USA-Rosja: realna groźba III WOJNY światowej

Wojna między Rosją a USA jest dziś bardziej prawdopodobna niż w jakimkolwiek innym momencie po zakończeniu zimnej wojny – pisze Matthew Rojansky w „World Politics Review”.

 

Wojna między Rosją a USA jest dziś bardziej prawdopodobna niż w jakimkolwiek innym momencie po zakończeniu zimnej wojny. Być może politycy, dziennikarze i opinia społeczna uznają taką opinię za ogromnie przesadzoną, jednak fakty mówią same za siebie: nagromadzenie sił po obu stronach i niezwykle trudny dialog dwustronny oznaczają, że groźne incydenty są dziś o wiele bardziej prawdopodobne, a niwelowanie napięcia staje sie coraz trudniejsze.

Na szczycie NATO w Warszawie przywódcy państw wchodzących w skład Sojuszu ogłosili, że są zdeterminowani, aby zapewnić trwałe gwarancje bezpieczeństwa wszystkim członkom. W tym celu planują rozmieścić cztery bataliony o łącznej liczebności 4 tys. żołnierzy we wschodniej części Polski oraz w republikach bałtyckich, tj. w bezpośrednim sąsiedztwie historycznej stolicy Rosji, Sankt Petersburga, oraz zmilitaryzowanego obwodu kaliningradzkiego, który jest w pełni okrążony przez NATO i znajduje się w odległości zaledwie 480 km od Berlina. Amerykański wkład w te wysiłki, nazywane „Inicjatywą na rzecz bezpieczeństwa europejskiego”, w wymiarze finansowym wynosi 4 mld dolarów i przewiduje rotację wojsk, bojowe przygotowanie i nowe ćwiczenia z udziałem regionalnych sojuszników USA, w tym także Gruzji i Ukrainy. Inni członkowie NATO, Rumunia i Bułgaria, którzy mają dostęp do Morza Czarnego, poprosiły o skierowanie na swoje akweny siły morskie Sojuszu. Co więcej, w skład budowanego przez USA europejskiego systemu obrony przeciwrakietowej, wejdą baterie rakiet przechwytujących w rozlokowane w Polsce i Bułgarii.

Wszystko wskazuje na to, że Sojusz Północnoatlantycki przygotowuje się do obrony swoich wschodnich członków przed rosyjską agresją, albo czymś w tym rodzaju. Prawie nikt w wyższych kręgach dowódczych NATO i USA nie oczekuje tradycyjnej ofensywy rosyjskich wojsk na terytorium jednego z członków Sojuszu. Bardziej niepokoi ich rosyjskie zagrożenie hybrydowe, tzw. zielone ludziki, które Moskwa skierowała na Krym i wschód Ukrainy. Poza tym niepokoją ich rosyjskie naciski ekonomiczne i niekończąca się propaganda. W takich warunkach celem NATO nie jest wojowanie z Rosjanami na środkowoeuropejskim lądzie, ani na otwartym morzu. Bardziej prawdopodobne, że Sojusz chce uspokoić znerwicowanych wschodnich sojuszników, aby mogli zająć się o wiele bardziej trudną pracą dyplomatyczną, wewnątrzpolityczną i ekonomiczną, która pozwoli na eliminację własnych słabych punktów.

Wszystko to jest w pełni zrozumiałe. Problem w tym, że działania NATO na rzecz uspokojenia niektórych swoich członków nie przebiegają w próżni. Rosja zapowiada, że jakiekolwiek rozmieszczenie natowskich wojsk w jej bezpośrednim otoczeniu spotka się z adekwatną odpowiedzią. Działania Rosji są bardzo różnorodne i obejmują przeprowadzanie niezapowiedzianych ćwiczeń, stworzenie trzech nowych dywizji na wschodniej granicy Ukrainy i rozmieszczenie w obwodzie kaliningradzkim rakiet zdolnych do przenoszenia głowic jądrowych.

Po obu stronach następuje coraz większa koncentracja wojsk, czołgów, okrętów i samolotów i dlatego trudno się dziwić, że z dwóch stron rośnie liczba skarg na groźne incydenty na morzu i w powietrzu. Najbardziej skandaliczny przykład miał miejsce w kwietniu, kiedy rosyjski myśliwiec na Morzu Bałtyckim przeleciał 10 metrów nad pokładem amerykańskiego okrętu „Donald Cook”. Odpowiadając na pytanie, dlaczego amerykański niszczyciel nie otworzył ognia, kapitan Rick Hoffman odpowiedział: Nie jesteśmy w stanie wojny z Rosją.

Niestety trudno o pozytywne oceny sytuacji na syryjskim niebie, gdzie lotnictwo USA i Rosji zbliżyły się do linii bezpośredniego starcia, a sojusznicy obu tych krajów walczą ze sobą na lądzie. W listopadzie turecka obrona powietrzna zestrzeliła rosyjski samolot Su-24 oświadczając, że naruszył on granicę Turcji i Rosji. Pozostali członkowie Sojuszu musieli po cichu odciąć się od działań Ankary, co uderzyło w autorytet NATO. W czerwcu rosyjski samolot zbombardował na południu Syrii stanowiska, które wg Waszyngtonu zajmowała Wolna Armia Syrii. Po alarmie w powietrze wzbiły się amerykańskie F-18, które miały przegonić Rosjan, ale ci kontynuowali naloty nie przejmując się obecnością amerykańskiego lotnictwa.

Kolejne groźne incydenty między rosyjskimi a amerykańskimi/natowskimi wojskami są tylko kwestią czasu. Pojawia się pytanie, na ile obie strony są gotowe likwidować punkty sporne. Sądząc po ogólnym stanie relacji, gotowość ta nie jest na wysokim poziomie.

W czasie zimnej wojny tego rodzaju groźne incydenty z ich nieprzewidywalną eskalacją osiągającą nieraz poziom kryzysów (kryzys berliński 1961, kryzys kubański 1962) prowadziły do rozładowywania napięcia między Waszyngtonem a Moskwą. Obie strony uznawały, że ich ideologie są diametralnie różne, jednak nie są w stanie w pełni zniszczyć przeciwnika. W głowie pojawiała się myśl, że trzeba postawić na ograniczenie wydatków i likwidację groźnych konsekwencji wzajemnego współzawodnictwa. Od tego momentu stosunki ulegały poprawie. Działo się tak nie tyko dzięki technicznym udoskonaleniom w rodzaju „gorącej linii” między Białym Domem i Kremlem, ale też za sprawą częstych kontaktów między wojskowym i cywilnym kierownictwem na różnych szczeblach, a także na podstawie oficjalnych mechanizmów regulowania konfliktów, takich jak Umowa o zapobieganiu incydentom na morzu i przestrzeni powietrznej nad nim z 1972 r., czy Traktat o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie.

Porównajmy teraz infrastrukturę służącą regulowaniu konfliktów sprzed 30-40 lat z tym co mamy dziś. Prezydenci Barack Obama i Władimir Putin regularnie do siebie dzwonią, odbywają rozmowy w cztery oczy, a ich wysocy rangą dyplomaci często wymieniają się propozycjami dotyczącymi Syrii, Ukrainy i innych palących kwestii. A jednak oficjalne kanały reagowania w kryzysowej sytuacji zostały praktycznie unicestwione. Po wtargnięciu Rosji na Ukrainę Waszyngton stwierdził, że zamraża funkcjonowanie dwustronnej amerykańsko-rosyjskiej komisji prezydenckiej, w tym jej wojskowej grupy roboczej. Posiedzenie Rady Rosja-NATO także zostały wstrzymane. Rosjanie ze swojej strony wyszli z Traktatu o siłach konwencjonalnych w Europie, obwinia się ich także o naruszanie innych porozumień, począwszy od Dokumentu Wiedeńskiego o  środkach budowy zaufania i bezpieczeństwa, na Układzie o likwidacji Rakiet Średniego i Mniejszego Zasięgu (INF) kończąc.

Deficyt oficjalnych mechanizmów regulowania konfliktów wywołuje wielkie obawy, ale jeszcze groźniejsze są nastroje panujące w głowach po obu stronach. Na przestrzeni ostatniego pół wieku liderzy USA i Rosji osobiście zderzali się z konsekwencjami II wojny światowej, albo w wojnach zastępczych w Wietnamie i Afganistanie. Uznawali konieczność wstrzymywania sowiecko-amerykańskiej rywalizacji, tak aby wrogie działania dwóch stron nie osiągnęły mimowolnie poziomu konwencjonalnej, a możliwe, że także jądrowej wojny.

Teraz dominuje inne myślenie. Trzy dziesięciolecia amerykańskiego panowania wprowadziły dobre samopoczucie w Waszyngtonie i Amerykanie odwykli od konfrontacji z równym sobie przeciwnikiem, jakim jest Rosja. Waszyngton jest przekonany, że Rosja to państwo, które przeżywa strukturalny upadek i w długoterminowej perspektywie nie będzie praktycznie w stanie przeciwstawić się amerykańskim przywilejom. Rosyjscy liderzy z kolei uważnie obserwują amerykańskiego hegemona, który nadwyrężył swoje siły i próbuje działać w sposób władczy i wpływowy. Rosjanie liczą, że nie będzie on w stanie zgromadzić odpowiednich zasobów i skoncentrować uwagi na rozwiązaniu najbliższych sobie trudności, nie mówiąc nawet o problemach na drugim końcu świata. Ktoś z nadzieją czeka na moment, w którym podmuch wiatru zburzy domek z kart amerykańskiej siły.

Obie strony mogą mieć rację, jeśli mowa o perspektywie długoterminowej. Ale „tu i teraz” Amerykanie i Rosjanie idą na niedopuszczalne ryzyko, tworząc sytuację, w której wrogie sobie stanowiska na cały szereg konfliktowych kwestii od Bałkanów do Bliskiego Wschodu mogą wywołać niespodziewaną eskalację. Niwelacja tego ryzyka nie oznacza zdrady sojuszników i odejścia od podstawowych zasad. Trzeba odrobić lekcję historii. Każda akcja wywołuje reakcję i żeby ten cykl nie wyszedł spod kontroli, potrzebne są dobrze określone kanały dialogu, a liderzy obu krajów powinni być zawsze gotowi do ich wykorzystania.

MATTHEW ROJANSKY

Więcej postów

2 Komentarze

  1. Trump jak wygra to nie b?dzie ?adnej wojny mi?dzy USA a Rosja, a to znaczy ?e III wojny ?wiatowej te? nie b?dzie. Trump to businessman a nie morderca jak Clinton pizda op?tana.

Komentowanie jest wyłączone.