Dalia Grybauskaite, jak wielu polityków, szczególnie litewskich, wyspecjalizowała się w ofiarowywaniu Polsce pięknie obwiązanych atłasową wstążeczką, choć całkowicie pustych opakowań. Można w nich co najwyżej znaleźć mały cukierek, odgrzany kotlet lub coś równie nieapetycznego.
Podobnie było z jej nic nie wnoszącą wizytą 4 czerwca w Polsce. Uznała najwyraźniej, że Polaków można zadowolić paciorkami niczym jakieś afrykańskie plemię.
W czasie wizyty Czerwona Dalia postanowiła też uświadomić dziennikarzy w kwestii polskich nazw ulic na Wileńszczyźnie. Chyba po to, aby nie musieć mówić o naprawdę istotnych sprawach: o polskim szkolnictwie i zrabowanej Polakom ziemi. Zaś polscy dziennikarze nie wpadli na pomysł aby ją o to zapytać.
Pani prezydent chytrze wykorzystała antyrosyjskie nastroje Polaków, które nasz medialny mainstream chwilowo akceptuje i nie nazywa – jak jeszcze niedawno – ciemnogrodem.
Tłumaczyła więc, że jeśli mniejszość polska dostałaby prawo do polskich napisów, to podobne żądania wysuną także Rosjanie na Litwie. A tego przecież, wy – Polacy nie chcecie, prawda? Zatem najlepiej niech Polacy na Wileńszczyźnie wyrzekną się swoich praw bo to dobre dla walki ze wspólnym wrogiem.
Takie typowo jałtańskie rozumowanie nie jest u Dalii niczym nowym, ale zawsze przynosi propagandową korzyść w Polsce.
Tymczasem rozwiązanie kwestii napisów jest przecież bardzo proste: jeśli litewskie władze nie chcą zmieniać prawa, aby Rosjanie na tym nie skorzystali, wystarczy, że przestaną podawać Polaków do sądu za polskie napisy i nasyłać na nich komorników.
Od lat nikt jakoś nie podnosi na Litwie krzyku, że są tam napisy w języku angielskim, a ścigane z urzędu są czemuś wyłącznie nazwy polskie. Przy czym nie tylko o tabliczki z nazwami ulic, ale w ogóle jakiekolwiek polskie napisy, również prywatne. Wyjątek stanowią tylko placówki związane z polską ambasadą.
Ponieważ cały litewski mechanizm represji jest skierowany głównie przeciwko polskości, a nie rosyjskości, za brednie należy uznać argument pani prezydent, że sprawa jest „zbyt delikatna” ze względu na mniejszość rosyjską na Litwie i w krajach bałtyckich.
Nie dziwi to w ustach osoby, która twierdzi np., że AWPL opiera się na nacjonalizmie. Gdyby tak faktycznie było to w reakcji na szaleńczą politykę litewską już dawno doszłoby na Wileńszczyźnie do rozlewu krwi. To, że nie dochodzi, nie jest zasługą litewskich władz, tylko cierpliwości miejscowych Polaków.
Uspokoić opinię publiczną w Polsce miał także charakterystyczny zwrot pani prezydent „wsparcie ekonomiczne Wileńszczyzny”, którego jakoby zamierzają udzielić litewskie władze. Przypomnijmy, że takie „wsparcie” realizowano już nie raz. Podobnie wyglądał plan zamieszczony na stronach litewskiej ambasady.
Dziwnym trafem, te plany ekonomicznego rozwoju zawsze pośrednio zakładają depolonizację, jak chociażby budowa na etnicznie polskiej prowincji nowoczesnych szkół litewskich, sowicie finansowanych i tworzących dysproporcję między szkolnictwem polskim i litewskim. „Chętnych” do tych szkół nagania się pod presją, wypłukując uczniów ze szkół mniejszości polskiej. Dla nauczycieli, którzy zrezygnują z wykładania po polsku przewidziano dodatki do pensji.
Jeszcze niedawno Czerwona Dalia, niczym rozkapryszone dziecko, groziła Polsce, że Litwa znajdzie sobie lepszych przyjaciół. Obrażała się i przestała przyjeżdżać na polskie Święto Niepodległości. W 2012 r. nie było jej w Warszawie, a rok później przyjechała, ale nie pokazała się na Placu Piłsudskiego. Jak wyjaśniał znany „polonofil” Vytautas Landsbergis, problemem były witające ją transparenty z żądaniem praw dla Polaków na Litwie.
Kiedy – mniej czy bardziej słusznie – prezydent Bronisław Komorowski usiłował „być ponadto” i pojechał do Wilna na litewskie święto, Dalia „doceniła” jego gest niezbyt grzecznymi aluzjami.
Komentując podczas obecnej wizyty w naszym kraju spadek popularności Polski wśród Litwinów pani prezydent dokonała nie lada odkrycia mówiąc o „nieodpowiedzialnym zachowaniu polityków obu stron” (sic!). Pytana o konkrety odparła jednak enigmatycznie: „Jest wiele błędnych ocen głoszonych publicznie i żądań ze strony radykałów z obu stron”. Oczywiście na tym tle pani Grybauskaite wypada doskonale, jako polityk „rozsądny i nieradykalny”.
Warto też zacytować jej wypowiedź z ostatniej wizyty, że w sytuacji mniejszości polskiej na Litwie „nic się przez lata nie zmieniło”. Tu akurat trudno się z nią nie zgodzić. Antypolski kurs na Litwie i szykany wobec Polaków trwają od początku istnienia tego państwa. No, może jednak coś się ostatnio zmieniło: przyjęto antypolską ustawę edukacyjną, a ustawę o mniejszościach narodowych opóźniano, aby pozbawić Polaków ostatniego narzędzia do obrony swoich praw.
Walkę o te prawa w latach 2010-2012 władze litewskie wykorzystały do rozpętania kolejnej antypolskiej kampanii w mediach. Manipulacją i dezinformacją próbowano stworzyć wrażenie, że Polacy na Litwie nie wiadomo czego chcą, a Polska – upominając się o swoich rodaków – prowadzi agresywną politykę i stanowi dla Litwy zagrożenie.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że popularność Polski spadła. Medialna kampania polonofobii zebrała żniwo. Fakt, że tylko 27% Litwinów uważa Polskę za kraj przyjazny, Grybauskaite tłumaczy „zbyt agresywną presją, którą odczuwaliśmy ze strony niektórych polityków w Polsce i jednego z liderów partii polskiej na Litwie”. Początkowo nie wyjaśniła, „o którego” lidera jej chodzi, w końcu jednak nie wytrzymała i doprecyzowała, żeby nie było wątpliwości, że „winien” wszystkich nieszczęść jest Waldemar Tomaszewski. (Zobacz najnowszy sondaż o tym kogo Litwini uważają za wrogów)
Dobra sowiecka metoda: sprowokować jakieś zdarzenie, a potem powoływać się na nie aby usprawiedliwić swoje działania. Wszak to przyjaciele polityczni Grybauskaite wprowadzili 5-procentowy próg wyborczy, który zmusił polską mniejszość do koalicji z mniejszością rosyjską. Dorowadziło do niej również nieustanne majstrowanie przy granicach okręgów wyborczych na niekorzyść Polaków.
W tym kontekście warto przypomnieć, że to nie kto inny jak Dalia miała bliskie związki z Rosją, w dodatku jeszcze czerwoną, które przetrwały aż do lat 90-ch. Bardzo późno zrezygnowała z poborów otrzymywanych z partyjnej komunistycznej uczelni. Toteż wielu Litwinów ma do niej ambiwalentny stosunek, pomimo jej gwałtownego przefarbowania się na nacjonalistkę.
Przez lata członkini Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, studiująca na tej samej uczelni co Putin i Miedwiediew, zarzuca dziś „prokremlowskość” Waldemarowi Tomaszewskiemu na podstawie jednej wstążeczki, którą wpięto mu przed wyborami na cmentarzu, co on sam zresztą, ocenił jako błąd w kontekście niewpięcia flagi litewskiej.
Środowiska antypolskie rzuciły się na ten incydent jak sępy, starając się również w Polsce wywołać negatywną ocenę całego AWPL-u, bez jakiejkolwiek refleksji nad rzeczywistością, w której ta partia zmuszona jest działać.
Podobną „burzę medialną” mieliśmy kiedy politycy ze stajni Grybauskaite oraz ich klakierzy w Polsce oburzali się za demonstracyjne wyjście posłów polskiej mniejszości z sali litewskiego Sejmasu podczas przemówienia Landsbergisa. To, że wcześniej nie raz miały miejsce identyczne demonstracyjne wyjścia z sali polityków litewskich, jakoś nikogo nie oburzał, podobnie jak najbardziej nawet drastyczne przejawy dyskryminacji Polaków na Litwie.
Takich krytykantów skutki oburzają bardzo, tylko o przyczynach: cicho sza! To tak jakby oburzać się, że więzień obozu uderzył SS-mana i nazywać to aktem przemocy, choć oczywiście nie chcę tu bynajmniej porównywać Litwy z obozem koncentracyjnym.
Podobnie kuriozalny jest zarzut litewskich nacjonalistów, od lat chętnie podgrzewany przez ich „polskie magafony”, o rzekomej „zdradzie” Polaków (w domyśle: wszystkich!) poprzez opowiedzenie się przeciwko niepodległości Litwy w czasie upadku Związku Sowieckiego. Często słyszymy go z ust środowiska pani prezydent, która sama bynajmniej nie paliła się do szybkiego porzucenia objęć Czerwonego Smoka.
Ta swoista legenda o złych Polakach – przeciwnikach litewskiej niepodległości jest doskonałym usprawiedliwieniem szykan wobec nich. Co ciekawe, na dwa tygodnie przed czerwcową wizytą w Polsce Dalia Grybauskaite łaskawie oceniła jednak, że Polacy są lojalnymi obywatelami, choć dwa lata wcześniej powiedziała coś dokładnie odwrotnego, wywołując wtedy niemałe oburzenie. To jak to w końcu jest: „Jola lojalna czy Jola nielojalna”?
Upominających się o swoje prawa Polaków na Litwie ludzie pokroju pani Dalii zawsze będą oskarżać o promoskiewskość i psucie stosunków polsko-litewskich. Kto jednak naprawdę je psuje? Czy ci, którzy mówią głośno o swojej krzywdzie, czy ci którzy ich krzywdzą? Sowiecka metoda nazywania każdego, kto ma inne zdanie, „faszystą” i „reakcjonistą” sprawdza się jak widzimy doskonale we współczesnym litewskim opakowaniu.
To oczywiste, że na polsko-litewskim sporze korzysta przede wszystkim Rosja. Tylko czy winien temu jest ten, kto ów spór prowokuje, czy ten, kto pada jego ofiarą?
Polityka litewskich szykan, która zmusza Polaków na Litwie do koalicji z mniejszością rosyjską, jest szaleństwem tak dla Litwy, jak dla Polski.
Podobnie jest zresztą w przypadku ukraińskiego neobanderyzmu – każdy kto próbuje w Polsce przed nim przestrzec, natychmiast oskarżany jest o promoskiewskość. Tylko potem nie należy się dziwić, że przy takiej nagonce pewna część zdesperowanych Polaków może zacząć „na przekór” wykazywać sympatie promoskiewskie i odpowiednio głosować.
Ćwiczyliśmy to już w czasie II wojny kiedy Niemcy i Sowieci występowali w roli naszych wybawicieli przed banderowską rzezią (i niestety, w wielu przypadkach faktycznie to oni właśnie nimi byli), wykorzystując to potem do umocnienia swojej okupacji i wciągania Polaków do swoich oddziałów. W obliczu krwawego banderowskiego zagrożenia fakt, że Rosjanie, czy wcześniej Niemcy, byli katami naszego narodu, zaczynał nagle mieć dla takich Polaków drugorzędne znaczenie.
Mechanizm jest więc stary jak świat. I dlatego warto zadać sobie pytanie, czy działania prezydent Dalii Grybauskaite aby na pewno dobrze służą budowaniu sojuszu polsko-litewskiego? Bo Polakom na Litwie nie służą na pewno.
Aleksander Szycht