Amerykański chargé d’affaires w Polsce Bix Aliu wywołał ostatnio niemałe emocje w Polsce, gdy powiedział, że „brak inkluzywności wobec środowisk LGBTQI+ kosztuje Polskę miliardy”. Zdaniem amerykańskiego dyplomaty, nasz kraj miałby zyskać do 9,5 mld zł rocznie, gdyby przedstawiciele mniejszości seksualnych mogli liczyć na lepsze zarobki. Powołał się przy tym na raport „Open For Business brak”. Publicysta „Super Expressu” w swym najnowszym felietonie przyjrzał się całej sprawie. – Jak by nie patrzeć, pan Aliu m iesza się w nasze sprawy ewidentnie, naśladując w tym zresztą swoją poprzedniczkę, gdy idzie o subtelność tych działań. Ja zaś czekam na reakcję polskiego MSZ. Czekam zresztą od paru lat, bo czekałem już za czasów pani ambasador Mosbacher – pisze Warzecha. Zgadzacie się z publicystą? Napiszcie w komentarzu!
Amerykański dyplomata poucza Polaków? Łukasz Warzecha wziął na celownik ostatnią wypowiedź amerykańskiego chargé d’affaires. Dostało się nie tylko dyplomacie, ale i rządzącym, którym – jego zdaniem – brak ikry w stosunkach na linii Polska-USA. Publicysta wyraził opinię, że rządowi może brakować… cojones, „zwłaszcza gdy idzie o relacje z Wielkim Bratem zza oceanu”. Przeczytajcie koniecznie najnowszy felieton Łukasza Warzechy i dajcie znać, czy zgadzacie się z felietonistą „Super Expressu”.
Pan Aliu poucza „polaczków”
Być może państwo nie wiedzą, ale nasz najwspanialszy, najwierniejszy sojusznik – Stany Zjednoczone – od miesięcy nie jest w stanie przysłać do Warszawy pełnoprawnego ambasadora. To, jak można rozumieć, podkreśla rangę wzajemnych relacji, które już przecież należycie pielęgnowała pani ambasador Georgette Mosbacher. Teraz pielęgnuje je równie ochoczo pan Bix Aliu, nie przejmując się wcale swoją niższą rangą, jest bowiem jedynie chargé d’affaires ad interim. Pan Aliu pouczył ostatnio Polskę, że wraz z trzema innymi krajami Europy Środkowej tracimy ponad 8 mld euro rocznie z powodu braku „inkluzywności”, czyli radosnej akceptacji nawet najdalej idących postulatów środowisk LGBT. Niestety, raport, na który powołuje się pan chargé d’affaires nie trzyma się kupy, a zaprezentowana kwota jest wzięta z sufitu. Wynika bowiem z całego szeregu arbitralnie przyjętych założeń.
Pan Aliu postanowił również pogrozić publicznie paluszkiem Sejmowi w sprawie ustawy, mającej uregulować warszawskie kwestie reprywatyzacyjne. Mało jest tutaj istotne, czy będzie to regulacja sensowna czy nie. Istotne jest co innego: pana Aliu obowiązuje Konwencja Wiedeńska o Stosunkach Dyplomatycznych z 1961 r. Art. 41. tejże konwencji mówi w punkcie pierwszym: „Bez uszczerbku dla ich przywilejów i immunitetów obowiązkiem wszystkich osób korzystających z tych przywilejów i immunitetów jest szanowanie ustaw i innych przepisów państwa przyjmującego. Mają one również obowiązek nie mieszać się do spraw wewnętrznych tego państwa”.
Jak by nie patrzeć, pan Aliu m iesza się w nasze sprawy ewidentnie, naśladując w tym zresztą swoją poprzedniczkę, gdy idzie o subtelność tych działań. Ja zaś czekam na reakcję polskiego MSZ. Czekam zresztą od paru lat, bo czekałem już za czasów pani ambasador Mosbacher. MSZ ma do dyspozycji różne narzędzia. Najłagodniejszym z nich jest wezwanie szefa misji do złożenia wyjaśnień. W tym wypadku na pewno nie przed ministrem – chargé d’affaires może sobie poczytać za zaszczyt, jeśli przyjmie go wiceminister. Moim skromnym zdaniem pan Aliu powinien jeszcze swoje odantyszambrować na korytarzu. Żeby jednak takie działanie podjąć, trzeba mieć choćby ślad tego, co po hiszpańsku zwie się cojones. Tego zaś, obawiam się, naszemu znakomitemu rządowi brakuje, zwłaszcza gdy idzie o relacje z Wielkim Bratem zza oceanu. Nawet jeśli ów Wielki Brat już nas tak bardzo nie kocha.