„Dla Polaków jesteśmy Wietnamkami, a dla Wietnamczyków – bananami. Żółte na zewnątrz, a białe w środku”

– Ludzie w Warszawie często zagadują mnie po angielsku, jakby nie wierzyli, że ktoś o takim kolorze skóry może mówić po polsku. Przez to, że dużo się przemieszczaliśmy z rodziną, umiem się dostosować do rzeczywistości. Dobrze się czuję wszędzie – mówi Mai Bui Ngoc, Wietnamka mieszkająca w Polsce. Czy ona i jej siostra Julia czują się u siebie?

Mai: Wychowałam się we Francji, mieszkam w Polsce, ojciec przekazał mi wartości kultury wietnamskiej.

Julia: Nasz ojciec jest z Wietnamu, matka z Polski, ja żyję w Warszawie. Tutaj mam siostry, przyjaciół i myślę o Warszawie jako o swoim mieście. Ale nie potrzebuję twardej narodowej tożsamości. Jestem obywatelką świata.

Siostry kręcą filmy, w których mieszają sen z rzeczywistością, komedię z horrorem, średniowiecze z XXI wiekiem. Ostatnio zafascynował je polski romantyzm – legendy o wodnikach, duchach, dzikiej przyrodzie i młodzieńczej miłości. Powstał film na podstawie „Świtezianki” Adama Mickiewicza. Produkcja zdobywa nagrody w Polsce i za granicą.

– W Polsce wszyscy mają zgagę na Mickiewicza. One podeszły do niego na większym luzie – mówi o Mai i Julii Bui Ngoc, swych wnuczkach, Krystyna Starczewska, wybitna pedagog.

Świat równoległy

Ich ojciec, Hai Bui Ngoc, przyjechał do Polski w 1974 r. na studia. Zaczął też prowadzić zajęcia z chińskich sztuk walki. Gdy od komunistycznych władz swego kraju dostał nakaz powrotu, odmówił, bo zakochał się w Annie, córce Krystyny Starczewskiej, wówczas współpracownicy KOR. Kilka lat później ambasada wysłała trzech komandosów, żeby go deportować do Wietnamu.

– Agenci znali sztukę zabijania, każdy miał na koncie wielu Amerykanów. Oni wyciągali noże, ja miałem tylko ręce i nogi, broniłem się tym, co miałem pod ręką: krzesłem, lampą, radiem – wspominał Mistrz Nam, bo taki przyjął w Polsce pseudonim. – Użyli złej metody, bo doprowadzili mnie do ostateczności. Zostały tylko dwa wyjścia dla mnie: albo życie, albo śmierć. Jak ktoś jest w takim zagrożeniu życia, to już nie boi się o śmierć, on idzie na śmierć. I dlatego wyszedłem żywy.

Ukrywał się w klasztorach, w opuszczonym ośrodku wypoczynkowym, gdzie w zimie było 35 stopni mrozu. W 1982 r. Anna, Nam i ich dwie córki Lan i Mai dostali azyl polityczny we Francji. Julia urodziła się już tam.

Osiedli w Peille, na południu. – Miasteczko, w którym spędziłyśmy dzieciństwo, wyglądało jak z bajki – wspominają siostry. Małe stare domki uczepione skał, wąskie uliczki, podziemne tunele, którymi chodziły dzieci. – Czas się tam zatrzymał, ludzie żyli prawie jak przed wiekami, kobiety ugniatały winogrona stopami i wciąż chodzono do czarownic zamawiać czary – wspomina Mai. – Mama kolegi była taką czarownicą. Zasłaniała okna i w ciemności gotowała igły, co miało odstraszyć złe duchy.

– Granica między snem a rzeczywistością była tam bardzo cienka – potwierdza Anna Bui Ngoc, matka Lan, Mai i Julii. – Niektóre rodziny były ze sobą pokłócone od XIII w. Miało się poczucie, że też obok istnieje inny, równoległy świat. Na ulicy wydawało się, że zaraz skądś wyjdzie krasnal czy wróżka…

Zamknięta małomiasteczkowa społeczność niezbyt przychylnie przyjęła polsko-wietnamską rodzinę. Sąsiedzi donosili do pomocy społecznej, że rodzice nie opiekują się dziećmi, a na policję, że hałasują. Kiedyś mama koleżanki powiedziała do Mai „chintok”. – Nie rozumiałam, o co jej chodzi. Starsza siostra wytłumaczyła mi później, że to oznacza żółtek – wspomina Mai.

Dążyć do mistrzostwa

Trochę się zmieniło, gdy okazało się, że ojciec jest mistrzem sztuk walki i zaczął dawać lekcje. – To był czas, gdy w kinach rekordy popularności biły filmy z Bruce’em Lee. I oto w takim miasteczku zjawił się ktoś podobny do niego! – mówi Mai. – Mężczyźni chcieli go naśladować, kobiety zapisywały się na kursy i podkochiwały się w ojcu. Powoli miasto zaczęło nas akceptować.

Głównymi uczennicami Nama zostały jednak córki. – Bały się go, więc ćwiczyły godzinami, karnie słuchały. Wyglądało to, jakby się nad nimi znęcał – wspomina Anna Bui Ngoc. – Z czasem zobaczyłam, że daje im wielką siłę psychiczną. Poszliśmy w góry i sześcioletnia Julia przeszła 40 kilometrów w Alpach, bo wiedziała, że nie ma innego wyboru. Nie lubiły ćwiczyć, ale nauczyły się przełamywać swoje bariery.

– Hartowałem je, dopóki były młode. Traktowałem je w sposób wymagający, taki, jaki sam znałem – wspomina Nam.

– Jak ja tego nie lubiłam! – śmieje się Julia. – Koleżanki szły się bawić, a ja trenować. Powtarzał, że jeśli chcemy coś osiągnąć, to nie można się poddawać. Jestem mu wdzięczna – jego surowość zahartowała mnie na całe życie.

Dziewczyny wiele razy zdobywały mistrzostwa Francji w sztukach walki. Mai wspomina, że przed zawodami ojciec zabierał je ze szkoły i trenowały całymi dniami. – Pokazał wnuczkom, że warto dążyć do mistrzostwa, nie można ustępować. To im zostało do dzisiaj – mówi Krystyna Starczewska.

JACEK TOMCZUK

Więcej postów