Zakupy nowego sprzętu dla wojska to wciąż jedynie plany.
Nie ma szans na to, aby w najbliższych latach nasza armia dostała nowe samoloty, okręty czy śmigłowce. Jeżeli ktoś tak twierdzi, jest ignorantem.
Na środę minister obrony Mariusz Błaszczak zapowiedział podsumowanie trzech lat rządów PiS w resorcie obrony. Z dużym prawdopodobieństwem można obstawić, że przypomni kilka programów modernizacyjnych Sił Zbrojnych, które rząd uważa za swój sukces.
Opowie zapewne o planach zakupu zestawów rakietowych Patriot, o niedawnej deklaracji Departamentu Stanu USA w sprawie sprzedaży zestawów rakietowych Himars czy zakupu bezzałogowców.
Pomimo tych prób wypuszczania „zasłon dymnych” przez resort obrony chyba nikt nie ma wątpliwości, że bilans trzech lat rządów PiS w MON nie jest imponujący. W tym czasie nie została bowiem podjęta żadna przełomowa decyzja związana ze zwiększeniem potencjału obronnego wojska już teraz. Gdy ktoś powie, że przecież kupujemy amerykańskie patrioty, przypomnimy mu, że decyzję kierunkową w tej sprawie podjął poprzedni rząd. A zestawy te – w najbardziej optymistycznym wariancie – znajdą się na wyposażeniu wojska nie wcześniej niż w 2022 r.
Nie ma wątpliwości, że po przejęciu władzy przez PiS zahamowany został proces podejmowania jakichkolwiek decyzji w sprawie zakupu sprzętu dla wojska, i to pomimo – przynajmniej deklaratywnego – wzrostu wydatków na Siły Zbrojne. Dlaczego deklaratywnego? Bo do budżetu MON zostały wprowadzone takie pozycje, jak zakup samolotów dla ViP-ów, budowa dróg czy zakup sprzętu dla Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
Tymczasem rzeczywistość wojskowa skrzeczy i to coraz głośniej. Stopniowo tracimy zdolności ochrony naszej przestrzeni powietrznej, bo samoloty Su-22 i MiG-29 starzeją się i niebawem powinny zostać wycofywane ze służby. Korozja zżera jednostki pływające – wkrótce zostaną zdjęte bandery na kolejnych okrętach podwodnych.
Po rządach PiS można było oczekiwać, że przyspieszą procedury związane z zakupem sprzętu dla wojska, ale tak się nie stało. Szybko udało się kupić jedynie samoloty dla ViP-ów, a także wyposażyć Wojska Obrony Terytorialnej. Do dzisiaj nie znamy kształtu obiecywanej od miesięcy Agencji Uzbrojenia, która miała uporządkować i usprawnić zakupy sprzętu dla armii, a także Funduszu Obrony Narodowej.
Efekt jest taki, że „prace analityczno-koncepcyjne” zakupu uzbrojenia trwają wiele miesięcy, a decyzje i tak nie są podejmowane. Mija rok od zapowiedzi ministra Antoniego Macierewicza wskazania dostawcy okrętów podwodnych, a dwa lata od szumnych obietnic zakupu śmigłowców. Tymczasem do dzisiaj nie wybrano nawet firmy, która je wyprodukuje.
Obserwując działania resortu obrony, można wyciągnąć kilka wniosków tłumaczących stagnację. Przede wszystkim jest to efekt braku podstawowych dokumentów związanych z modernizacją Sił Zbrojnych, które nakreśliłyby perspektywę planowanych w kolejnych latach zakupów. Dlatego nie można podpisywać wieloletnich umów. Niejasno określone priorytety spowodowały już zamęt w samym rządzie. Obserwowaliśmy go przy okazji propozycji nabycia używanych australijskich fregat. Skutkuje to także agresywnym lobbingiem. Takie działanie widoczne były przy okazji sporu o fregaty, a teraz przy ewentualnym kontrakcie na okręty podwodne.
Dzisiaj mamy nie tylko zbyt zawiłe procedury zakupowe, ale też deficyt fachowców zdolnych do prowadzenia trudnych negocjacji ze zbrojeniowymi rekinami. Dość przypomnieć, że do niedawna za zakupy sprzętu dla wojska był odpowiedzialny osobiście minister Błaszczak, a w ciągu trzech lat pion ten nadzorowało już trzech wiceministrów. Nałóżmy na to ograniczenia budżetowe – bo uzbrojenie jest piekielnie drogie (pierwsza faza zakupu baterii Patriot to 4,76 mld dolarów) i obraz jest pełniejszy. Dodajmy też niezauważany często tzw. państwowy lobbing na rzecz firm amerykańskich. W najprostszy sposób sprowadza się do kuszenia amerykańskiego biznesu kontaktami, z nadzieją, że ich wsparcie przyspieszy podjęcie przez amerykańską administrację decyzji o lokowaniu w Polsce tzw. Fortu Tramp. Równocześnie obserwujemy niemal zamrożenie takich z Francuzami oraz Niemcami, którzy produkują np. okręty podwodne.
Gdy rząd obiecuje wojsku złote góry, trzeba przypomnieć, że dostaw sprzętu można się spodziewać za wiele lat. Samo wynegocjowanie kontraktu na zakup okrętów podwodnych potrwa co najmniej rok, a ich budowa, testy i odbiór kolejnych siedem–dziewięć lat. Dodajmy jeszcze rok na szkolenie załogi.
Jeżeli rząd obiecuje przyspieszenie zakupu samolotów bojowych, to zaklina rzeczywistość. Jeśli np. wybierzemy maszyny F-35, to na początku musimy odstać kilka lat w kolejce, aby je kupić. Kolejne lata zajmie przygotowanie pilotów i techników w bazach do przyjęcia nowej technologii, nauka nowej taktyki walki. Dość tylko przypomnieć, że przejście z samolotów MiG oraz Su na nowsze F-16 zajęło nam dekadę.