Temat tabu powraca do niemieckiej debaty o obronności. Choć niemieckie ambicje nuklearne to obecnie sfera politycznych fantazji, warto się im przyjrzeć, bo sygnalizują kolejny poziom utraty wiary w NATO.
„Nuklearna potęga Niemiec wzmocniłaby bezpieczeństwo Zachodu” – napisał w ostatnim „Welt am Sonntag” doświadczony politolog prof. Christian Hacke, wywołując kolejną falę debaty o tym, czy Niemcy powinny w ogóle myśleć o zostaniu mocarstwem atomowym i czy Zachód w obliczu niepewności, której na imię Donald Trump, powinien zwiększyć własne możliwości odstraszania atomowego. Temat nie jest nowy, a debat takich przetoczyło się przez Niemcy kilka. Znamienne jednak, że jej ostatnia odsłona powraca po zaledwie kilku miesiącach od poprzedniej serii artykułów, analiz i wypowiedzi politycznych – i nie sposób jej nie wiązać z nową falą nieufności do potęgi nuklearnej USA, związanej z wypowiedziami i decyzjami Trumpa. Wniosek z tego jest jeden: narastający brak wiary w polityczną trwałość amerykańskiego parasola atomowego nad Europą skłania jej największy i najpotężniejszy gospodarczo kraj do rozmyślań o innym sposobie zapewnienia sobie gwarancji bezpieczeństwa. Mogą z tego wyniknąć same kłopoty, też dla nas w Polsce.
Broń jądrowa w Niemczech – trzy scenariusze
Prof. Hacke nie odnosi się jednak do Trumpa jako takiego. Argumentuje, że nawet jeśli po jego możliwych dwóch kadencjach w Białym Domu zasiądzie ktoś rozsądniejszy, specjalny status Niemiec i Europy w relacjach z USA minął i nadzieja, że atomowy parasol Ameryki będzie chronił Stary Kontynent jak w czasie zimnej wojny, jest płonna. Przedstawia więc trzy alternatywy.
Pierwszą – zachowanie status quo i poleganie na Ameryce – odrzuca jako nierealistyczną w sytuacji, gdy to Niemcy zostały wskazane przez Trumpa jako wróg USA. Drugą miałaby być omawiana od dłuższego czasu strategiczna samodzielność Europy, polegająca na wzmocnieniu sił jądrowych Francji i Wielkiej Brytanii – z finansowym udziałem Niemiec – by mogły zastąpić chwiejne gwarancje odstraszania Ameryki. W tym scenariuszu francuska i brytyjska broń jądrowa musiałyby znaleźć się na terytorium Niemiec (tak jak obecnie amerykańska), ale to zdaniem Hackego też nie dałoby absolutnej pewności. Wskazuje tu na obsesyjną odrębność Francji i brytyjską skłonność do traktowania sił jądrowych jako niepodzielnych i własnych. Trzecią opcją, wpieraną przez profesora, byłyby więc Niemcy jako samodzielna potęga jądrowa.
Czy potęga europejska stanie się potęgą atomową
Hacke od razu podkreśla, że debata w tej sprawie jest niemal wykluczona. Że to obszar zakazany zarówno przez polityczną poprawność, brak odwagi cywilnej dyskutantów, jak i brak wizji strategicznej w Berlinie. Nie oznacza to jednak, zdaniem Hackego, że Niemcy nie powinny sobie takiego pytania postawić. Swój artykuł Hacke podsumowuje konkluzją, że taki czas i tak nadejdzie: „Przewidywalna utrata amerykańskiego odstraszania nuklearnego, brak europejskiego odstraszania, zanikające znaczenie instytucji wspólnotowych, jak NATO i UE, oraz wadliwa polityka obronna Niemiec wymagają w dziedzinie obronności nowego początku. Za tym pojawia się kluczowe pytanie: pod jakimi warunkami i jakim kosztem główna potęga europejska mogłaby się stać potęgą atomową?”. Hacke namawia, by dyskutować o tym bez histerii. U każdego znającego choć pobieżnie historię Europy publiczne zadanie takiego pytania musi wywoływać ciarki na plecach. Zwłaszcza w Polsce.
Niemcy wcale nie chcą bomby atomowej
Mimo upływu 70 lat od II wojny światowej nie ustają spory o to, jak blisko była Trzecia Rzesza od stworzenia broni atomowej. Na pewno lepiej szły Niemcom prace nad technologią rakietową, z czego zresztą po wojnie skwapliwie skorzystali Amerykanie. Nie wiadomo, czy niemieccy fizycy świadomie sabotowali badania jądrowe – co stało się tematem licznych teorii, domysłów, a i świetnej sztuki „Kopenhaga” (opisującej spotkanie czołowego niemieckiego badacza jądrowego Wernera Heisenberga z duńskim noblistą Nielsem Bohrem). Perspektywa bomby atomowej w rękach Hitlera – już posiadającego rakiety zdolne do sięgnięcia np. Londynu – miała też wpływ na powojenne przeoranie świadomości obronnej Niemiec.
Ruchy antywojenne – w szczególności antynuklearne – były tam szczególnie aktywne w czasie zimnej wojny. Do dzisiaj regularnie organizują demonstracje w pobliżu amerykańskich baz. W niemieckim społeczeństwie nie ma zgody na gwałtowne zwiększanie wydatków obronnych, na radykalne wzmacnianie Bundeswehry – i oczywiście nie ma mowy, by dzisiejsi Niemcy chcieli u siebie bomby atomowej. Ba, nie chcą nawet cywilnej energii jądrowej i planują zamknięcie elektrowni atomowych za pięć lat. Bez cywilnych reaktorów o żadnym wojskowym wykorzystaniu badań jądrowych nie ma mowy. Czy zatem nie ma tematu?
Plany jądrowe Niemiec powinny zainteresować też Polskę
Z wojskowego punktu widzenia niemiecka debata powinna Polskę przynajmniej interesować – jeśli nie niepokoić. Raz, że utrata zaufania do największego sojusznika przez największy kraj Europy sama w sobie musi budzić obawy reszty sojuszników. Dwa, że to w Niemczech znajduje się najbliższy Polsce skład amerykańskiej taktycznej broni jądrowej, do użycia przez siły NATO. Trzy, że budowanie strategicznej samodzielności Europy jest koncepcją tyleż atrakcyjną, co ryzykowną – i lepiej nie być zaskoczonym jej przebiegiem. Ale u nas błoga cisza.
Wiadomo, że każdy kraj ma swoich ekspertów od bezpieczeństwa, własną politykę i suwerenne kalkulacje. Jeśli jednak poważni ludzie w poważnym kraju, w dodatku cieszącym się od dekad specjalnym statusem w relacjach z USA, zaczynają podważać wiarygodność amerykańskiego odstraszania nuklearnego, to kraj dużo mniejszy, słabszy i od niedawna dopiero aspirujący do szczególnych relacji z USA powinien się zaniepokoić. Spójrzmy bowiem, kogo tak naprawdę w Europie miały chronić amerykańskie rakiety. Głównie Niemcy, które jako jedyny duży kraj Europy Zachodniej nie miały własnej broni jądrowej. Francja i Wielka Brytania same zasiadają w elitarnym atomowym klubie i budują swoją suwerenność na autonomicznych zdolnościach odstraszania. Niemcy – jako kraj frontowy zimnowojennego NATO – musiały zostać objęte parasolem odstraszania na odległość (choć w latach 80. była próba rozmieszczenia na terytorium NRF dużych ilości wyrzutni taktycznych i operacyjnych pocisków jądrowych Pershing II i GLCM). Pociski wycofano na mocy amerykańsko-sowieckiego układu INF, parasol atomowy pozostał. Dzisiaj, jak widać, część Niemców nie ufa w jego trwałość. A jeśli oni mają wątpliwości, to czy przypadkiem nie dotyczą one i innych członków NATO? Przypomnijmy sobie, co ostatnio mówił prezydent Donald Trump o perspektywie wywołania trzeciej wojny światowej przez „bardzo agresywną” Czarnogórę…
Czy NATO rzeczywiście jest „sojuszem nuklearnym”?
NATO wielokrotnie powtarzało i zapisywało w deklaracjach po kolejnych szczytach, że dopóki broń jądrowa istnieje, dopóty będzie „sojuszem nuklearnym”. Grupa planowania nuklearnego jest jednym z filarów Sojuszu, spotyka się regularnie, a od czasu do czasu do opinii publicznej docierają wieści o kolejnych „atomowych ćwiczeniach” lotnictwa, nawet z polskim udziałem. W Europie czynnych jest sześć składów uzbrojenia nuklearnego przeznaczonego dla taktycznych bombowców: dwa we Włoszech i po jednym w Turcji, Belgii, Holandii i Niemczech. Według nieoficjalnych, ale wiarygodnych wyliczeń eksperckiej organizacji FAS znajduje się w nich 150 bomb jądrowych B-61, które w razie kryzysu i wojny będą udostępnione państwom NATO w ramach sojuszniczego porozumienia o uzbrojeniu nuklearnym. Tyle że te bomby są własnością Stanów Zjednoczonych i znajdują się pod całkowitą kontrolą Amerykanów – NATO jest wyłącznie „operatorem”, bez władzy decyzyjnej. A skoro z wiarygodnością amerykańskiego odstraszania jest, jak jest, należy się zastanowić, czy porozumienie w ramach NATO w ogóle zadziała – do tego prowadzi nas trop z rozważań niemieckiego politologa.
Problemy z transportem broni atomowej
Ryzyko jest podwójne: utrata zaufania do sprawności odstraszania nuklearnego na poziomie taktycznym z jednej strony podważa całą strukturę sił konwencjonalnych i nuklearnych, z drugiej może zniechęcać kraje posiadające na swoim terytorium broń jądrową do utrzymywania zdolności do jej użycia. Chodzi przede wszystkim o samoloty bojowe przystosowane do przenoszenia bomb atomowych. W Europie w ramach natowskiego porozumienia rolę tę odgrywają tureckie, belgijskie i holenderskie F-16 oraz włoskie i niemieckie Tornado. Do misji nuklearnych nie zostały bowiem przystosowane najnowsze europejskie samoloty bojowe Eurofighter. Tornado zaś jest samolotem „minionej epoki” i w nadchodzącej dekadzie będzie wycofywany – pojawi się więc problem, czym go zastąpić w roli samolotu nosiciela taktycznego odstraszania nuklearnego. Włosi częściowo przesiadają się na amerykańskie F-35, Niemcy wciąż się wahają – a na poziomie politycznym sygnalizują chęć budowy wspólnie z Francją samolotu bojowego nowej generacji.
Mimo że Luftwaffe optuje za utrzymaniem zdolności do przenoszenia bomb jądrowych i widzi w tej roli F-35, politycy na razie nie są do tej opcji w pełni przekonani. Wątpliwości co do wiarygodności całej konstrukcji odstraszania nuklearnego – i generalnie pogarszające się relacje Berlina z Waszyngtonem – w skrajnym przypadku mogą doprowadzić do wycofania się Niemiec z tego systemu. Jest to mało prawdopodobne – przynajmniej w dającej się przewidzieć politycznej perspektywie – ale czarnego scenariusza wykluczyć całkiem nie można.
Zagrożenia dla Polski
Dla Polski załamanie systemu odstraszania nuklearnego w Europie byłoby katastrofą, prawdopodobnie oznaczałoby też kres NATO, jaki znamy. Strategiczne siły USA znajdują się na samym szczycie drabiny odstraszania i lepiej, byśmy nie musieli testować ich przydatności. Utrzymywanie taktycznego potencjału jądrowego – gotowego do użycia, z przećwiczonymi procedurami i zapasem sił będących w stanie wykonać misję – redukuje pokusę eskalacji u naszego potencjalnego przeciwnika. Dlatego też co roku siły powietrzne państw NATO trenują zarówno pozorowane uderzenia nuklearne, jak i wsparcie misji bombowych.
W tej drugiej roli eskortę samolotów uderzeniowych zapewniają też polskie czy czeskie myśliwce. W pewnym sensie więc i my dokładamy się do nuklearnego odstraszania w Europie, mimo że sami nie posiadamy ani jednej swojej, ani amerykańskiej bomby atomowej. Rozmontowanie czy rozpad tego systemu raptownie obniżyłyby poziom strategicznego bezpieczeństwa wschodniej flanki NATO, skazując jej kraje na zawieranie dwustronnych porozumień z potęgami nuklearnymi – a w praktyce na wykorzystanie przez Rosję nuklearnej próżni.
MAREK ŚWIERCZYŃSKI