Ostre konflikty w sprawie uchodźców sugerują, że dni Unii Europejskiej są policzone. Jeśli upadnie Schengen, to jaki sens ma dalsza integracja?
Podobne nastroje panowały w czasie kryzysu euro. Angela Merkel stwierdziła wtedy, że upadek euro oznaczałby upadek Europy. Jacek Rostowski dodał nawet, że taki scenariusz mógłby doprowadzić do wojny.
Czy tego typu spekulacje mają sens? Tego nie wie nikt. O imperium habsburskim powiadano, że jest złe, szalone i niewydolne – a jednak trwało ponad sześćset lat. Związek Radziecki był rzekomo niezwykle stabilny, a przecież upadł, prawie znienacka, ku konsternacji kremlinologów.
Najmniej wiarogodni w tym temacie są tzw. specjaliści od Unii Europejskiej. Przez wiele lat tworzyli kolejne teorie integracji europejskiej, ale nie stworzyli ani jednej teorii dezintegracji europejskiej. Dziś zapewniają, że wszystko jest pod kontrolą, bo nie ma odwrotu od integracji. W ich ocenie nawet kryzysy wzmacniają Unię Europejską. Wejście do UE jest równoznaczne z kupnem biletu w jedną stronę, bez możliwości powrotu. Historia uczy jednak, że wszelkie twory polityczno-społeczne mają okresy wzrostu i upadku. Nic, co stworzył człowiek, nie trwa wiecznie.
Najczęściej dyskutowany scenariusz rozpadu UE przewiduje gospodarczy – czy humanitarny – wstrząs, który wymyka się spod kontroli polityków i prowadzi do ogromnych konfliktów. Jednostronna decyzja Niemiec, by otworzyć granice, a później je zamknąć, pokazuje, jak można spowodować lawinę wzajemnych oskarżeń, pretensji i działań odwetowych. Tym razem wygląda na to, że nie dojdzie do kompletnego chaosu politycznego, ale następnym razem UE może mieć mniej szczęścia. Wyrzucenie Grecji z unii walutowej też mogło spowodować polityczną i gospodarczą lawinę.
Co gorsza, lawinę może spowodować ktoś z zewnątrz. Kryzys euro dotarł tu z Nowego Jorku, nie z Brukseli. Błędna decyzja rządu Chin może nas gospodarczo pogrzebać. Rosja też ma potencjał, by nas wewnętrznie skłócić. Innymi słowy, scenariusz wypadków wymykających się spod kontroli ma to do siebie, że nigdy dokładnie nie wiadomo, co w świecie może rypnąć. Dziś wiemy, że odporność UE na tego rodzaju wstrząsy jest ograniczona z różnych powodów proceduralnych, finansowych i politycznych.
Odporność UE na różnego rodzaju wstrząsy można wzmocnić poprzez reformy. To jednak prowadzi do drugiego scenariusza rozpadu Europy: reformy często wywołują dramatyczne, niezamierzone skutki. Dobre intencje dają fatalne rezultaty. Związek Sowiecki upadł, gdy Michaił Gorbaczow rozpoczął wprowadzanie reform. Reformy imperium habsburskiego też przyspieszyły jego kres.
Traktat fiskalny z 2012 r. miał uzdrowić euro, a tylko zwiększył liczbę konfliktów. Dłużnicy widzą w nim symbol niemieckiego dyktatu, narzucający na nich zbyt sztywne, kontrproduktywne oraz niesprawiedliwe warunki spłaty długu. Dziś próby Niemiec, Francji i Włoch do wprowadzenia europejskich reguł przyjmowania imigrantów też budzą podobne sprzeciwy, choć z innych powodów i gdzie indziej. Projekt stworzenia ścisłej unii gospodarczo-politycznej w ramach grupy euro też może stworzyć więcej problemów niż rozwiązać. Twór taki miałby bowiem ogromny wpływ na sytuację krajów, które nie są w euro. Próby reform UE forsowane przez Davida Camerona też są źródłem konfliktów.
To wszystko sugeruje, że w obecnym, burzliwym okresie historii rozsądniej jest zmieniać jak najmniej lub zgoła nic. Czy nie lepiej wejść do „bunkra” i poczekać na lepsze czasy? W ten sposób dochodzimy do scenariusza bierności i pozorowanych reform. Może on doprowadzić do dezintegracji, ponieważ pozorne reformy mają także swoją cenę, a bezczynność jest często wynikiem ślepoty.
Wedle tego scenariusza dezintegracja nastąpi powoli i w sposób mało spektakularny. Zamiast szukać europejskich rozwiązań dla pojawiających się wyzwań i problemów, państwa członkowskie będą w coraz większym stopniu usiłowały uporać się z nimi samodzielnie lub w nieeuropejskich ramach. Nie opuszczą otwarcie europejskiego projektu, lecz będą go wykorzystywać jedynie w celach propagandowych.
Dobrym przykładem takich symbolicznych ram współpracy jest długa historia Unii Zachodnioeuropejskiej (UZE). UZE istniała przez wiele dziesięcioleci, ale rzadko była wykorzystywana do statutowych celów bezpieczeństwa. Jej członkowie odbywali regularne posiedzenia i podejmowali uchwały. Struktura administracyjna UZE, a nawet jej Zgromadzenie Parlamentarne, pozornie funkcjonowały normalnie – lecz gdy pojawiały się poważne wyzwania w sferze bezpieczeństwa, państwa członkowskie ignorowały to ciało, wykorzystując NATO, UE, ONZ, OBWE albo takie czy inne ramy nieformalne. Gdy wybuchła wojna na Bałkanach, wyszło na jaw, jaka jest cena takiej polityki. Okazało się, że Europejczycy nie mają wspólnej strategii bezpieczeństwa, nie mają skutecznego potencjału militarnego, nie wiedzą, które instytucje polityczne powinny zostać użyte i w konsekwencji nie są w stanie podjąć żadnych istotnych działań.
Polityka pozornych reform, bierności i zaniechania ma swoją cenę, ale jest lepsza niż forsowanie ryzykownych projektów. W okresie zamętu pragmatyzm jest sensowną alternatywą wobec ślepego idealizmu; działania stopniowe mogą się okazać skuteczniejsze niż rewolucyjne. To prawdopodobne tłumaczy obecne zachowania przywódców europejskich. Wyraźnie widać, że nie mają ochoty inwestować swych karier i pieniędzy w politykę, której wynik jest wysoce niepewny. Robią minimum tego, co jest niezbędne, by nie dopuścić do katastrofy finansowej i konfrontacji politycznej, lecz nie dość, by zahamować proces pełzającej dezintegracji. UE jest coraz bardziej niewydolna i spychana na margines. Jej faktycznej śmierci nikt publicznie nie ogłosi; politycy będą udawać wspólne działania i utrzymywać instytucjonalne fasady. W konsekwencji Europa będzie coraz bardziej przypominać labirynt, w którym aktorzy poruszają się w przeciwnych kierunkach, utrzymując pozory dialogu i współpracy.
Czy rozpatrywanie scenariuszy upadku UE nie jest szkodliwym krakaniem? Czy dyskutując o możliwym rozpadzie Europy, nie pomagamy skrajnym nacjonalistom i ksenofobom? Moim zdaniem nie. Analiza procesów dezintegracji może dezintegracji przeciwdziałać. Analiza taka może też pomóc w wyborze dezintegracji mniej bolesnej. To tak jak z rakiem: lepiej go wykryć wcześniej i zacząć leczyć. Rezultat tego leczenia nigdy nie jest pewny, ale bez niego czeka pacjenta tylko cierpienie i śmierć.
W przypadku Europy właściwa diagnoza istniejących dolegliwości jest wielce niedoskonała. Być może głównym problemem jest nie tyle nacjonalizm, ile neoliberalny rynek. Być może integrację blokuje nie tyle europejska prowincja, ile europejskie centrum. Być może źródłem problemów są nie tyle chore instytucje, ile patologiczne kultury polityczne. Być może ci, którzy chcą naprawiać Europę, powinni patrzeć nie tyle na Brukselę, ile na swój własny wizerunek w lustrze?
Jan Zielonka
Nadchodzi czas Unii S?owian je?li PIS m?drze to rozegra !?