendalnej kary za zdarzenie o praktycznie nawet zerowych skutkach – poza zasileniem budżetu – nie mam pojęcia. Przypominam, że za nieuzasadnione wezwanie policji już teraz można zostać ukaranym, więc nie o to chodzi. Zarazem w przypadku samochodów w leasingu, wypożyczonych czy służbowych wezwanie policji staje się koniecznością.
Nie zamierzam wnikać w treść projektu. Jednak patrząc, nawet pobieżnie, tylko skrajnie naiwna osoba może sądzić, że chodzi tu o coś więcej niż nabicie budżetu pieniędzmi z mandatów. Jak wiadomo, te wpływy są w Polsce planowane z góry, a poszczególne wydziały ruchu drogowego dostają normy do wyrobienia. Gdyby uznać, że faktycznie chodzi tutaj o „wychowanie” kierowców, trzeba by dojść do wniosku, że rząd zamierza wychowywać knutem, bo trudno inaczej interpretować sytuację, gdy kara za niegroźne losowe zdarzenie lub za wykroczenie o potencjalnie niewielkich skutkach jest wyższa niż ta grożąca na przykład za kradzież mienia niewielkiej wartości, a więc działanie podjęte z pełną świadomością i w przestępczym celu.
Pozostaje mieć nadzieję, że znajdzie się w parlamencie wystarczająco wielu rozsądnych posłów i senatorów, aby ten projekt w obecnej postaci przepadł. To jednak tylko wstęp do odpowiedzi na postawione na początku pytanie.
Mandatowy projekt rządu Mateusza Morawieckiego to swego rodzaju symbol tej władzy – może nawet nie najbardziej charakterystyczny, ale najnowszy. Władzy, która bardzo wiele obiecała i wiele z tego niestety zrealizowała, a na dodatek zrobiła mnóstwo rzeczy, których nie obiecywała. To jest właśnie jedna z nich. Dla innych ważniejsze mogą być tzw. reformy wymiaru sprawiedliwości, przejęcie Trybunału Konstytucyjnego czy namnożenie nowych opłat i podatków. Żeby było jasne: czegoś takiego jak Polski Ład, uparcie dzisiaj przepychany przez władzę, też w jej programie nie było (z wyjątkiem podniesienia kwoty wolnej dla wszystkich do 8 tys. złotych, co jednak Beata Szydło w swoim exposé obiecywała uczynić w ciągu pierwszych stu dni sprawowania rządów).
Aktywne przywracanie stanu sprzed 2015 r.?
Krótko mówiąc – Zjednoczona Prawica tym odróżniła się od właściwie wszystkich poprzednich rządów, że faktycznie zrobiła bardzo dużo. Wykazywała wręcz hiperaktywność. Niestety, ogromna część tych działań sprowadzała się albo do psucia państwa – vide niemal wszystkie regulacje wprowadzane w ramach walki z epidemią, a następnie wdeptywane w ziemię przez sądy, zaostrzenie regulacji dotyczących gospodarki odpadami, wielokrotne zmiany systemu podatkowego, uderzające w przedsiębiorców czy manipulowanie wynagrodzeniami polityków – albo do dostosowywania państwa pod siebie – to z kolei utworzenie Rady Mediów Narodowych, sprowadzenie TVP do roli tępego propagandowego narzędzia, wspomniane „reformy” wymiaru sprawiedliwości czy zrobienie z Orlenu instrumentu realizacji politycznych potrzeb obozu władzy dalece wykraczających poza naczelną dziedzinę działania koncernu paliwowego. No i oczywiście stworzenie systemu socjalnego mającego uzależnić finansowo od PiS jak największą grupę Polaków. Można zatem powiedzieć, że PiS wykorzystał moce państwa naprawdę w wielkim stopniu, niestety z fatalnym efektem.
Po przeciwnej stronie są rządy PO, które dzisiaj coraz mniej osób dokładnie pamięta. Tymczasem ich zgrabnym podsumowaniem była słynna fraza Bartłomieja Sienkiewicza, utrwalona na nagraniach z „Sowy i Przyjaciół”: „Ch…, d… i kamieni kupa”. Jeżeli przypomnieć sobie obietnice Donalda Tuska, to dla odmiany można się zastanawiać, czy jakiekolwiek zostały zrealizowane. Była mowa i o rychłym przystąpieniu do euro, nawet z podaniem, że stanie się to w 2011 r., była mowa o chemicznej kastracji pedofilów, o radykalnym odchudzeniu administracji (PiS tego nie obiecywał, ale trzeba przypomnieć, że liczba podsekretarzy stanu w rządzie Morawieckiego pobiła wszystkie dotychczasowe rekordy, także te z okresu Tuska), miała być reforma KRUS – nic z tych rzeczy nie nastąpiło. Filozofia ciepłej wody w kranie, czyli bardziej zarządzania państwem niż realnego rządzenia, przyświecała właściwie całemu okresowi sprawowania władzy przez Platformę. Lepiej było przeczekiwać, zagadywać problemy, robić możliwie jak najmniej.
Trudno powiedzieć, jak dzisiaj kierowałby państwem przewodniczący PO. Czy wróciłby do „ciepłej wody” i czy wyborcy by to w większości zaakceptowali, być może wyczerpani nieustanną wojną toczoną przez PiS na niezliczonych frontach, trochę tak, jak byli nią wyczerpani w 2007 r.? A może to już nie jest możliwe po rządach PiS? Może poprzeczka została podniesiona albo też wyborcy opozycji oczekują aktywnego przywracania stanu sprzed 2015 r., co jednak wymagałoby realnego działania? Trudno powiedzieć.
Pasywny model przynosi mniej szkód
Dość, że sądząc na podstawie dotychczasowego stanu rzeczy mamy przed sobą dwa modele sprawowania władzy: hiperaktywny, ale jednocześnie skrajnie etatystyczny, paternalistyczny i ingerujący z życie obywateli na wielu płaszczyznach, oraz pasywny, a tym samym niewykorzystujący w pełni potencjału polskiego państwa. Na co się zdecydować?
Odpowiedź jest bardzo trudna i w wielu przypadkach uzależniona od politycznych poglądów danej osoby. Mnie, bogatszemu o doświadczenia ostatnich 14 lat, nie jest bliska żadna z tych dwóch sił, tym trudniejszy jest wybór. Po głębokim zastanowieniu dochodzę jednak do wniosku, że wybrałbym z dwojga złego ten drugi, pasywny model jako przynoszący mniej szkód. Gdy rządzący w większości spraw pozostawiają obywateli samych sobie, ci radzą sobie na ogół względnie dobrze, wypracowują własne metody rozwiązywania problemów, dogadują się między sobą. Oczywiście częściej działają nieformalne mechanizmy korupcyjne lub oparte na znajomościach. To wszystko prawda. Lecz i znacznie większy jest zakres osobistej wolności.
Po półtorej kadencji obecnej władzy gotów jestem przyjąć niedogodności, nawet patologie, jakie wiązały się z modelem pasywnym za cenę pozbycia się modelu nadaktywnego w wykonaniu etatystów. Co zresztą jest pleonazmem, bo nadaktywność jest nieodłączną cechą etatystycznych poglądów. Model pasywny mimo wszystko mniej niszczył państwo, a przede wszystkim mniej nękał obywateli. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to napiszę, ale jednak: tęsknię za władzą, pilnującą jedynie ciepłej wody w kranie.