Można być krytycznie nastawionym do Prawa i Sprawiedliwości i nowego rządu za poszczególne kierunki polityki Beaty Szydło, a właściwie Jarosława Kaczyńskiego. Jednak głosy jakie wydają z siebie ich krytycy przy okazji programu 500+ to kakofonia polskiej partyjnej wojny plemiennej, ordynarnej zawiści, klasowych uprzedzeń i liberalnych miazmatów.
Tymczasem program ten jest pierwszym realnym krokiem polityki społecznej w III RP.
I piszę te słowa jako krytyk PiS dostrzegający w tej formacji inkarnację wielu negatywnych archetypów kultury politycznej Polaków. Szczególnie w polityce zagranicznej, w której triumf święci najbardziej nieprzytomny prometeizm sprowadzający Polskę do roli antyrosyjskiego tarana, którego całe założenie bezalternatywnie zawieszone jest na dobrej woli i protekcji Waszyngtonu. To polityka nie tyle nierozsądna, co skrajnie nieodpowiedzialna, groźna, skutkująca chociażby takim chocholim tańcem jakie obserwujemy teraz w wykonaniu rządu w kwestii tak fundamentalnej dla naszej politycznej podmiotowości i gospodarki jak umowa TTIP.
A jednak na płaszczyźnie polityki społecznej rząd Beaty Szydło jest nie tyle pierwszym, który zaproponował jakieś szczególnie wyrafinowane wizje i długofalowe programy, jest pierwszym, który zaoferował cokolwiek istotnego. Jest pierwszym, który w ogóle uznał, że rząd ma na tej płaszczyźnie do wykonania poważne zadania i użył do tego poważnych narzędzi. Sam ten fakt stanowi w praktyce rządzenia Polską małą rewolucję. Przez osiem lat rządów Platformy Obywatelskiej obwiązywały neoliberalne dogmaty, że państwo właściwie żadnej polityki społecznej prowadzić nie powinno, że wszystko załatwi rozwój gospodarczy. Obowiązywała „teoria skapywania” dowodząca, że gdy bogaci się wzbogacą siłą rzeczy skorzystają na tym wszyscy inni. Zresztą także i w polityce gospodarczej rząd hołdował puszczeniu wszystkiego na żywioł oligarchicznego kapitalizmu. Tak oto na płaszczyźnie społeczno-gospodarczej realizowany był z całą konsekwencją program Donalda Tuska wzywającego ongiś z wyborczych billboardów do „nie robienia polityki”.
Pracujący biedacy bez domu
A jednak bogactwo nie skapuje samo z siebie, z mocy jakiegoś niewidzialnego i naturalnego prawa ciążenia. Wskaźniki makroekonomiczne rosły przez te lata szybciej niż siła nabywcza przeciętnej polskiej rodziny. A przeciętność ta nie wynikała z wartości fetyszyzowanej średniej krajowej, w którą nie wliczano zresztą rzesz Polaków pracujących na umowach śmieciowych. Gdy zamienić pompowany przez zarobki nielicznych krezusów wskaźnik średniej płacy na medianę, wtedy wartość poniżej której żyje połowa Polaków pozostających w stałym stosunku pracy, spada nam z nieco ponad 4,1 tys. złotych brutto do niecałych 3,3 tys. złotych brutto. Jeśli wziąć za punkt wyjścia dane Głównego Urzędu Statystycznego z listopada zeszłego roku okazuje się, że po odliczeniu składek na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne połowie pozostających w stałym stosunku pracy Polakom wypłacano co miesiąc na rękę około 2,4 tys. złotych. Dominanta, czyli najczęściej występujące wynagrodzenie było jeszcze niższe, co oznacza, że wśród połowy słabiej zarabiających Polaków najliczniejszą grupę stanowią ci którzy zarabiają „na rękę” wyraźniej poniżej 2 tys. złotych. Są to wartości dramatyczne, oznaczające stałą walkę o zaspokojenie podstawowych potrzeb materialnych, w przypadku rodzin wielodzietnych oznaczające dojmującą biedę. Masowe zjawisko biednych-pracujących jest najbardziej jaskrawą odpowiedzią jaką rzeczywistość rzuciła heroldom neoliberalnych dogmatów.
Nawet w przypadku mas zarabiających na poziomie umiarkowanie lepszym, czyli grupy określanej u nas, w gruncie rzeczy pustym dla polskich realiów terminem klasy średniej, zarobki nie pozwalały i nie pozwalają na normalne urządzenie egzystencjalnej bazy. Dyktatura deweloperów, szczupłość zasobów mieszkaniowych, które w przeliczeniu powierzchni na mieszkańca należą do najniższych w Unii Europejskiej, doprowadziły do sytuacji w której posiadanie własnych czterech kątów, ale tak samo ich wynajem, stały się luksusem. Luksusem za który rzesze Polaków płacą niemal dożywotnim niewolnictwem kredytowym, ograniczającym zarówno dynamizm, stopę życiową, ale też dzietność Polaków. Dochodzi bowiem do naturalnego ograniczania preferencji w zakresie powierzchni mieszkaniowej, szczególnie w miastach. Poza fatalnymi konsekwencjami urbanistycznymi – suburbanizają polegającą na wylewaniu się populacji miasta na ich pęczniejące rozległe peryferie gdzie powierzchnia mieszkalna jest tańsza, co rodzi wielkie problemy infrastrukturalne, najbardziej katastrofalnym wymiarem tego społeczno-ekonomicznego kryzysu jest wymiar demograficzny. Dlatego też dopełnienie 500+ państwowym programem budownictwa mieszkaniowego wydaje się w pełni logiczne i wskazane.
Wymierający naród
Bądźmy szczerzy. Nasz naród wymiera. W 2015 r. po raz kolejny zanotowaliśmy ujemny przyrost naturalny – liczba mieszkańców kraju zmniejszyła się o 25,6 tysięcy. To nawrót do tendencji trwającej niemal nieprzerwanie od 2000 r. z nieznacznymi rocznymi wyłomami i tak tragicznie małymi biorąc pod uwagę, że przypadały na czas zakładania rodzin przez osoby urodzone w czasie demograficznego wybuchu dekady lat 80 XX wieku. Zresztą najbardziej obrazowy jest w tym względzie wskaźnik dzietności, który od lat osiąga u nas wartości nie gwarantujące zastępowalności pokoleń, osiągalnej przy minimalnym poziomie 2,1. Ostatni raz Polacy osiągnęli tę wartość w 1991 r. W zeszłym roku wskaźnik dzietności wyniósł u nas 1,33. Od 1998 r. utrzymuje się na poziomie nie wyższym niż 1,4. Upływu krwi dopełnia emigracja, powodowana opisaną powyżej fatalną sytuacją ekonomiczną znacznej części społeczeństwa. Poza granicami Polski przebywa już na stałe 2,3 miliona Polaków. W latach 2004-2009 i ponownie od 2013 r. różnica między liczbą opuszczających a przyjeżdżających do naszego kraju, rejestrujących pobyt stały, była większa niż 10 tys. Rekordowy w tym względzie pozostaje rok 2006 kiedy to ujemne saldo migracyjne wyniosło ponad 35 tys. Ale w zeszłym roku to ujemne saldo osiągnęło już 15,7 tys. i prognozowana jest tendencja wzrostowa. Według ubiegłorocznych badań Narodowego Banku Polskiego wśród emigrantów w Niemczech i Holandii około 40 procent z nich już deklaruje, że pozostanie w tych krajach na stałe. W Wielkiej Brytanii proporcja ta jest jeszcze wyższa.
W tym kontekście nie dziwi euroentuzjazm kolejnych rządów począwszy od Milllera do Kopacz. Wysysanie przez państwa zachodnioeuropejskie siły roboczej z Polski stało się główną przyczyną obniżenia bezrobocia, w ubiegłej dekadzie także pewnej poprawy stopy materialnej tych, którzy pozostali, zanim wzrost cen zniwelował skutki wzrostu płac. Tylko w ten sposób kompradorskie elity uniknęły szybszego i skumulowanego buntu społecznego, wszak wyjeżdżali najmłodsi, najbardziej energiczni i zapobiegliwi. Miast angażować się wspólnie w działania polityczne na rzecz przekształceń rzeczywistości w kraju, Polacy wybrali indywidualną strategię przeżycia za granicą, co zresztą niekorzystnie świadczy i o nas samych jako narodzie, nie tylko o politykach.
Według prognozy GUS ludność Polski w 2030 r. stanowić będzie już tylko 35 milionów mieszkańców. Średni wiek mieszkańca naszego kraju zwiększy się o osiem lat. Będzie to mieć fatalne skutki dla gospoarki – w 2010 r. stosunek ludności aktywnej zawodowo do tej w wieku poprodukcyjnym wynosił 25 milionów do 5,8 milionów, w roku 2030 ma to być według prognozy GUS odpowiednio 20,8 milionów do 9,6 milionów. Bardziej futurystyczne wizje ukazują skurczenie się zaludnienia Polski w wieku 2060 r. poniżej liczby 30 milionów.
Wbrew legionom liberalnych ideologów i publicystów miarą bogactwa, bezpieczeństwa i powodzenia narodów pozostaje ich siła żywa. Przekształcenia demograficzne niosą najdalej idące skutki dla nich i ich państw, o czym przekonali się Serbowie, którzy utracili Kosowo z tej najbardziej pierwotnej przyczyny jaką okazało się demograficzne zdominowanie prowincji przez Albańczyków.
Kampania pogardy
Absolutnym priorytetem pozostaje więc jak najszybsze stymulowanie rozrodczości Polaków i zmniejszenie skali emigracji zarobkowej. Problem był już tak nabrzmiały, że wymagał właśnie takiej bezpośredniej i doraźnej interwencji państwa poprzez działania redystrybucyjne. 1000 złotych miesięcznie dla każdej rodziny z trójką dzieci jest już znaczącą, a przede wszystkim permanentną poprawą ich sytuacji materialnej. Po raz pierwszy mniej zamożni Polacy uzyskają dodatkowe środki na solidniejszą opiekę zdrowotną, która w warunkach niewydolności publicznego systemu ochrony zdrowia musi być realizowana często na zasadach komercyjnych. Po raz pierwszy dzieci z tych rodzin uzyskają możliwości dokształcania się poza coraz gorzej edukującą szkołą, uzyskają szansę konstruktywnego rozwijania swoich kompetencji i zainteresowań. Może po prostu częściej niż od wielkiego dzwony pójdą do kina, muzeum, rozszerzą horyzonty gdy po raz pierwszy wybiorą się w podróż w odległy zakątek ojczyzny, czy może nawet za granicę. To budowanie podstaw pod włączenie dotychczasowej podklasy do normalnego obiegu kulturalnego.
Wśród fali krytyki jaka spadła na rząd z różnych kierunków po przedstawieniu programu 500+ trudno znaleźć taką, która w ogóle próbuje się chwytać racjonalnej argumentacji. Charakterystyczne, że mało kto podjął się oponowania wobec tego absurdu programu, który pozwala na korzystanie z jego dobrodziejstw cudzoziemcom. Nawet na gruncie prawa unijnego można by wykluczyć z tego przywileju imigrantów spoza Unii. Za racjonalne może jeszcze uznać głosy części konserwatywnych liberałów, sprzeciwiających się sprowadzaniu polityki prorodzinnej do polityki socjalnej. Społeczeństwa nie można demoralizować dając mu pieniądze za nic, twierdzą. Promowana jest w tych kręgach alternatywa w postaci odpisów podatkowych, modelu z pewną skutecznością wdrożonego na Węgrzech przez Viktora Orbana. Skuteczność takiego rozwiązania jest jednak relatywna wobec poziomu dochodów całej masy „pracujących biedaków”. 500 złotych miesięcznie na dziecko będzie dla nich znaczyć więcej niż proporcjonalny odpis podatkowy.
Nie braknie jednak głosów wynikających wyłącznie z polsko-polskiej wojny plemiennej, w której polityczni przeciwnicy PiS sięgają po „argumenty” wyrażające już niechęć nie tylko do tej partii ale całych grup społecznych. Ot choćby „Gazeta Wyborcza” przy okazji pierwszego realnego prorodzinnego programu w Polsce uznała za stosowne pomstować na „wycofanie się kobiet z rynku pracy” jako jego rzekomo już obserwowalnego skutku. Zza ideologicznego parawanu feminizmu, z zasady umniejszającego rolę matki i gospodyni, wygląda zresztą bezwstydna obrona obecnych stosunków społeczno-ekonomicznych. Trójmiejska mutacja „Wyborczej” w artykule z 8 czerwca użala się, że być może dzięki 500+ te wszystkie sprzątaczki, kucharki, kelnerki, kasjerki, recepcjonistki, pakowaczki miast wypruwać sobie żyły za pieniądze i tak nie pozwalające na normalne życie będą mogły poświęcić się rodzinie. „Mając kilkoro dzieci, dostają pewne pieniądze z rządowego programu. Bardziej im się to kalkuluje niż najniższa krajowa na umowie o pracę, mogą się spokojnie zająć dziećmi i obowiązkami domowymi” – „Wyborcza” w alarmistycznym tonie cytuje „dyrektora zarządzający Pracodawców Pomorza”. Takich głosów ze strony mediów głównego nurtu o ironio określających się często mianem lewicowych, jest więcej. Jeszcze raz bezwstydnie podejmują neoliberalną narrację każącą Polakom wierzyć, że tyrając za grosze już niebawem, już za momencik, zbudują swój dobrobyt, a nie tylko dobrobyt swoich pracodawców, w przypadku tych zagranicznych, często nie płacących nawet w Polsce podatków. Gdyby zresztą program 500+ faktycznie spowodował presję na wzrost płac, można by się z tego tylko cieszyć. Tymczasem jeszcze raz każą nam wierzyć, że system jest prawidłowy a jakakolwiek redystrybucyjna interwencja państwa jest niekonieczna a nawet szkodliwa.
Praca totalna
Narracja ta jednak jest już tak bardzo skompromitowana przez lata całkowitego odstawania od rzeczywistości, że środowiska politycznie wrogie rządowi, u których wrogość ta wynika z przemożnej woli konserwowania dotychczasowego stanu rzeczy, popadają we frustrację ujawniającą ich postawę w całej rozciągłości. Dawno już nie obserwowałem takiej kampanii zniewag, despektu, protekcjonalizmu i egoizmu jaką elita III RP prowadzi obecnie wobec całych grup społecznych na kanwie 500+. Prowadzą ją wobec tych Polaków, którzy latami wychowali się i żyją w warunkach uboższych materialnie, a pewnie i kulturalnie, skądinąd właśnie dzięki systemowi, który ta elita stworzyła, do tej pory nie mając innego sposobu na wyjście z matni niż emigracja. Wśród milionów rodaków, którzy uzyskują możliwość poprawy swojej egzystencji, liberalna elita tropi alkoholików, darmozjadów i nierobów, którzy, domyślnie, zasługują na to co mają i nic więcej. Tymczasem dzięki nowemu programowi będą płodzić podobnych sobie degeneratów, bo przecież pieniądze otrzymane od państwa i tak przepiją. To eksplozja, do tej pory słabo ale jednak skrywanego resentymentu czy wręcz pogardy tej elity wobec szerokich mas społecznych. Kto twierdzi, że przesadzam niech przeczyta wywiad jakiego jeszcze w lutym tego roku prof. Magdalena Środa udzieliła „Krytyce Politycznej”. Malowała w nim wizję rodzin hodujących kolejne dzieci „w szufladach” za 500 złotych na flaszkę. Ileż pogardy trzeba mieć do własnego społeczeństwa i jak bardzo być od niego izolowanym by spodziewać się głównie takich efektów jako wyniku finansowego wsparcia?
Co szokujące dokładnie w tym samym tonie wypowiedział się przedwczoraj ten, który miał być reprezentantem zbuntowanego wobec rządzącej oligarchii ludu Paweł Kukiz. „Pięciokrotnie wzrosła liczba interwencji domowych od czasów wprowadzenia 500+. To są dane policji, które nie są ujawnione” – powiedział Kukiz na antenie Radia Zet odwołując się do tych samych haniebnych uogólnień i uprzedzeń, którym upust dawała Środa. W dodatku powtórzył stary liberalny komunał – „te rodziny nie powinny mieć świadomości, że pięćset złotych dostają”. To odzwierciedlenie uprzedzenia wobec jakkolwiek rozumianej polityki socjalnej. Pomijając jałowość takiego stanowiska, komunał ten trzeba odrzucić. Bowiem wbrew zdaniu sympatyzującego z PiS publicysty Łukasza Warzechy, który pozostaje zdecydowanym krytykiem programu, 500+ nie jest programem socjalnym. Polskie rodziny nie dostaną pieniędzy za nic. Polskie rodziny dostają pieniądze za pracę ich matek. Bodaj jednym z kluczowych niematerialnych skutków nowego programu jest właśnie oficjalne dowartościowanie roli kobiety jako matki. Czas najwyższy abyśmy pojęli nie tylko zwykłe obowiązki matki ale i samo macierzyństwo jako pracę. Największym fałszem liberałów jest bowiem definiowanie pracy wyłącznie w klasycznym sensie sprzedawania przez pracownika siły roboczej kapitaliście w zamian za wynagrodzenie i w celu multiplikowania dóbr materialnych i niematerialnych. O ileż ważniejsza jest jednak aktywność bez której stosunek ekonomiczny nie ma żadnej podstawy i sensu czyli reprodukcja samego społeczeństwa. Celowo użyłem tego wulgarnego z swej obrazowości sformułowania by przemówić do tak wielu tak bardzo zekonomizowanych umysłowości. Macierzyństwo ale i kolektywny wychowawczy trud rodziny to właśnie praca „która wyrasta przemożnie ponad wszystko, co związane z gospodarką, o której losach potrafi rozstrzygać nie w jeden sposób, lecz wielorako” – jak z właściwą sobie emfazą pisał Ernst Jünger w traktacie, w którym badał właśnie totalność zjawiska pracy w świecie nowoczesności. I taka praca „przemożna” musi być wynagrodzona. Jeśli nie przez wolny rynek to przez państwo.
KAROL KAŹMIERCZAK