Tego jeszcze nigdzie nie grali. Wicepremierem czyli zastępcą premiera w rządzie ma zostać prezes partii, którego zastępcą w partii wkrótce ma zostać premier. Wszędzie prezes zwycięskiej partii albo sam zostaje premierem albo wskazuje szefa rządu, ale nigdy nie przyjmuje roli zastępcy czyli de facto podwładnego. Po co więc takie łamańce?
Nie chodzi przecież o to, że Jarosław Kaczyński bardzo chce wejść do rządu, bo gdyby chciał to zostałby premierem już w 2015 roku. Ale nie chciał bo dokładnie wie z czym to się wiąże. Narady i spotkania od rana do wieczora, wyjazdy zagraniczne, negocjacje w ramach Unii Europejskiej to codzienność szefa rządu, której Kaczyński nie lubi. Woli przyjmować premiera, ministrów oraz wybranych gości zagranicznych w swojej siedzibie przy ulicy Nowogrodzkiej.
Jednak gołym okiem widać, że w rządzie od dawna trwa walka pomiędzy Mateuszem Morawieckim a bardzo ambitnym Zbigniewem Ziobrą. Ten ostatni przestał przychodzić na posiedzenia rządu kierowane przez premiera a swoje, często kontrowersyjne pomysły ogłaszał na konferencjach prasowych bez konsultowania ich z szefem rządu. Tak niezdyscyplinowanego ministra najprościej byłoby usunąć. Taka pokusa pojawiła się w kierownictwie Prawie i Sprawiedliwości. To jednak groziłoby utratą większości w Sejmie.
W takiej sytuacji pojawił się pomysł rozwiązania nadzwyczajnego czyli powołania specjalnego Komitetu Bezpieczeństwa, na czele którego stanąłby Jarosław Kaczyński. Prezes PiS, jako wicepremier miałby nadzorować pracę trzech ministrów. Głównie chodzi jednak o jednego ministra. O Zbigniewa Ziobrę. Szef resortu sprawiedliwości w takim układzie nie mógłby zgłaszać swoich propozycji bez uzgodnienia ich z wicepremierem Kaczyńskim.