Polska chce podobno kupić amerykańskie rakiety przeciwradiolokacyjne. Byłaby to dobra wiadomość, bo dzięki nim można uciszyć najgroźniejsze systemy przeciwlotnicze.
MON planuje ponoć zakup amerykańskich rakiet przeciwradiolokacyjnych, które torują drogę samolotom bojowym w gąszczu systemów przeciwlotniczych potencjalnego wroga. Dobrze, że resort nie uległ manii „czapki niewidki” myśliwca F-35A, bo ta może akurat nie wystarczyć (we wtorek departament stanu USA poparł możliwość sprzedaży Polsce 32 takich maszyn, potrzebna jest jeszcze zgoda Kongresu).
Na razie to werbalne zainteresowanie, o czym donosi zwykle dobrze poinformowany portal Defence24.pl. Byłaby to ważna zapowiedź bardziej kompleksowego i systemowego podejścia do prowadzenia działań powietrznych w obronie Polski. A dziś zwycięstwo w powietrzu to bezwzględny warunek wygrania wojny. Tak jak osiągnięcie przewagi informacyjnej we wszystkich domenach: na lądzie, morzu, w powietrzu właśnie, w działaniach specjalnych (wojna nieregularna), cyberprzestrzeni, walce psychologicznej i w kosmosie. Jeśli to pominiemy, to śmiało możemy oddać czołgi na złom, samoloty przekazać do dyspozycji WOŚP, a żołnierzom proponować pracę w agencjach ochrony.
Radar na rakiety
Termin „pocisk przeciwradiolokacyjny” większości ludzi nic nie mówi. Tymczasem radary, wysyłające fale radiowe bardzo wysokiej częstotliwości w celu zlokalizowania różnych obiektów w powietrzu, na lądzie, morzu, a nawet w kosmosie, są szeroko stosowane. Dla samolotów, śmigłowców i bezpilotowców najgroźniejsze są oczywiście te, które naprowadzają na rakiety przeciwlotnicze. Te ostatnie były z wielkim rozmachem rozwijane w ZSRR, a później w Rosji, która dziś dysponuje najlepszymi takimi maszynami na świecie. Nie mają sobie równych do tego stopnia, że np. Turcja, choć należy do NATO, w obronie swego terytorium woli polegać na rosyjskich S-400 niż amerykańskich i wiecznie się psujących myśliwcach F-35A.
Amerykanie nabrali respektu do radzieckich rakiet przeciwlotniczych już w Wietnamie, mimo że ówczesne technologie dopiero raczkowały, a same rakiety były jeszcze bardzo niedoskonałe. Mimo to bano się ich jak ognia. Amerykańskie samoloty schodziły na bardzo małą wysokość, gdzie dość skutecznie tłukła w nie lufowa artyleria przeciwlotnicza (mniej skuteczna od rakiet), a potem wymyślili pocisk przeciwradiolokacyjny.
Pociski przeciwradiolokacyjne, czyli co?
Pociski przenosiły samoloty wyznaczone do niszczenia rakietowych systemów przeciwlotniczych z daleka, spoza ich zasięgu. Ich użycie wcale nie było łatwe, bo radar naprowadzania rakiet włączano na kilkadziesiąt sekund przed ich odpaleniem. W tym czasie należało wykryć pracę takiego radaru, sprawić, by przechwyciła jego sygnał głowica naszej rakiety, odpalić ją i zrobić unik.
Potrafiły tego dokonać tylko najbardziej doświadczone, przeszkolone załogi. Polecam książkę pilota bojowego Dana Hamptona „Dzikie Łasice”, piszącego, jak to działa. Dzikie Łasice – Wild Weasels – to kryptonim załóg walczących z rakietami przeciwlotniczymi wroga.
Zasada działania rakiet przeciwradiolokacyjnych jest prosta: radar nadaje impulsy radiowe, by zlokalizować obiekty. Rakieta przechwytuje sygnał swoim odbiornikiem i kieruje się w stronę ich źródła. W ten sposób radar kręci bicz sam na siebie. Dlatego stosuje się w nim sztuczki, takie jak szybka ucieczka na inne częstotliwości czy krótkie wyłączanie nadawania i włączania w zamian pułapek, czyli małych nadajników, które wysyłają impulsy łudząco podobne do radarów.
Są też inne techniki, które Rosjanie także skutecznie rozwijają. Dlatego ich rakiety przeciwlotnicze są wściekle groźne. System S-400 jest w stanie zestrzeliwać nasze samoloty nawet nad Brodnicą, Mławą, Ostrołęką i Białymstokiem, o ile lecą odpowiednio wysoko.
Wykrywalne „niewidzialne” samoloty
Potrzeba jest więc oczywista. Jak bowiem nasze samoloty i śmigłowce mają wspierać wojska walczące w obronie kraju w Braniewie, Morągu czy w Puszczy Augustowskiej? Jak myśliwce mają je osłaniać? Ktoś może powiedzieć: przecież F-35A nie jest wykrywalny dla radaru, może więc latać swobodnie i nie obawiać się rakiet. Ale to nie do końca prawda.
Zagęszczenie środków radiolokacyjnych jest duże. Na F-35 kierują się impulsy o różnych częstotliwościach i z różnych stron – z radarów, ale i telefonów komórkowych, środków do nawigacji, radiostacji itd. Jakiś sygnał zawsze więc da się namierzyć. Istnieją już specjalne pasywne stacje namiarowe, które lokalizują takie „niewidzialne” samoloty. Samoloty są też wykrywane przez radary małych częstotliwości (radary metrowe). Co prawda i stacje pasywne, i radary metrowe są za mało dokładne, by naprowadzać na cel rakiety przeciwlotnicze. Ale mogą naprowadzić kamerę telewizyjną czy termowizyjną, która taki cel uchwyci i będzie śledzić. Tak w 1999 r. w Jugosławii zestrzelono amerykański trudno wykrywalny F-117A. Obsługa systemu przeciwlotniczego sfotografowała się ze szczątkami samolotu, dodając podpis: „Nikt nam nie powiedział, że jest niewidzialny… Sorry!”.
Problem w tym, że pole widzenia kamery przy długim stabilizowanym teleobiektywie to cieniutka szpilka. Samą kamerą nie da się znaleźć celu. Ale jeśli kamerze wskazać, nawet niezbyt dokładnie, maleńki obszar, to znajdzie cel, a potem będzie na bieżąco informować, gdzie się przemieszcza. Dlatego wszystkie rosyjskie zestawy przeciwlotnicze, niezależnie od typu i klasy, mają doskonałe cyfrowe kamery telewizyjne, termowizyjne i dalmierz laserowy.
AARGM dla Polski
I dlatego rakiety AGM-88E AARGM są nam tak bardzo potrzebne. Dzięki nim będzie można uciszyć najgroźniejsze systemy przeciwlotnicze, inne poniszczyć homarami z wyrzutni naziemnych, a pozostałe niech się wystrzelają z rakiet do wysłanych na wabia odpowiednich i tanich bezpilotowców (MON mógłby pomyśleć o ich zakupie). Trzeba by też zainwestować w rozpoznanie, by na bieżąco śledzić położenie wrogich zestawów przeciwlotniczych. To podstawa. Bez tego to jak przejść przez ruchliwą ulicę z zamkniętymi oczami.
Nie będzie łatwo kupić AAGRM. Trzeba uzyskać zgodę Kongresu, wynegocjować umowę (w ramach procedury Foreign Military Sales – FMS) i podpisać kontrakt. Zgoda Kongresu w przypadku członka NATO jest w zasadzie formalnością. Nie ma też offsetu, więc procedura zamówienia jest o jeden etap krótsza.
Przedtem należałoby jednak zarezerwować partię rakiet HARM i zmodernizować je do standardu AARGM. Harmy otrzymują nową, wielokanałową i odporną na rosyjskie sztuczki głowicę radarową wspomaganą odbiornikiem GPS. Dziś leżą w magazynach USAF czy US Navy – większość z nich przebudują na swoje potrzeby sami Amerykanie. Ale wiele krajów, zachwyconych możliwościami AARGM, rezerwuje dla siebie partie harmów, by potem zakontraktować je poprzez zbiurokratyzowaną i skomplikowaną procedurę FMS. Obyśmy nie obudzili się w momencie, gdy to źródełko wyschnie.
MICHAŁ FISZER