Brexit formalnie jest w mocy od blisko ośmiu miesięcy, ale saga związana z wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej wcale się nie skończyła. I wciąż możliwy jest rozwód Londynu z Brukselą bez umowy, czyli tzw. twardy brexit. A to może oznaczać poważne koszty dla gospodarki, nie tylko brytyjskiej. Według raportu, do którego dotarł „Financial Times”, w Europie może zniknąć 700 000 miejsc pracy.
Brexit bez umowy (z ang. no-deal brexit) oznaczać będzie dla Europy poważne konsekwencje gospodarcze – takie ostrzeżenia pojawiały się już wcześniej, tyle że tym razem mamy nowe, konkretne wyliczenia, w których pod uwagę wzięto także Polskę.
Brexit bez umowy będzie kosztować Polskę dziesiątki tysięcy miejsc pracy
Brytyjski dziennik ekonomiczny „Financial Times” dotarł do raportu, który ma zostać opublikowany dopiero za kilka tygodni. Niemiecki Instytut Badań Ekonomicznych Halle przygotował aktualizację swoich badań sprzed ponad roku. Z raportu wynika, że w czarnym scenariuszu wyjścia Wielkiej Brytanii z UE bez umowy regulującej relacje handlowe, w Europie może zostać zlikwidowanych nawet 700 tys. miejsc pracy. Chodzi o etaty w firmach powiązanych z eksportem towarów do Wielkiej Brytanii i ich poddostawców.
Najwięcej mogłyby potencjalnie stracić Niemcy – 176 tys. miejsc pracy. Dla Francji oznacza to wycięcie ponad 80 tys. miejsc pracy, niemal tyle samo mogłaby stracić Polska – 78 tys., Włochy 72 tys., a sama Wielka Brytania 22 tys. Poza Europą, największe uderzenie w liczbach bezwzględnych dotyczy Chin, w których brexit bez umowy mógłby spowodować utratę ponad 90 tys. miejsc pracy – choć w skali całego rynku pracy w tym ogromnym kraju nie jest to tak wielka ilość.
Trzeba pamiętać, że to potencjalne ryzyko, ale wcale nie musi się ziścić, nawet jeśli do czarnego scenariusza brexitowego dojdzie. Wiele firm zapewne szykuje się na taką możliwość i może mieć już gotowe plany awaryjne.
Boris Johnson rozsierdził UE. Co dalej z negocjacjami?
Wielka Brytania oficjalnie opuściła Unię Europejską z końcem stycznia tego roku, ale do końca grudnia obowiązuje okres przejściowy. W tym czasie kraj pozostaje w unii celnej i jednolitym rynku. To też czas przeznaczony na to, by wypracować porozumienie co do przyszłych stosunków handlowych.
Już na początku roku niektórzy politycy i eksperci ostrzegali, że 11 miesięcy może nie wystarczyć do dopięcia negocjacji, w których jest de facto 28 stron. Tymczasem kilka tygodni później świat, Europę, a Wielką Brytanię szczególnie mocno dotknęła pandemia koronawirusa i przez miesiące to ona była głównym wyzwaniem dla rządzących.
Negocjatorzy ze strony Londynu i Brukseli regularnie się spotykają, ale początku września zaś Boris Johnson dorzucił pomysł, który te rozmowy może poważnie skomplikować. Jego rząd przygotował projekt ustawy, dzięki której miałby możliwość jednostronnego zerwania pierwszej umowy brexitowej z UE.
Premier Boris Johnson jest zdania, że potrzebny jest „mechanizm awaryjny” – zabezpieczenie na wypadek braku porozumienia w negocjacjach nad drugą umową, tą dotyczącą przyszłych stosunków między Londynem a Brukselą. Problem w tym, że pierwsza umowa w sprawie brexitu (którą Johnson przecież sam wynegocjował i nazywał dobrą) nie była warunkowana przyszłym porozumieniem. Według UE, ale także wielu brytyjskich polityków, takie działanie Wielkiej Brytanii oznacza łamanie prawa międzynarodowego. Ustawę tę przyjęła już brytyjska Izba Gmin. Najbliższa runda negocjacji brexitowych rusza 29 września i potrwa do 2 października.
gazeta.pl