Śmierć w szpitalu. „Odarci z godności odchodzą pośród obcych im ludzi”

Książka „Bez znieczulenia. Prawdziwe historie z polskich szpitali i przychodni” pióra Tadeusza W. pokazuje szpitalną rzeczywistość zza białej kurtyny. Jej autor, który wybrał studia medyczne z powołania, pracuje jako lekarz w przychodniach i na szpitalnych oddziałach od ponad 10 lat. Zna więc ten świat z autopsji. Poniżej publikujemy fragment książki.

Właściwie już na początku mojej kariery zawodowej doszło do zgonu pacjentki, którą się opiekowałem. Wielu powiedziałoby, że nic nadzwyczajnego się nie stało. A jednak po tylu latach bardzo dobrze pamiętam tamto zdarzenie.

Była to starsza pani, miała trochę ponad 80 lat. Trafiła do szpitala po niespodziewanym omdleniu. Na skutek upadku złamała sobie obie nogi w kostkach, w związku z czym ortopeda założył jej opatrunek gipsowy okrężny sięgający prawie do pachwiny. Pacjentka miała spędzić na oddziale tylko kilka dni. Należało poznać przyczynę omdleń – nie było innych powodów, by ją trzymać. Oczywiście główne zalecenie: „pod kontrolą lekarza w domu”. Wydawała się bardzo spokojna, ale już pierwszej nocy odezwały się demony. Jęki, krzyki, piski, śpiewy, wstawanie, wychodzenie, leżenie i znów jęki, krzyki itd. Kilkadziesiąt minut, 10 mg hydroksyzyny i spokojnie śpi. W godzinach porannych kolejna faza nadaktywności, po czym stopniowo zaczęła gasnąć. Zasnęła i już się nie obudziła.

Konsultowałem akurat pacjenta na SOR-ze, gdy zadzwonił telefon.

– Doktorze, zmarła nasza pacjentka. Pani F.

– Dobrze. W czym rzecz? Spodziewaliśmy się tego od kilku godzin.

– Zwłoki są przygotowywane do przekazania do kostnicy. Pani ma gips, który trzeba usunąć. Czy doktor może się uśmiechnąć do ortopedów i pożyczyć piłę do cięcia?

– A wy nie możecie tego zrobić? Mam sporo pracy.

– Na spokojnie, doktorze. Szczerze mówiąc, boję się tego zrobić.

– Okej, jak się wyrobię, pomogę – trochę mnie to wkurzyło, ale niech im będzie, poświęcę się. Dyżurna pielęgniarka tym razem trafiła się wyjątkowa. Według mnie była to jedna z większych pomyłek na oddziale. Nie dość, że strasznie tępa, to jeszcze leniwa. Nic sama nie zrobi i przybiega z każdą pierdołą. Na dodatek o urodzie typowo filmowej – z takim zarostem rolę miotły w Harrym Potterze miała pewną.

Po godzinie zajrzałem do ortopedów na piąte piętro po piłę i schodami dotarłem na czwarte, na mój oddział. Chciałem mieć to już za sobą. Ze względu na brak pomieszczeń ciało kobiety umieszczono w łazience dla pacjentów. Klitka, w której ledwo zmieścił się wózek z ciałem. Z trudem tam wszedłem, musiałem się oprzeć plecami o ścianę, a i tak miałem zdecydowanie utrudnione ruchy. Drzwi zamknięto, by nie denerwować pacjentów na oddziale.

Zostałem sam na sam z nieboszczką. Makabryczne rendez-vous z osobą, która ma już na wszystko wywalone. Podłączyłem piłę i przystąpiłem do dzieła. Okropne doświadczenie. Momentalnie przypomniałem sobie wszystkie filmy o zombie, jakie kiedykolwiek widziałem. Strach, że kobieta nagle się obudzi i zaciśnie zimne dłonie na moim gardle lub wbije brudne pazury w moją skórę, spowodował wyrzut adrenaliny do mojego krwiobiegu i zacząłem ciąć bardziej zdecydowanie, szybciej. Gdy przyszła kolej na cięcie gipsu w obrębie uda, odniosłem dziwne wrażenie, że ręka pacjentki lekko się poruszyła. Sprawdziłem więc, czy na pewno umarła. Nieraz bowiem słyszałem historie o rzekomym zmartwychwstaniu po oficjalnym stwierdzeniu zgonu. Syndrom Łazarza. Nie żyła. Albo to moja wyobraźnia robiła ze mnie głupka, albo nie wiem co. Szybko wykonałem swoją pracę i jeszcze szybciej wyszedłem z prowizorycznego pomieszczenia post mortem… Ulga pomieszana ze szczęściem, że uszedłem z tego cało.

Całkiem niedawno w bardzo krótkim czasie odnotowaliśmy na naszym oddziale kilka zgonów. Za każdym razem w centrum wydarzeń – oczywiście poza zmarłym – była inna osoba spośród moich kolegów i koleżanek. Jednak ich reakcje po powrocie do dyżurki były takie same. Małe zmieszanie, lakoniczne stwierdzenie, że pacjent umarł – i powrót do normalnych obowiązków. Nikt nie uzewnętrzniał tego, co czuje, i nikt nie zastanawiał się nad sensem ludzkiego życia. Stało się i się nie odstanie, przejdźmy obok tego bez emocji.

Na śmierć pacjenta każdy zapewne reaguje inaczej. Nie mogę się wypowiadać za wszystkich, ale mam pewne teorie wynikające z moich obserwacji. Jak zawsze wszystko zależy od ludzi. Od tego, jaki stosunek emocjonalny lekarz miał do chorego. Duże znaczenie ma też to, czy pacjent był uprzejmy, czy raczej chamski, czy witał się z uśmiechem, czy bezustannie narzekał. Absolutnie nie oznacza to, że komuś życzę śmierci (albo ktokolwiek z personelu medycznego). Wręcz przeciwnie, zawsze jak najlepiej wykonuję swoją pracę i każdemu staram się pomóc.

Nie ma się co zastanawiać nad głębszym sensem relacji lekarz-pacjent. Czysto profesjonalne podejście eliminuje emocje i nakazuje dystansować się wobec zgonu pacjenta. Smutek jest odczuciem, które bardzo rzadko towarzyszy tego typu sytuacjom. Ot, kolejny przypadek medyczny odszedł w zapomnienie. Nie rozpaczam, bo wbrew wszystkiemu pacjent to dla mnie obca osoba. Często brakuje mi czasu na nawiązanie bliższej czy dłuższej relacji z chorym. Dlaczego więc mam się zamartwić kimś, z kim nic mnie nie łączy? Zgoła odmienne zachowania prezentujemy my, lekarze, w przypadku sukcesów terapeutycznych – chwalimy się nimi, ociekamy dumą i czujemy się panami wszechświata.

Gdy staję w obliczu tragedii, takiej jak śmierć pacjenta, moją najczęstszą reakcją jest obojętność. Po prostu kolejna osoba, która pogorszyła statystyki na oddziale. Trochę – podobnie jak inni lekarze – żartuję z pielęgniarek, które czasami, jeszcze zanim pacjent wyzionie ducha, stoją z gromnicą przed salą i czekają na słowa: „Dajemy sobie spokój z dalszą reanimacją”. Godzina zgonu: zapisane.

Wracam do gabinetu, wyciągam śniadanie i przy kawie wypełniam kartę zgonu, bo pewnie niedługo zgłosi się ktoś z rodziny. Czy się zastanawiam, kim ten ktoś był? Co robił? Mogę udzielić jednej odpowiedzi: NIE! Wypełniam kartę i najważniejsze staje się dla mnie znalezienie odpowiedniego kodu statystycznego, by NFZ uznał to w swoich statystykach i odpowiednio zaszeregował. Smutne? Nie do końca. Gdybyśmy my, lekarze, na każdy zgon reagowali emocjonalnie, powstałoby bardzo specyficzne bractwo wariatów w białych kitlach. Drastycznie wzrosłaby liczba osób wpadających w szpony nałogów oraz popełniających samobójstwo. Nie piętnujmy więc lekarza za to, że nie zapłakał nad zmarłym pacjentem. Uszanujmy, że każdy radzi sobie w takich sytuacjach na swój własny, sprawdzony sposób.

Wedle powszechnej opinii lekarze są pozbawienia emocji, zdemoralizowani i zatracili ludzką duszę. A to dlatego, że w dość luźny sposób podchodzą do śmierci. Przyznam szczerze, że sam wielokrotnie wraz z innymi żartowałem sobie w obliczu ludzkiej tragedii. Wiem jednak, że nie można mnie (ani innych) posądzać o złe intencje, brak emocji czy współczucia. Była to nasza odpowiedź na ogromny stres. Powtarzam: każdy ma prawo do przeżywania traumy na swój sposób, każdy inaczej walczy ze stresem i otaczającymi go namacalnymi dowodami kruchości ludzkiego życia. Jedni reagują śmiechem, inni zamykają się w sobie. Można się odwrócić plecami i udawać, że nic się nie stało. Można stanąć w milczeniu i się pomodlić. Można płakać, krzyczeć, panikować, a nawet się śmiać. Widziałem różne reakcje i nikomu nie mówię, co jest właściwe, a co nie. Nie oceniam, nie narzucam. To organizm w przypływie adrenaliny próbuje nas chronić przed negatywnymi emocjami lub smutkiem.

Umierający najczęściej leży na sali wśród innych chorych. Gdy nastąpi zgon, jego ciało również tam pozostaje, oddzielone od pozostałych jedynie barierą w postaci parawanu. Współczuję pacjentom, którzy muszą przetrwać ten czas, nawet jeżeli jest to wyłącznie kilka minut (nierzadko dwie, trzy godziny). A bywa i tak, że umierający oddaje mocz i kał w łóżku. I wtedy nie tylko trzeba obcować ze śmiercią, lecz także z przerażającym smrodem.

Polskie szpitale nie są przystosowane do tego, by zapewnić pacjentom intymność w chwili umierania. Odarci z godności odchodzą pośród obcych im ludzi, często w delirium lub w zaburzeniach psychicznych związanych ze stresem i zmianą środowiska domowego na szpitalne.

Szpitalna kostnica to osobliwe i dla wielu mroczne miejsce. Często zlokalizowana w ciemnej, zimnej i oddalonej od większości żywych ludzi części szpitala, zazwyczaj w podziemiu lub w osobnym budynku. Codziennie przyjmuje i wydaje ciała osób zmarłych z przeróżnych powodów. Niektóre ciała poddaje się sekcji zwłok. Ma to miejsce najczęściej wtedy, gdy ktoś umiera z niewyjaśnionej przyczyny, gdy do zgonu dojdzie w ciągu 12 godzin od przyjęcia do szpitala lub gdy istnieje podejrzenie, że popełniono przestępstwo.

Chłodnia, w której przechowuje się zwłoki, to ogromna szafa z wysuwanymi półkami. Zamknięcie takiej szuflady skutkuje uruchomieniem systemu chłodzenia, który ma zabezpieczyć ciało przed zbyt szybkim rozkładem. Jeżeli jej nie domkniemy, system się nie włączy. Gdy uczestniczyłem w zajęciach sekcyjnych, rano musiałem się zgłaszać w tym upiornym miejscu i w stroju ochronnym czekać na patologa, który poprowadzi zajęcia – pokaże i opowie o swojej pracy. Raz przed takim wykładem okazało się, że jedna z szuflad jest wysunięta, więc z rozpędu ktoś ją domknął, by przypadkiem nie zdenerwować prowadzącego. Wtem z szafy rozległy się łomot i krzyk:

Szuflada posłużyła bowiem za łóżko, na którym w nocy położyła się sprzątaczka doprowadzająca kostnicę do porządku przed kolejnym dniem pracy…

Swoją drogą – czy ktoś z nas, obojętnie jak byłby zmęczony, zasnąłby spokojnie ze świadomością, że z każdej strony otaczają go zmarli ludzie?

Stwierdzenie zgonu nie zawsze jest prawdziwe, dlatego różnego rodzaju mrożące krew w żyłach i budzące przerażenie opowieści często mają zupełnie racjonalne podłoże. Zdarza się, że przechodzą do legendy przekazywanej z pokolenia na pokolenie… Oczywiście szpitala.

Środek nocy, z jednej z sal dobiega przejmujący jęk. Pośród personelu raban, dyżurny zrywa się na równe nogi, by sprawdzić, co się dzieje. Pacjent umiera. Ze względu na jego stan zdrowia reanimacja nie ma już sensu. Jedna z pielęgniarek wpada na genialny pomysł i – myśląc, że pacjent odszedł – stawia przy łóżku zmarłego zapaloną gromnicę, a jego twarz nakrywa prześcieradłem. Nagle coś ją łapie za rękę. Pacjent jednak się podnosi i krzyczy:

– Czy panią po****ło?!

Pogorszenie zdrowia było chwilowe i pacjent – chyba na złość wszystkim – po tym zdarzeniu, nie godząc się z nieuniknionym losem, spędził z nami jeszcze dwa tygodnie, opowiadając każdemu, kto chciał słuchać lub nie, dzieje swojego życia.

FAKT.PL

Więcej postów