500 plus strach przed euro. Czego boi się Morawiecki?

Wspólna europejska waluta powróciła w kluczowych kampanijnych wystąpieniach Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego jako największe zagrożenie zarówno dla zasobności polskich kieszeni, jak też dla suwerenności polskiego państwa. Występowała w tej roli już w 2015 roku. Pozwoliło to wówczas poszerzyć elektorat Andrzeja Dudy i PiS o wyborców prawicy narodowej czy tradycjonalistycznie katolickiej. Nawet tych, którzy samego Jarosława Kaczyńskiego zbytnio nie cenili.

Duda sprzedaje za euro

W kampanii prezydenckiej to wcale nie PiS-owski, ale bardziej endecki w swoich poglądach profesor Antoni Dudek doradzał Andrzejowi Dudzie, aby ten do zaatakowania Bronisława Komorowskiego użył właśnie „lęku Polaków przed przyjęciem euro”. Przedstawiając Komorowskiego i cały rządzący obóz jako dogmatycznych zwolenników wprowadzenia w Polsce wspólnej waluty. Dudek słusznie przewidywał, że Komorowski w odpowiedzi na atak Andrzeja Dudy i PiS albo pochwali wprowadzenie euro, albo przynajmniej wprowadzenia euro nie będzie chciał wyraźnie potępić. Faktycznie, parę dni po tej publicznie sformułowanej „radzie” Andrzej Duda uruchomił swój „sklepik z cenami w euro”. Ceny w „sklepiku Dudy” były fikcyjnie wysokie (w rzeczywistości w krajach wchodzących do strefy euro wzrastały przeciętnie o jeden procent). Duda nie mówił też, że przyjęcie wspólnej waluty to nie tylko wzrost cen, ale także płac. Z kolei Bronisław Komorowski tłumaczył się – zgodnie zresztą z prawdą – że ani on, ani Platforma nie proponują dzisiaj żadnej konkretnej daty wprowadzenia euro, wszystko zależy od stopnia dostosowania polskiej gospodarki. Jednocześnie jednak Komorowski przyznawał, że on sam uważa przyjęcie przez Polskę wspólnej waluty za wielką rozwojową szansę.

W ten sposób Bronisław Komorowski wystawiał się na uderzenie z dwóch stron. Radykalni euroentuzjaści ganili go za nadmierną ostrożność, a eurosceptycy umacniali się w przekonaniu, że Komorowski i cała Platforma chcą euro w Polsce wprowadzić.

W zamierzeniu Kaczyńskiego i Morawieckiego podobny efekt polityczny ma przynieść straszenie euro w tegorocznej kampanii. Grzegorz Schetyna znów odpowie zgodnie z prawdą – już to parę razy powiedział na różnych konwencjach PO, KO i KE – że nie proponuje dziś żadnej konkretnej daty wejścia do euro, ale chce rozpocząć poważną debatę wokół przyjęcia wspólnej waluty, bo uważa, że strefa euro jest przyszłością Polski. W ten sposób Robert Biedroń będzie mógł zaatakować go za kunktatorstwo, podczas gdy PiS-owskie media zarzucą mu „rezygnowanie z suwerenności, którą symbolizuje złotówka”.

Suma wszystkich strachów

Cały polityczny program Jarosława Kaczyńskiego, jego strategię na kolejne kampanie wyborcze, można w niewielkim uproszczeniu nazwać: „500 plus strach”.

„500” to symbol kolejnych finansowych „darów” Kaczyńskiego. „Darami Kaczyńskiego” czy całkiem już bezczelnie „Jarkowym” propaganda PiS nazywa transfery socjalne (pieniędzy polskich podatników, a nie z kieszeni „Jarka”) idące coraz wyraźniej od grup, które na PiS nie głosują i głosować nie będą do grup, których głosy PiS ma nadzieję pozyskać. Te „dary” nie są związane z jakąkolwiek wizją długofalowej polityki społecznej, edukacyjnej, populacyjnej. Ich adresatami nie są grupy, w które należałoby inwestować priorytetowo z uwagi na rozwój państwa czy spójność społeczną (np. nauczyciele czy młodzi lekarze), ale grupy wskazane przez PR-owców Kaczyńskiego jako kluczowe dla partyjnej ekspansji Prawa i Sprawiedliwości.

Ale nawet konkretne sumy oferowane w kampanii wyborczej za głos oddany na PiS nie wystarczą do mobilizacji własnego elektoratu, nawet najtwardszego. Już nie mówiąc o poszerzaniu go o narodowców czy katolickich tradycjonalistów, którzy Kaczyńskiego i PiS-u wcale nie kochają. Potrzebny jest strach czy raczej suma wszystkich strachów przekładająca się na wyrazisty pejzaż kulturowej wojny, w której Jarosław Kaczyński i PiS symbolizują „propolskie siły światłości i dobra”, a Grzegorz Schetyna i Koalicja Europejska „antypolskie siły mroku i zła”. Obie te armie mają sojuszników zewnętrznych: Kaczyński i PiS „dobrego Donalda Trumpa”, a Schetyna i KE „złą Unię Europejską”.

Ta suma wszystkich strachów produkowana przez Kaczyńskiego i PiS od kampanii prezydenckiej i parlamentarnej 2015 roku aż do dzisiaj jest imponująca. Imigranci i euro, Niemcy, Izrael, amerykańska i europejska diaspora żydowska, gender i jego propagatorzy, geje i LGBT.

Niektóre z tych zagrożeń są wskazywane osobiście przez Kaczyńskiego i liderów PiS (imigranci, euro, gender, geje i Niemcy). Do wskazywanie innych (Izrael, diaspora żydowska) służą różne środowiska ze społecznego zaplecza „Zjednoczonej Prawicy”. A także prawicowi publicyści, którzy co prawda brylują w przejętych przez PiS państwowych mediach, ale w razie skandalu zawsze można się od nich zdystansować.

Strach przed euro jest dla Kaczyńskiego i Morawieckiego wygodny, bo spełnia aż dwa zadania. Straszy na poziomie socjalnym i straszy w pejzażu wojny kulturowej. Na poziomie socjalnym euro ma oznaczać drożyznę, która przekreśli „dary Kaczyńskiego”. Na poziomie wojny kulturowej wejście do strefy euro oznacza ostateczną i nieodwracalną integrację z UE, która „zniszczy polską tożsamość”, integrację z UE. W ten sposób polska złotówka staje się – w malowniczej wyobraźni Jarosława Kaczyńskiego skutecznie przekładanej na lęki wyborców PiS – ostatnią tarczą przeciwko sekularyzacji, gender, propagandzie LGBT.

Strach nie bierze się znikąd

Strach przed imigrantami okazał się politycznie skuteczny, ponieważ kampania wyborcza 2015 roku odbywała się w cieniu realnego kryzysu imigracyjnego w Europie. W 2014 roku Władimir Putin doradził, a może wręcz nakazał utrzymywanemu przez siebie u władzy w Syrii Assadowi wypuszczenie ponad dwóch milionów uchodźców. Wiadomo było, że uciekinierzy przed piekłem wojny domowej wyruszą w kierunku jedynego znanego sobie raju – Europy, krajów Unii Europejskiej, przede wszystkim Niemiec. A swoim masowym pojawieniem się zdetonują lęk i wywołają polityczne napięcia. Putin zrobił to w zemście za Majdan, aby osłabiając Unię Europejską osłabić jednocześnie wiarę Ukraińców w to, że dla rosyjskiej strefy wpływów istnieje jakaś cywilizacyjna i polityczna alternatywa. Jarosław Kaczyński używając lęku przed imigrantami zachował się jak zdyscyplinowany instrument w Putinowskiej orkiestrze. Doskonale „strojący” z Frontem Narodowym, UKIP-em, AfD czy Ligą Północną. Jednak – powtórzmy raz jeszcze – grać lękiem przed imigrantami można było wyłącznie na tle faktycznego kryzysu, w którym także odpowiedź Unii Europejskiej była spóźniona, niekonsekwentna, paraliżowana przez sprzeczne interesy różnych narodowych polityk. Już jednak w 2016 roku liczba przybywających do Europy uchodźców była niższa, niż w latach przed wybuchem kryzysu. Problem w tym, że dla populistów i sporej części mediów „dobra wiadomość to nie jest żadna wiadomość”. Sprzedają się tylko newsy (lub choćby fake newsy) na temat Apokalipsy.

Podobnie jak lęk przed imigrantami, także lęk przed euro miał oparcie w rzeczywistości. Strefa euro przeżyła niedawno poważny kryzys, którego ekonomiczne, społeczne, polityczne konsekwencje nie zniknęły do dziś. Kryzys finansowy 2007 roku, który rozpoczął się na kompletnie zderegulowanym amerykańskim rynku finansowym, uderzył w strefę euro wyjątkowo boleśnie. Ujawniając słabości całego projektu, przede wszystkim brak wystarczającej spójności polityk fiskalnych różnych krajów używających wspólnej waluty.

Ponieważ Amerykanie, aby ratować się przed skutkami wywołanego przez siebie kryzysu, ściągnęli pieniądze z całego globalnego rynku, także w Europie wzrosły koszty obsługi długu zaciągniętego przez firmy, osoby prywatne i państwa. Uderzyło to zarówno w kraje mające strukturalny deficyt, które po prostu przejadały pieniądze pożyczone na niski procent dzięki przystąpieniu do euro (Grecja i Włochy), jak też w kraje używające długu do finansowania faktycznej modernizacji własnych gospodarek (Irlandia i Hiszpania). Ratowanie Grecji przed w dużej mierze samozawinionym bankructwem okazało się bolesne i długie. Unia Europejska zapłaciła za to wizerunkowo i politycznie. Włochy pozostały chorym człowiekiem Europy. Natomiast Irlandia i Hiszpania wyszły z kryzysu, a media o nich zapomniały. W międzyczasie populistyczna lewica zaatakowała euro jako „narzędzie eksploatacji biednego Południa przez bogatą Północ”, podczas gdy populistyczna prawica zaatakowała euro jako „projekt socjalistyczny”.

PiS nie wierzy w Polskę

Co ciekawe, w PiS-wskiej propagandzie straszącej Polaków euro, wbrew całemu pseudomocarstwowemu językowi Kaczyńskiego i Morawieckiego Polska przedstawiana jest jako kraj w przypadku przyjęcia wspólnej europejskiej waluty skazany na los Grecji i Włoch. Prawica nigdy nie przedstawia Polski jako kraju o gospodarczym i kulturowym potencjale czyniącym z nas naturalnego kandydata do grona krajów „bogatej Północy”, które na wspólnej walucie wyraźnie skorzystały. Kaczyńskiemu i Morawieckiemu nie przychodzi nawet do głowy idea, że moglibyśmy wykorzystać lewar wspólnej waluty do skutecznego zbudowania naszej konkurencyjności w gronie najbogatszych i najszybciej rozwijających się państw naszego kontynentu. Albo też taki optymizm wydaje im się niemożliwy do uzgodnienia z przyjętą przez nich kampanijną strategią „500 plus strach”.

CEZARY MICHALSKI

Więcej postów